czwartek, 30 października 2014

Starblind - Darkest Horrors (2014)

Ja, niżej podpisany będąc w pełni władz umysłowych oświadczam iż „Daekest Horrors” to jeden z najlepszych heavy metalowych debiutów ostatnich lat. Jestem w tym większym szoku, bo Starblind uderzyli od razu pełnym krążkiem pomijając przeróżne dema i epki. Tak więc praktycznie znikąd pojawił się ten genialny album i dokonał spustoszenia w mojej jaźni. Od 2-óch miesięcy słucham tego krążka i nie mogę przestać. Ten materiał jest niesamowicie uzależniający, ale jest to bardzo miły nałóg. Starbling gra błyskotliwy mariaż Iron Maiden z okresu od „Piece of Mind” do „Fear of the Dark” z Mercyful Fate/King Diamond. Zdecydowanie więcej jest w tych dźwiękach Brytyjczyków o czym możemy się przekonać już w pierwszym utworze „Ascendancy”. Te niesamowite duety i harmonie gitarowe kojarzą się tylko z jednym zespołem. W „At the Mountains of Madness” jeden motyw przywodzi mi na myśl „The Loneliness of the Long Distance Runner” natomiast fenomenalny „I Stand Alone” to numer na miarę „The Evil that Men Do”. Natomiast Kinga można wyczuć przede wszystkim w nastroju i niekiedy wokalach. Prawie każdy utwór jest hitem, więc płytę można zapętlić i słuchać w kółko. Dlaczego prawie? Otóż „The Great Hunt” zajeżdża trochę za bardzo amerykańskim komercyjnym metalem i nie bardzo pasuje do reszty. Pomimo tego i tak jest w porządku, a najlepsze w nim są niektóre fragmenty przypominające Virgin Steele. Poza klasycznymi heavy metalowymi killerami Starblind raczy nas też znakomitą pół-balladą „Crystal Tears”, a na sam koniec epickim, majestatycznym „Temple of Set”. I w taki oto sposób otrzymujemy najlepsze z możliwych zwieńczenie tego fantastycznego albumu. Masa cudownych klasycznych melodii, zajebiste, a co najważniejsze zapamiętywalne refreny, genialne harmonie gitarowe i sola. Czego chcieć więcej? Każdy fan żelaznej Dziewicy powinien zrobić wszystko co w jego mocy, żeby znaleźć ten materiał, bo boję się, że Harris i spółka mogą już nigdy nie nagrać czegoś w tym stylu. Na szczęście mają doskonałych następców.
5,8/6

Outrage - We the Dead (2014)

Jak to możliwe, że niemiecki Outrage nie funkcjonuje w większości metalowych umysłów i powolutku, dopiero od niedawna zaczyna budować swoją markę? Zespół powstał w 1983 roku i przez 5 lat działalności nagrał kilka taśm demo po czym popadł w niebyt. W 2004 roku doszło do reaktywacji i od tego czasu pojawiło się już 7 dużych płyt. Ostatnia z nich „We the Dead” wydana nakładem Metal on Metal records nie przynosi żadnych zmian w muzyce tego piekielnego kwartetu. W dalszym ciągu tłuką ekstremalnie oldschoolowy i poczerniały speed/thrash metal, w którym przebijają echa przede wszystkim ich ziomali z Sodom. Outrage gra w stylu przypominającym takie diabelskie pomioty jak „Obsessed by Cruelty” czy „Persecution Mania”. Nie ma tu żadnego kombinowania na siłę tylko bezpośrednia i wulgarna jazda na przodu. Posłuchajcie choćby miażdżącego piszczele „Death from Behind”, a zrozumiecie wszystko. Tutaj nawet wokalista ma podobną manierę do Angelrippera z tym jego charakterystycznym szwabskim akcentowaniem. Słychać też niekiedy ten klasyczny rockandrollowy drajw kojarzący się z Venom, a w wolniejszych fragmentach Celtic Frost. No i właśnie od takiego „Be That as it May” wieje celtyckim mrozem na kilometr. Na całe szczęście pomimo dobrego, utrzymanego w 21 wiecznych standardach brzmienia, materiał nie stracił nic ze swojej atmosfery. Podczas obcowania z tym krążkiem czuć ten specyficzny, zatęchły, piwniczny klimat i smród siarki. „We the Dead” to prawdziwy diament dla maniaków pamiętających czasy starego podziemia, bo czy są jacyś metalowcy nie wielbiący wymienionych tytanów czarnego metalu lat '80? Ciężko mi to sobie wyobrazić. Bardzo prawdziwa, szczera i zagrana z fanatycznym oddaniem płyta. Właśnie takie zespoły jak Outrage zasługuję na wsparcie, a nie przeróżne plastikowe pokemony chcące zostać gwiazdami rocka.
5/6

piątek, 24 października 2014

Ancient Empire – When Empires Fall (2014)


