sobota, 31 października 2015

Crisis - Battlefield (2015)


Zespołów o tej nazwie słyszałem już kilka, ale z ekipą z Macclesfield nie miałem dotąd styczności. Jednak niezawodna Cult Metal Classics umożliwiła mi to za co jestem jej bardzo wdzięczny. „Battlefield” to kompilacja wszystkich (chyba) nagrań grupy z lat '80. Składają się na nią między innymi oba dema - „Eyes in the Night”(1985) oraz „Battlefield”(1986), a także nagrania z sesji dla BBC z 1986, nagrania live z tego samego roku z Blackpool oraz z sesji w Stockport z 1987. Tak więc mamy rozstrzał jeśli idzie o jakość nagrań i brzmienie, ale i tak w tej kwestii jest naprawdę dobrze. Szczególnie nagrania dla telewizji brzmią znakomicie i bardzo selektywnie. Co do muzyki to tutaj jest naprawdę dobrze, a długimi momentami wręcz zajebiście. Słychać w tych dźwiękach różne formy NWoBHM. Z jednej strony tę bardzo melodyjną w rodzaju takich grup jak Demon czy Praying Mantis, a z drugiej tę ostrzejszą i z większym pazurem w stylu Saxon. Kilka utworów zrobiło na mnie ogromne wrażenie i już tylko dla nich warto wejść w posiadanie tej płyty. Pierwszym z nich jest „Battlefield”, który tutaj pojawia się w dwóch wersjach. Prawdziwy hicior, który zawiera wszystko co najlepsze w takiej muzyce. Znakomitą pracę gitar, wyraźny i melodyjny bas, czysty, ale mocny wokal oraz masę melodii i super refren. Uwielbiam ten kawałek podobnie jak następny w kolejce „Spirits of the Night”. Dynamiczny rocker oparty na klasycznym riffie i posiadający znów bardzo charakterystyczny refren. Kolejny kawałek, o którym muszę tu wspomnieć to jeden z moich ulubionych „Warriors of Arthur”. Być może ze względu na tematykę, a może na nieco surowsze brzmienie przywołuje mi skojarzenia z epic metalem. Ponownie mamy tutaj te charakterystyczne melodie, a do tego podniosły refren. Natomiast „The Silent Roar”(tutaj również w dwóch wersjach) zaczyna się gitarą natrętnie kojarzącą mi się między innymi z … Lady Pank. Naprawdę świetny rockowy numer i również jeden z moich faworytów. Mógłbym jeszcze wyróżnić „Hungry Oceans”, którego początek przywołuje mi skojarzenia z „Hallowed be Thy Name”. Najpierw spokojny, a później po niezłym pierdolnięciu nabierający rumieńców. Oprócz tego mamy niezły „Suicide”, spokojniejszy „Casablanca”, heavy rockowy „Eyes in the Night” oraz cięższy i wolniejszy o zdecydowanie mroczniejszej atmosferze „Chaser”, będący ciekawą odmianą od pozostałych wałków. Niestety trzy ostatnie utwory, czyli zarejestrowane na żywo „Can I be the Hero”, „No One Screams” i „Souvenirs” są zdecydowanie najsłabsze. Zwykłe przeciętniaki, które nie wnoszą nic ciekawego do tego wydawnictwa. Na pewno ze względów kolekcjonerskich są ciekawym dodatkiem jednak jak dla mnie trochę psują doskonałe wrażenie pozostawione przez poprzednie kawałki i niestety muszę też obniżyć przez nie notę końcową. Ogólnie rzecz biorąc jest to bardzo udane wydawnictwo i myślę, że nie tylko fani wszystkiego co związane z NWoBHM powinni po nie sięgnąć. Myślę, że każdemu kto siedzi w tradycyjnym heavy lub hard rocku ten krążek przypadnie do gustu.