Jak na razie żaden cd z logiem Stormspell records mnie nie zawiódł i w przypadku debiutu Ancient Empire jest tak samo. Co to w ogóle za projekt? Otóż stworzył go nasz stary znajomy z Rocka Rollas i Shadowkiller, Joe Liszt, który obsługuje gitary, bas oraz oczywiście robi wokale. Do składu dobrał sobie ziomków ze swojej starej kapeli Hellhound, a więc bębniarza Steve'a Pelletiera oraz Richa Pelletiera odpowiadającego za teksty. Muzyka Ancient Empire to mówiąc w przybliżeniu tradycyjny heavy metal z dodatkiem amerykańskiego poweru bardzo mocno zakorzeniony w latach '80 czy początku '90. Tak, więc słychać tutaj tak oczywiste inspiracje jak Judas Priest czy Iced Earth oraz całe grono innych. Jednak zespół, dzięki przede wszystkim charakterystycznemu, utrzymanemu w średnich rejestrach wokalowi Liszta, posiada swój indywidualny sznyt. Co my tu jeszcze mamy? Mamy przede wszystkim dobre, chwytliwe choć niezbyt oryginalne riffy, trochę naprawdę niezłych melodii, ciemną i chwilami epicką atmosferę oraz nie najgorsze brzmienie. Jednak czasem mam wrażenie, że szczególnie, gdy zespół przyspiesza to trochę całość zaczyna się rozmywać i tracić na mocy. Tej energii właśnie niekiedy brakuje. Ogólnie jednak jest zdecydowanie git, a takie kawałki jak „Shadow of the Cross”, „In the Killing Fields” czy „Ancient Empire” naprawdę kopią tyłki. Daleki jestem od zachwytów co ponieniektórych recenzentów, ale z pewnością „When Empires Fall” to bardzo udany debiut, a Ancient Empire zapowiada się na konkretny band. Będę im się bacznie przyglądał.
4,5/6

czwartek, 16 października 2014

Satanika - Nightmare (2014)

Trzecia płyta włoskich black-thrashowców od pierwszego przesłuchania robi mi kurewsko dobrze. Dwa poprzednie krążki jakoś nie wzbudziły mojego większego zainteresowania, natomiast „Nightmare” rozpierdala od pierwszych sekund otwierającego „Electro-Shock”. Agresywny thrash metal z blackowym sznytem atakuje w sposób brutalny i bezpośredni nie dając chwili wytchnienia. Zanim człowiek złapie gardę to już leży na deskach, a tych czterech zwyrodnialców dobija go bez żadnego miłosierdzia. Słychać tutaj bogów lat '80 jak Slayer, Sodom, Kreator, ale też hordy z następnej dekady w rodzaju Bewitched czy Desaster. Czuć klimat starego metalu, ale w miarę dzisiejsze brzmienie dodaje jeszcze więcej mocy. Tutaj nie ma miejsca na instrumentalny onanizm. Satanika wypluwa z siebie ostre, klasyczne riffy, a rozpędzona sekcja z wyraźnymi podwójnymi stopami nadaje dynamiki. Muzycy kombinują z tempami i rytmem dzięki czemu nie grozi nam znudzenie. No i ten wokal Crisa Pervertora. Ten koleś wyrzyguje z siebie kolejne bluźniercze wersy z prawdziwym fanatyzmem. Przypomina mi Sataniaca ze wspomnianego już niemieckiego Desaster, który zresztą zaryczał gościnnie w numerze „The Black Queen”. Jak już jesteśmy przy gościach to jest ich na płycie całkiem sporo. Swoich wokali użyczyli Martin Missy(Protector) w „Steel Agressor”, Tony „Demolition Man” Dolan(Atomkraft, M-pire of Evil, ex-Venom) w „Deathwitch Possession”, Oscar Carlquist(Ram) w „The Mask of Satan”, Rowdy Mutze Piper(Delirium Tremens) w „Carnal Violence”, a gitara prowadząca w „Devil/s Reject” to zasługa Erica Danielsa(Soulburn, ex-Asphyx). Tak więc zebrała się na tym krążku całkiem niezła mieszanka co dodatkowo podnosi jego wartość. Klimatu dodają też wstawki z horrorów z lat 70/80, od których zaczyna się każdy kawałek. Można się oczywiście przypieprzyć, że trochę oklepane riffy, że mało solówek i, że ogólnie niezbyt oryginalnie, ale tak naprawdę gówno mnie to wszystko obchodzi. „Nightmare” jest zajebiście smakowitym, wchodzącym bez popity materiałem, w którym jest Diabeł, Piekło i 100% metalu w oparach z siarki i alkoholu. Krążek zdecydowanie dla maniaków undergroundu.
5/6

środa, 15 października 2014

Hazy Hamlet - Niech kuźnie metalu nadal rosną w siłę!

Brazylijscy true heavy metalowcy powrócili z nowym krążkiem po czterech latach od wydania debiutu. Trzeba przyznać, że jest to powrót z przytupem. “Full Throttle” jest albumem lepszym od i tak bardzo dobrego “Forging Metal”, a biorąc pod uwagę faky, że Hazy Hamlet wydaje się wychodzić na prostą i zostawiać wszystkie problemy za sobą to już niedługo może być o nich co raz głośniej. Tylko, że na to wpływ mają już przede wszystkim fani. Mam nadzieję, że dacie im szansę, bo naprawdę warto. Zapraszam na rozmowę z wokalistą zespołu Arthurem Migotto.

HMP: Witam. Co słychać w obozie Hazy Hamlet?
Arthur "Arttie" Migotto: Witajcie! Cudownie jest wrócić do czynnego grania po niemal trzech latach zawieszenia.

Wasz poprzedni krążek „Forging Metal” ukazał się w 2009 roku. Jak potoczyły się wasze losy po wydaniu tej płyty?
W tym czasie odebraliśmy mnóstwo zaproszeń od magazynów muzycznych do uczestniczenia na przykład w kompilacji “Monuments of Steel” dla polskiego magazynu HardRocker i przygotowywaliśmy też kawałek na trybut poświęcony WASP dla Remedy Records. Z końcem 2010 roku, z doskonałym odzewem, planowaliśmy kilka koncertów w ramach małej trasy, ale musiałem przeprowadzić się do innego miasta, prawie 500 kilometrów od reszty zespołu, co ostatecznie pokrzyżowało nam na jakiś czas wszystkie plany.

Mieliście przerwę w działalności również związaną z twoimi problemami zdrowotnymi. Słuchając płyty wydaje się, że masz je już za sobą. Jak wygląda sytuacja?
Przyczyną była właśnie ta nagła zmiana. Miasto, w którym obecnie mieszkam ma zupełnie inny klimat od tego, w którym żyłem dotychczas, złapała mnie nagle silna dysfonia(zaburzenie głosu, często w postaci chrypki- przyp.red.). Musieliśmy anulować całą działalność, bym mógł dojść do siebie, potrzebowałem na to roku i trzech lekarzy, którzy wyjaśnili mi w czym leży problem, a mianowicie w alergii. Rozpocząłem trzy letni okres leczenia immunologicznego, ale pech chciał, że mój lekarz w połowie tego leczenia umarł. Możliwość skomponowania nowego albumu stała się opcją do ponownego połączenia i odrodzenia Hazy Hamlet. Mój glos jednak nie odzyskał pełnego zdrowia i siły. Wszystko wskazywało na to, że to się nigdy nie stanie i nauczyłem się z tym żyć. Spędziłem mnóstwo czasu, by odzyskać dawną formę.

W ubiegłym roku powróciliście z nowym albumem „Full Throttle” i muszę przyznać, że jest zdecydowanie lepszy od debiutu. Jak jest wasze zdanie na ten temat? Jakie są największe różnice między tymi materiałami?
Cóż, bardzo mnie cieszy, że podoba ci się to, a różnice o których wspominasz są bardzo wyraźne. Po pierwsze, dokonaliśmy przemiany stylistycznej z power metalu do klasycznego heavy metalu, który bardziej pasuje obecnemu składowi grupy. Jeśli dobrze posłuchasz naszych demówek, zauważysz, że ta zmiana zaczęła się już krótko po „Forging Metal” i zakończyła się właśnie na „Full Throttle”. Po drugie, nasze kompozycje są dojrzalsze niż kiedyś i bardziej zadbaliśmy też o ich odpowiednie brzmienie.

Zdecydowanie poprawiliście brzmienie. Kto jest za nie odpowiedzialny? Czy dokładnie taki efekt chcieliście osiągnąć?
Tak, nawet jeśli jakieś niedociągnięcia wciąż są dostrzegalne, to na pewno uczyniliśmy spory postęp. Kiedy nagrywaliśmy „Forging Metal” większość tego procesu wymagało wynajęcia studia, z producentem, który w naszym mieście miał wysoką pozycję. Szybko odkryliśmy jednak, że jest straszną gnidą. Koszmarne nagłośnienie, mnóstwo kłamstw i niedotrzymywanie płynności procesu zmusiła nas do zerwania umowy z nim i dokończenia całego albumu na własną rękę. Mieliśmy jednak tę przewagę, że dokładnie wiedzieliśmy jak wszystko ma brzmieć, ale większość ścieżek już była ukonstytuowana. Wraz z „Full Throttle” zebraliśmy nasze doświadczenia i mając pełną kontrolę nad nagrywaniem i produkcją od samego początku było krokiem do osiągnięcia takiego brzmienia jakiego oczekiwaliśmy. Doceniam jednak rolę obu wydawnictw, jego produkcji i inżynierii dźwięku.

Jak stary jest to materiał? Kiedy zaczęliście pisać te utwory z myślą o drugiej płycie? Które numery są najstarsze, a które najmłodsze?
Do większości z nich miałem już gotowe dojrzałe riffy i pomysły, niekoniecznie przeznaczone dla drugiego albumu Hazy Hamlet, ale które w tej sytuacji pasowały najlepiej. Były to takie kawałki jak „Full Throttle”, „Symphony of Steel”, „Odin’s Ride”, „Thorium” czy „Red Baron”, jednakże zabraliśmy się do roboty i dokończyliśmy je. Najstarszym z nich jest „Thorium”, którego riffy i chóry datowane są na 2001 rok. Trzy niewymienione wcześniej, powstały specjalnie na potrzeby tego albumu, i tak napisaliśmy: „A Havoc Quest”, „Vendetta” i „Jaws of Fenris”. Najnowszym i w zasadzie ostatnim, który powstał był numer „Vendetta” i chciałem w nim jak najwierniej oddać nastrój komiksów Alana Moore’a. To właśnie dlatego brzmi tak dziwnie, szaleńczy i wręcz psychiczny w początkowym fragmencie, a następnie kinematograficzny w jego dalszej części.