4,6/6

niedziela, 18 października 2015

Chainsheart - Leaving Planet Hell (2015)

Od czasu do czasu lubię posłuchać płyt nagranych bez żadnej spiny na pełnym luzie, które może nie wznoszą się na twórcze wyżyny, ale od których czuć prawdziwą szczerość i pasję. Takim właśnie krążkiem jest „Leaving Planet Hell”, drugi materiał cypryjskiego Chainsheart. Debiut „Just Another Day” z 2012 roku niestety nie jest mi znany, ale może niedługo nadrobię zaległości. Dźwięki które tworzą to wypadkowa hard rocka i klasycznego heavy metalu. W jakiejś recenzji znalezionej w sieci wyczytałem, że słychać najwięcej wpływów Manowar i Judas Priest, co szczególnie jeśli chodzi o tych pierwszych jest totalną bzdurą. Anglików na upartego można się niekiedy doszukać, ale najwięcej słychać tutaj Scorpions czy Dokken, tylko momentami z trochę mocniejszym brzmieniem. Do tego echa Iron Maiden czy też melodyjnego metalu w rodzaju Edguy. To co przede wszystkim rzuca się w uszy to dobrze skomponowane utwory, których słucha się z dużą przyjemnością. Ogólnie mówiąc jest to przebojowe granie, ale na całe szczęście nie zalatujące wiochą i nie wywołujące uczucia zażenowania tak jak to się zdarza w niektórych przypadkach.. Dynamiczne i soczyste brzmienie też jest sporym atutem. Słychać też, że muzycy nie są nowicjuszami i wiedzą jak grać na instrumentach. Może wokalista mógłby być bardziej charakterystyczny, ale on też wywiązuje się poprawnie ze swoich obowiązków. Chociaż może obowiązek to złe słowo w odniesieniu do tego materiału. Jak już wspomniałem na początku, z tej muzyki bije radość i lekkość grania. Ciężko mi(sic!) wyróżnić jakieś utwory, bo w sumie za każdym podejściem podoba mi się inny. Nie jest to płyta z serii takich, które będę włączał po kilka razy dziennie, ale gdy już to uczynię to z pewnością miło spędzę przy niej czas. Bardzo możliwe, że niedługo zapomnę o „Leaving Planet Hell”, ale w sumie co z tego? Miłośnicy takiego melodyjnego grania z pewnością docenią Chainsheart i być może ocenią go jeszcze wyżej.

4,5/6

poniedziałek, 12 października 2015

Poligon - Vremya (2013)

Nie jestem zbyt obeznany z obecną rosyjską sceną thrashową, więc ze sporą ciekawością podszedłem do debiutanckiego krążka Poligon. Jednak podmoskiewska załoga nie zrobiła na mnie zbyt dużego wrażenia. Thrash metal w ich wykonaniu jest poprawny, ale nie porywa i nie wywołuje chęci ponownego odsłuchu. Nie mogę powiedzieć, że 40 minut trwania tego krążka to czas stracony tym bardziej, że słucha się go nieźle, jednak bardzo szybko te dźwięki ulatują z głowy. Słychać spore inspiracje Annihilatorem, pojawiają się czasem ciekawe melodie, a teksty wyśpiewywane przez wokalistę w jego rodzimym języku dodają trochę indywidualnego charakteru. Nie ma tutaj szaleńczych temp, obłędnego napierdolu i szatana. Są za to nieźle napisane kompozycje w większości średnich tempach, a gardłowy stara się śpiewać, chociaż potrafi też wydrzeć ryja. Brzmieniowo jest bardzo współcześnie i Poligon potrafi czasem kopnąć w dupę. Poza tym muzycy wiedzą do czego służą instrumenty, więc w kwestii technicznej nie można im nic zarzucić. To czego im brakuje to większa wyrazistość i ciekawsze, bardziej zapamiętywalne numery. Na program „Vremyi” składa się 9 autorskich kawałków i cover rosyjskiej nowofalowej grupy Kino. Jak na debiut jest naprawdę ok, ale to nie do końca jest ten rodzaj thrashu, o który walczyłem. Można z ciekawości posłuchać, ale żeby w dzisiejszych czasach zaistnieć w tym gatunku potrzeba czegoś więcej niż tylko poprawności. „Vremya” ukazała się już w 2013 roku, więc chyba czas na kolejny materiał. Na pewno nie będę na niego czekał z niecierpliwością, ale jeśli kiedyś jakimś sposobem wpadnie mi w łapy to z ciekawości nie omieszkam posłuchać.

3,8/6