W jaki sposób tworzycie wasze hymny? Pracujecie zespołowo czy macie może jednego kompozytora?
Komponowanie “Full Throttle” wyglądało zupełnie inaczej niż w przypadku debiutu. Poprzednim razem miksowaliśmy wcześniejsze pomysły każdego z członków zespołu z moimi pomysłami, gdy dołączyłem do chłopaków w 2002 roku. Z nowym albumem natomiast, z racji zawieszenia i innych spraw zajmujących pozostałych członków, zdecydowałem że to ja skomponuję cały album i uzyskałem to poprzez połączenie starych pomysłów z tymi najświeższymi. Sprawdziło się to doskonale. Chcę jednak podkreślić, że z mojej strony nie było to żadne autorytarne działanie. Stało się tak, bo tylko w ten sposób ten zespół mógł przetrwać. Kocham komponować i wpadać na coraz śmielsze pomysły, a każdy jest absolutnie wolny do przychodzenia ze swoimi. Ta wolność tylko wzbogaca nasze brzmienie.

W tekstach poruszacie dużo tematów związanych z nordycką mitologią. Skąd takie zainteresowania u Brazylijczyków poza tym, że jest to bardzo heavy metalowa tematyka?
Znamienne jest, że kultura wikingów jest niezwykle pociągająca i kapitalnie nadaje się tematycznie do muzyki metalowej, ale nasza pasja z tym związana datuje się na jakieś lata 90-te, wcześniej nawet niż Hazy Hamlet został założony, a nawet jeszcze wcześniej za nim nastąpiła fala mody i gorączka na wikingów. Nie chcemy jednak brzmieć jak banda death albo black metalowców z tekstami o wikingach, przebierać się za nich i wykrzykiwać płytkich pogańskich moralitetów. Chcemy brzmieć jak najbardziej w duchu klasycznego heavy metalu i korzystać z bogactwa interesującej mitologii jako metafory, punktu odniesienia do naszych myśli i refleksji nad tym, co nas otacza w świecie rzeczywistym, nas otaczającym. Każdy kto odpowiednio głęboko wniknie w strukturę refrenów znajdzie silny przekaz. Jednakże, nie tylko nordycka mitologia wykorzystywana przez nas jako okładka kolejnych wydawnictw jest narzędziem do którego się odnosimy. Nasze teksty odzwierciedlają też naszą fascynację literaturą i historią.

Na nowej płycie nie brakuje heavy metalowych petard takich jak „Symphony of Steel” czy „Jaws of Fenris”, ale są też utrzymane w bardziej bitewnym, epickim klimacie, czyli moje ulubione „Thorium” i „Red Baron”. Utwory w jakim stylu lubicie grać bardziej?
Bardzo ciężko jest wybrać z pośród nich ten jeden najbardziej ulubiony, zwłaszcza, że każdy jest w innym stylu, wrażliwości i każdy z nich “pracuje na siebie” w odmienny sposób. „Symphony of Steel” czy „Jaws of Fenris” to czysty przykład utworów przeznaczonych do machania grzywą, swoją energią sprawdzą się w każdym miejscu, nie zważając na to, kto będzie ich słuchał. Są absolutnie wciągającymi, frenetycznymi killerami. Z kolei „Thorium” i „Vendetta” są cięższe i bardziej rytmiczne, doskonale słucha się ich w domowym zaciszu, a podczas koncertów świetnie sprawdzają się jako sprawdzenie umiejętności tłumu, do wspólnego śpiewania z publicznością. To wymagające kawałki, ale równie zadowalające potrzeby. Tym najulubieńszym będzie chyba jednak właśnie „Red Baron”. Nasza czwórka wręcz szaleje za graniem tego kawałka podczas koncertów.

Wspomniany wcześniej „Red Baron” opowiada o Manfredzie von Richtoffen, najsłynniejszym niemieckim pilocie znanym z rycerskiej postawy podczas walk powietrznych w czasie pierwszej wojny światowej. Skąd pomysł na ten utwór?
To interesujące, że oto pytasz. Jestem długoletnim fanem hiszpańskiej kapeli Baron Rojo i pewnego razu zdecydowałem się poczytać o historii myśliwca od którego wzięli swoją nazwę. Czytałem przeróżne biografie, oglądałem filmy i dokumenty, tak by uzyskać pełny obraz jego życia, a nie tylko znać jego pięć minut chwały i moment śmierci. Dowiedziałem się że była to bardzo barwna postać, a przy tym bardzo naiwny i bezczelny młodzieniec, który silnie przyswoił sobie swój własny kodeks honorowy. Gdy nadszedł czas jego pierwszego zestrzelenia i poważnych obrażeń, doprowadziło to z kolei do zmiany jego charakteru i w rezultacie do zmierzenia się twarzą w twarz z licznymi wojennymi stratami. Na koniec, został jednak uhonorowany i doceniony, tak przez aliantów, jak i swoich wrogów. To historia, która mocno zwróciła moją uwagę i zainspirowała do napisania utworu na jego temat, tak by zadawała najważniejsze pytania odnośnie życia.

Możemy oczekiwać w przyszłości kolejnych utworów utrzymanych w historycznej tematyce? Kto u was jest najbardziej zainteresowany tym tematem? Jaki okres interesuje was najbardziej?
Absolutnie. Nasza czwórka uwielbia czytać i oglądać dokumenty o historycznych wydarzeniach, nie tylko antycznych i najnowszych, choć przyznać muszę, że najbardziej lubimy antyczne społeczeństwa i kultury, a zwłaszcza starożytny Egipt i historię Środkowej Ameryki.

Najdziwniejszym numerem jest „Vendetta”. Pierwsza część tego utworu z połamanymi rytmami, leży mi średnio, natomiast druga, zdecydowanie bardziej klimatyczna, w której pojawiają się chórki i piękne sola jest znakomita. Skąd taki rozstrzał w tym utworze? Brzmi jakby to były dwa odrębne kawałki.
W pełni się z tobą zgadzam i dodam, że zrobiliśmy to celowo. „Vendetta”, jak wspomniałem, została napisana jako ilustracja muzyczna do komiksu Alana Moore’a i w pełni się ją zrozumie tylko czytając tę powieść graficzną. Pierwsza część oddaje uczucia niespokojnego umysłu, odzwierciedla znajdowanie się na granicy szaleństwa. To musiało brzmieć jak napięty do granic możliwości, pełen smutku i wyrzutów sumienia krzyk bezradności wobec ucisku systemów autorytarnych zasilanych naszych strachem, rozpaczą i konsumenckim trybem życia. Refren to kolejny krzyk reprezentujący wołanie o wolność poprzez krwawą zemstę. Wreszcie druga część tego utworu przedstawia rewolucję, która niszczy jeden system by utworzyć nowy, oparty na jedności i kolektywności. Dlatego też musiało to brzmieć łagodniej i nazwijmy to „pocieszniej”. Ten kontrast był więc jak najbardziej celowy.

Full Throttle” wydała Arthorium Records. Co to za wytwórnia? Jak oceniacie to co dla was robi?
Arthorium Records to moja własna wytwórnia, więc bardzo doceniam jej wkład i robotę jaką wykonuje! (śmiech) Kiedy skończyliśmy nagrywanie tego albumu, szukaliśmy znaleźć europejską wytwórnię, która by go wydała., tak abyśmy mieli otwarte drzwi na przyszłą trasę koncertową. Znaleźliśmy nawet jedną w pierwszej połowie 2013 roku i podpisaliśmy z nią kontrakt na wydanie krążka we wrześniu, pechowo jednak się stało, wytwórnia ta przestała się do nas odzywać i przez trzy miesiące od podpisania papierów. Mimo usilnych prób kontaktu, nawet z innymi zespołami spod ich skrzydeł, z ich strony była tylko przedłużająca się cisza. Nie wiedząc co się dzieje, wysłaliśmy im kolejną wiadomość, w której zerwaliśmy podpisaną umowę. Miałem już wtedy palny na własną wytwórnię, ale miałem ją założyć dopiero w połowie roku 2014, więc przyspieszyłem swoje plany i paradoksalnie wyszło nam to na dobre. Mam już nawet podpisany kontrakt z brazylijskim weteranem heavy metalowego grania na sierpień i pertraktuje z innymi zespołami. Założeniem jest zwiększenie możliwości oraz dojrzałości undergroundowych kapel poprzez jak najlepszą jakość ich wydawnictw z przyciągającą uwagę grafiką i odpowiednią produkcją dźwięku, aby dać im możliwość znalezienia większych wytwórni i uzyskania możliwości dotarcia na duże festiwale. Mam nadzieję, że jeszcze sporo usłyszycie o Arthorium Records w niedalekiej przyszłości.
Okładka przedstawiająca Odyna na Sleipnirze przedstawionym tym razem w formie motocykla jest rewelacyjna. Czyj był ten pomysł i wykonanie?
To był mój pomysł i bardzo się cieszę, że podoba ci się ta okładka. Chodził mi ten pomysł po głowie już w momencie, kiedy moje struny głosowe odmawiały posłuszeństwa. Dużo wówczas myślałem o ludzkich osiągnięciach, o każdym małym życiowym pojedynku jaki toczymy każdego dnia, jak wiele energii i czasu tracimy by uzyskać rzeczy w imię konsumpcji i idiotycznych dogmatów. Cała ta dewiza „chwytaj dzień” to jedna wielka ściema i wtedy też zdałem sobie sprawę, że właśnie taka okładka fantastycznie będzie symbolizować zerwanie zniewalających łańcuchów starych czasów i śmiały krok ku lepszemu, zmianę i wyraźnemu sięganiu każdej jednostki ku wolności.

Jak wygląda promocja „Full Throttle”? Co zamierzacie jeszcze uczynić, by „Full Throttle” usłyszało jeszcze więcej osób na co ten krążek z pewnością zasługuje?
Głównie chcemy skupić się na dwóch sprawach. Pierwsza z nich to międzynarodowa dystrybucja poprzez niezależne wytwórnie i sklepy muzyczne na całym świecie, bo tylko w ten sposób można dotrzeć do wszystkich tych, którzy kochają klasyczny heavy metal. W Polsce zajmie się tym Defense Rercord. Drugą sprawą jest zabookowanie kilkunastu koncertów, które nas ujawnią, ponownie dla wszystkich tych, którzy tego chcą. Są też różnorakiego rodzaju media i będziemy je wykorzystywać, ale w przeciwieństwie do wielu promotorów nie będziemy ich nadużywać. Wielu z nich przesadza i za przeproszenie sra spamem tak bardzo, że wiadomości nie docierają we właściwy sposób. Ta strategia uderza w publiczność, jest inwazyjna ale i pozbawiona szacunku do nich. Nie chcemy aby Hazy Hamlet była widziana przez taki pryzmat. Preferujemy powolną i odpowiednio przygotowaną promocję, która zostanie uzależniona od potrzeb publiczności i prasy. Wierzę, że to najwłaściwsza ścieżka. Nagrywamy też wideoklip, który będziemy promować w drugiej połowie roku.

Z tego co wyczytałem wiem, że udało wam się supportować legendarny Raven, a w planach macie jeszcze choćby występ z Picture i Grim Reaper. Jak ma się sprawa z pozostałymi koncertami? Macie w planach trasę? Może wizyta w Europie?
Tak, te koncerty, oprócz prestiżu i ogromnej satysfakcji, były częścią tej strategii, o której przed chwilą ci opowiedziałem. Naturalnie zdajemy sobie sprawę, że musimy wynająć agencję, która zajmie się tym za nas, pozyska dla nas miejsca gdzie jeszcze nie dotarliśmy, ale tu w Brazylii jest to bardzo kosztowne. Mieszkamy dość daleko od dużych metalowych ośrodków, jak choćby Sao Paulo, i niewiele w tej kwestii jesteśmy w stanie zmienić, bo dla promotorów jesteśmy po prostu za drodzy. Godzimy się z tym ze spokojem i profesjonalizmem, zdobywając potrzebne finanse bez konieczności wpływu w strukturę naszego brzmienia. Co do trasy europejskiej, to owszem mamy takie plany, będziemy nawet częścią kilku naprawdę dużych festiwali takich jak, Keep It True, Up the Hammers czy Headbangers Open Air. Ciężko teraz pracujemy nad tym, aby to osiągnąć.

Jak często dotąd występowaliście na scenie? Jest może jakiś koncert, który szczególnie utkwił wam w pamięci?
Naprawdę nie mogę ci tego powiedzieć. Hazy Hamlet istnieje od 1999 roku, co daje dokładnie czternaście lat na tej drodze. Z drugiej strony, przechodziliśmy przez wiele kryzysów i problemów, które znacząco się odbiły na częstotliwością naszego grania. Naszym największym dokonaniem, i mogę ci to powiedzieć bez cienia wątpliwości, że był to koncert z 2003 roku w Cascavel, który był największym zjazdem motocyklowym na południowej półkuli. Shaman był wtedy headlinerem i dowodzony przez Andre Matos był bardzo w tamtym czasie popularny w Brazylii. Inaczej niż teraz, zamiast w undergroundowym pubie zagraliśmy na ogromnej scenie, z potężnym sprzętem i publicznością na co najmniej 5000 headbangerów. Nie byliśmy wówczas jeszcze szczególnie znani i obawialiśmy się, że zostaniemy wygwizdani, ale tłum okazał się absolutnie szalony i z miejsca zakochał się w naszym brzmieniu i skończyło się to tak, że do dziś wspominamy go jako nasz najlepszy i najbardziej zwariowany koncert.

Zespół istnieje od 1999 roku. Jak wyglądały wasze początki? Co was skłoniło do tego, żeby założyć heavy metalowy zespół?
Nie wydaje mi się, że musi być jakikolwiek powód. Heavy metal sam w sobie jest najlepsza motywacją. Możliwość tworzenia dźwięków i hymnów na miarę naszych własnych idoli, okazja do dzielenia z nimi jednej sceny pokazując swoją własną twórczość, wszystkie zawierane wówczas przyjaźnie i układy… takie właśnie rzeczy najbardziej nas motywują do działania i grania w taki właśnie sposób.

W tym roku będziecie obchodzić 15-sto lecie. Szykujecie jakąś specjalną imprezę z tej okazji?
Nosimy się z takim pomysłem specjalnego wydawnictwa dla kolekcjonerów, ale wiąże się to z bardzo wysokimi kosztami. Musimy znaleźć partnerską wytwórnię, która razem z moim Arthorium Records podejmie się takiego zadania, w przeciwnym razie nie będzie to możliwe.

Ostatnio wychodzi naprawdę dużo wartościowych krążków z klasycznym heavy metalem. Jakie płyty zrobiły w ostatnim czasie na was największe wrażenie?
W ostatnim czasie zaobserwować można prawdziwy wysyp oldschoolowego metalu i ta fala nie ominęła także Brazylii. Jest taki zespół Fire Strike, który zrealizował spektakularną EPkę „Lion and Tiger” i zdobył już zainteresowanie na całym świecie. Ich okładkę zrobił ten sam artysta, który pracował dla nas, mianowicie Celso Mathias i jest znakomita. Bardziej zorientowana na power metal jest płytka „Keep it Hellish” od gości z Hellish War, a ci którzy preferują bardziej speed metalowe kawałki zachwyci brzmienie brazylijskiego Batallionu, którzy wydali płytę ‘Empire Of Dead”. Spoza Brazylii, moją uwagę przyciągnął „Heavy Weapons” od izraelskiej grupy Switchblade zainspirowanej tradycyjnym heavy metalem oraz „Unleashing the Shadows” Electro Nomiconu, który powinien spodobać się fanom Dio i Rainbow.

To już wszystko z mojej strony. Ostatnie słowa należą do was.
W imieniu Hazy Hamlet chcę podziękować za każde wsparcie jakie otrzymujemy z Polski już od momentu wydania “Forging Metal” w 2009 roku, zarówno z prasy jak i od każdego headbangera. To niesamowite uczucie, widzieć jak metal jest silny u was i jestem pewien, że na pewno będziemy chcieli zagrać także tutaj, gdy tylko uda nam się sfinalizować trasę po Europie. Będziemy ciężko pracować, aby mieć tę możliwość. Bądźcie czujni i niech kuźnie metalu rosną nadal w siłę!

wtorek, 14 października 2014

Solitary Sabred - Redemption Through Force (2014)

Pamiętam, że miałem dość ambiwalentny stosunek do debiutu Solitary Sabred „The Hero the Monster the Myth” z 2009 roku, ponieważ z jednej strony zawierał naprawdę dobre utwory, a z drugiej miał strasznie amatorskie brzmienie, przez które ta muzyka traciła na mocy. Po pięciu długich latach Cypryjczycy wrócili z drugim krążkiem i sponiewierali mnie doszczętnie. Epicki power metal w ich wykonaniu to wymieszane odpowiednio składniki zaczerpnięte z Helstar, Liege Lord, Mercyful Fate/King Diamond, Judas Priest, Iced Earth czy nawet Manilla Road. Na całe szczęście z tych elementów powstało doskonałe danie, a nie tylko odgrzewany kotlet. W porównaniu z jedynką pierwsze co rzuca się w uszy to zdecydowanie lepsze brzmienie. Może tylko bas jest trochę za bardzo schowany, ale i tak nie ma co narzekać. Poza tym trzy zmiany w składzie w tym cała sekcja rytmiczna i gitarzysta. Największym bohaterem tego krążka jest chyba jednak wokalista Petros „Asgardlord” Leptos, którego partie, szczególnie te wysokie wywołują niekiedy gęsią skórkę i sztywnienie włosów na klacie. Brzmi jak hybryda Halforda, Adamsa. Riviery i Diamonda. Kurwa Moc! Dupę urywają też gitary. Oprócz świetnych riffów duże wrażenie robią solówki. Bardzo emocjonalne i bezbłędnie wpasowujące się w klimat utworu. Ostatnio powala mnie ta z "Revelation", która jest po prostu piękna, a solo do „Sarah Lancaster” nagrał sam Howie Bentley (Cauldron Born, Briton Rites). Jak już pisałem wcześniej album nie tylko zniszczył, ale też uzależnił mnie do tego stopnia, że nie mam ochoty zająć się innymi płytami co w końcu trzeba będzie zrobić. Po pierwszym przesłuchaniu najbardziej uderzył mnie „Burn Magic, Black Magic” posiadający jeden z lepszych refrenów jakie słyszałem na przestrzeni długiego czasu. Jednak z każdym kolejnym odsłuchem odnajdywałem kolejne smaczki, a w tym momencie mogę już stwierdzić z pełnym przekonaniem, że „Redemption Through Force” to płyta niemal doskonała. Zarówno szybsze utwory jak „Disciples of the Sword” czy „Redeemer” jak i te wolniejsze, przytłaczające ciężarem w stylu „Realm of Darkness” reprezentują najwyższy poziom. Mroczna atmosfera, różne ozdobniki w postaci chórów, mówione przerywniki, wielowarstwowe wokale to wszystko doskonale współgra z warstwą liryczną, która przedstawia historię dziejącą się w średniowieczu, a opowiadającą w dużym skrócie o krzyżowcu – egzorcyście polującym na czarownice. Nie będę się teraz wgłębiał w fabułę, ale radzę wam to zrobić samemu. Momentami atmosfera przypomina mi „The Eye”, a czasem nawet „Knights of the Cross”. Fantastyczny album, do którego będę wracał jeszcze wielokrotnie. Każdy fan zespołów, których nazwy padły w tej recenzji powinien posłuchać „Redemption Through Force”, która jest jedną z lepszych płyt tego roku. I tylko dziwi mnie fakt, że do tej pory żadna wytwórnia nie chciała ich wydać. Płytę możecie jednak zamówić przez Pitch Black Records, która zajęła się dystrybucją tego materiału. Warto jak cholera!
5,5/6


piątek, 10 października 2014

Disaster - Blasphemy Attack (2014)

Ten kolumbijski band wkurwił mnie już na samym początku. Jak można wybrać sobie nazwę, która posiada już pierdylion innych bandów i bandzików. Czy w czasach, gdy internet można już znaleźć nawet w murzyńskich lepiankach i to częściej niż jedzenie, naprawdę ciężko sprawdzić czy przypadkiem już jakiś zespół tak się nie nazywa? Dobra, czas przejść do sedna, którym jest muzyka zawarta na „Blasphemy Attack”. Podejrzewam, że w założeniu miał to być oldschoolowy speed/thrash metal, ale chyba coś poszło chłopakom nie tak. Żeby wszystko było jasne to jestem fanatykiem starego grania i wolę surowiznę od syntetycznego komputerowego brzmienia, ale do kurwy nędzy! „Oldschool” w wykonaniu Disaster objawia się w totalnie wtórnych riffach, cienkim brzmieniu i cienkich umiejętnościach instrumentalnych. No właśnie! To jest niesamowite, że zespół istniejący od 1999(!) roku gra tak jak gra. Słyszałem dema kapel, których muzycy grali na swoich instrumentach od 2-3 lat i prezentowali wyższy poziom. Na płycie jest 10 słabiutkich utworów, którym brakuje dynamiki, pomysłów i jakości. Czasem chłopcy próbują urozmaicić swoją muzykę w postaci melodyjnych motywów, ale i tak to wszystko brzmi zajebiście amatorsko. Tak naprawdę to tylko „Satan's Spy” był w stanie na dłużej mnie zainteresować. No i kolejna rysa na tym „dziele” to wkurwiająca maniera wokalisty. Wydaje z siebie czasem takie dźwięki, szczególnie te wyższe, które strasznie mocno nadwerężają mój układ nerwowy. A że nie należę do tych najspokojniejszych osób, więc, kuźwa nie mogę tego zdzierżyć. Jeden z dwóch wokali w Disaster (nie wiem, który tak mnie drażni) nosi nazwisko Arboleda. W polskiej lidze grał pewien kolumbijski piłkarz o tym nazwisku, który zasłynął z tego, że w czasie meczu wsadził Smolarkowi palec w dupę. Ciekawe czy są spokrewnieni? Dobra, wracając do „Blasphemy Attack” to nie jest to dno ostateczne, ale płyta po prostu słaba, nijaka i zupełnie niepotrzebna. Thrash bez jaj, energii i pierdolnięcia to nie thrash.
2,3/6

Hot Fog - Phantasies of the Dragon Sun (2013)

Zbierałem się do przesłuchania tego materiału i zbierałem i zebrać się nie mogłem. Może to przez nazwę, która kapkę mnie irytuje, ale jakoś zawsze tak się działo, że wybierałem coś innego. W końcu nadszedł ten moment i Hot Fog zagościł w moim odtwarzaczu. Bohaterowie niniejszej recenzji pochodzą z San Francisco, a opisywany tutaj materiał jest ich pełnowymiarowym debiutem. Zespół ma też na koncie epkę „Wyvern and Children First” z 2010 roku. Widząc nazwę rodzinnego miasta muzyków pewnie większość z was spodziewałaby się thrashowego pierdolnięcia, jednak nic z tego. Muzyka zawarta na „Secret Phantasies...” to heavy metal oparty na patentach stworzonych niegdyś przez Maiden, Priest czy Riot, doprawiony szczyptą hard rocka, a jedynym łącznikiem ze sceną Bay Area są dalekie echa Metalliki. Do największych plusów albumu zaliczyłbym przede wszystkim partie gitar. Zarówno riffy jak i sola są odegrane na bardzo wysokim poziomie i po prosu robią mi dobrze. Do tego sporo dobrych i co ważne niebanalnych melodii nadających w pewien sposób indywidualnego charakteru tej muzyce. Muzycy Hot Fog nie są już pierwszej młodości, ale słychać, że granie sprawia im radość i nie ma tutaj żadnego spinania pośladów. Wracając do płyty to mi zdecydowanie bardziej do gustu przypadły utwory dłuższe i bardziej epickie ze znakomitym „Agamemnon's Gambit” na czele oraz otwierającym krążek „Dawn of the Falconer”. Przeciwwagę dla nich stanowią z kolei najkrótsze rockandrollowe „Tonight (in the night)” oraz „Sword Mountain”, które uważam za najsłabsze punkty programu. Jest to z pewnością dobry materiał, którego spokojnie można posłuchać kilka razy bez odczucia znużenia, ale chyba większej furory nie zrobi. Tym bardziej, że wokół jest tyle znakomitej muzyki, że nie sądzę, abym do debiutu Hot Fog regularnie wracał. Ale z pewnością kolejną płytę z przyjemnością(mam nadzieję) przesłucham.
4/6