środa, 29 lutego 2012

Rocka rollas - The War of Steel has begun


Pod koniec ubiegłego roku nakładem amerykańskiej StormSpell rec. ukazał się płytowy debiut tworu o nazwie kojarzącej  się z "pewnym brytyjskim zespołem" Rocka Rollas. I to był pierwszy raz kiedy usłyszałem o tym zespole. Ciężko jest też znaleźć jakiekolwiek konkretne informacje na temat grupy. Słowo grupa, czy zespół jest zresztą chyba nie do końca adekwatne. W Rocka Rollas bowiem wszystkim zajmuje się jeden człowiek, niejaki CED. Słuchając płyty naprawdę ciężko jest mi w to uwierzyć. Każdy instrument jest nagrany perfekcyjnie. Mamy tutaj fantastyczne pojedynki gitarowe, świetne chórki i bas, który nie wygrywa może jakiś wirtuozerskich pasaży, ale spełnia swoją rolę doskonale. Jeśli na prawdę za wszystko odpowiada jeden typ to musi to być cholernie utalentowany typ. Zresztą mam nadzieję dowiedzieć się od niego wszystkiego podczas wywiadu. Na pierwszy rzut oka, okładka przedstawiająca wielki, siejący zniszczenie czołg, wydała mi się pasować bardziej do thrashu niż do heavy (trochę skojarzeń z obrazkami Assassin czy Exodus), nazwa natomiast skierowała moje podejrzenia na wyspy brytyjskie i tamtejszą scenę przełomu lat 70/80. To co w końcu oferuje nam ten krążek? Coś pomiędzy, czyli mocno germański power/speed metal zagrany z niesamowitą werwą i lekkością. Słychać, że każdy dźwięk, riff czy też solo przychodzi muzykom/muzykowi z łatwością i wypływa prosto z serducha. Do tego dochodzi wysoki, ale jednocześnie agresywny wokal. Niektóre riffy są niemal żywcem wyjęte z twórczości Running Wild i chyba jest to główna inspiracja. Wystarczy posłuchać takich numerów jak "Metal the posers to Death", czy hiciarskiego "Fight for the Loud". Tak prawdę mówiąc to każdy kawałek jest niesamowicie przebojowy, ale w dobrym tego słowa znaczeniu. Żadnych miałkich ani homoseksualnych melodyjek tu się na całe szczęście nie uświadczy. Tylko czysty Metal od początku do końca! Zresztą wystarczy spojrzeć na tytuły utworów lub w teksty, gdzie słowa takie jak Metal czy Steel odmieniane są przez wszystkie przypadki, by zrozumieć z czym będziemy mieli do czynienia. Oczywiście, pewnie znowu wielu postępowych i otwartogłowych fanów "metalu" będzie miało nowy obiekt drwin na różnego rodzaju śmiesznych forach. Ale cóż... Pieprzyć ich! Myślę, że osobnik stojący za Rocka Rollas raczej nie gra muzyki dla takich istot i niespecjalnie zależy mu na ich opinii. Zresztą im wszystkim można zadedykować drugi utwór z płyty, wspomniany wcześniej "Metal the posers to Death". Cały materiał utrzymany jest w szybkim tempie i nie daje słuchaczowi ani chwili wytchnienia. Ta muzyka nie ma prawa się znudzić. 35 minut zawartych w 10 utworach zlatuje tak szybko, że nie pozostaje nic innego jak posłuchać jej jeszcze raz, i jeszcze... Od dwóch tygodni słucham tej płyty przynajmniej dwa razy dziennie (raz to za mało, za szybko zlatuje) i dalej nie mam dość. Oprócz utworów autorskich jest tutaj również cover pewnego szwedzkiego projektu, który dla zabawy stworzyli Dan swano (m.in. Edge of Sanity i milion innych) i Mickael Akerfeldt(Opeth) czyli Steel "Heavy Metal Machine". Jakby ktoś o tym nie wiedział w życiu by nie poznał, że nie jest to numer Rocka Rollas. Idealnie wpasował się w klimat i charakter tej płyty. Tak więc "The War of Steel has Begun" jest dla mnie olbrzymim zaskoczeniem, ale tak zaskakiwany mógłbym być non stop. Kolejny już raz szwedzka scena pokazuje swój ogromny potencjał. Natomiast przed Rocka Rollas, jeśli czegoś po drodze nie spieprzą, widzę naprawdę świetlaną przyszłość.

5/6

Riot - Immortal Soul


Legenda amerykańskiego Power Metalu Riot powrócił! I to  powrócił w składzie, w którym nagrał kultowy lp. "Thundersteel". Wiadomo było, że w tej sytuacji oczekiwania fanów będą ogromne. Do tego doszło jeszcze 5 długich lat jakie minęły od wydania ostatniej płyty "Army of One", więc apetyty zdążyły się mocno zaostrzyć. Jestem święcie przekonany, że "Immortal Soul" spełnia wszystkie pokładane w niej nadzieje z nawiązką. Album ukazał się nakładem Steamhammer/SPV w dniu święta halloween czyli 31 października. Pierwszy utwór zatytułowany "Riot" jest idealny na początek. Rozpędzony, agresywny numer, w którym jest wszystko co być powinno. Świetne riffy i solówki, gęsta perkusja, wysoki, zadziorny wokal i cała masa melodii. Jeszcze lepszy jest następny w kolejce "Still Your Man". Niesamowicie chwytliwy i energetyczny numer, które powinien stać się jednym z klasyków grupy. Chwilę odetchnąć można przy trzecim utworze "Crawling". Wolny i klimatyczny wałek, w którym główny riff i ogólny nastrój jest mocno zabarwiony bliskim wschodem. Ogólnie na płycie przeważają szybkie numery w rodzaju dwóch pierwszych. Wolniejsze są tylko wspomniany "Crawling" oraz wg. mnie najsłabszy, ale również bardzo udany "Fall before Me". Płyta jest niezwykle równa, więc opisywanie po kolei  wszystkich utworów nie ma większego sensu. Ciężko też jakieś wyróżnić, ponieważ moi faworyci zmieniają się z każdym kolejnym przesłuchaniem. Nie znajduję tutaj żadnego słabego punktu. Wokalista Tony Moore jest w świetnej formie. Śpiewa wysoko, ale momentami naprawdę agresywnie. Duet gitarowy Mark Reale/Mike Flyntz to klasa sama w sobie. Album jest wypełniony całą masą zajebistych riffów i solówek. Niesamowita jest również łatwość z jaką przychodzi im tworzenie tylu fantastycznych i łatwych do zapamiętania melodii, które jeszcze przez długi czas siedzą słuchaczowi w głowie. Nie można też nie wspomnieć o genialnej grze Bobby'ego Jarzombka, który udowadnia, że bębniarzem jest wybitnym. Wystarczy posłuchać wstępu do "Wings are for angel". Pomimo, że płyta jest bardzo spójna jako całość to każdy z utworów posiada swój własny charakter i nie ma się wrażenia słuchania cały czas tego samego kawałka. Jeśli miałbym się do czegoś przyczepić to niezbyt podoba mi się komputerowa okładka, którą stworzył wokalista Tony Moore, ale to tylko moja opinia, a jak wiadomo o gustach się nie dyskutuje. Weterani z Riot tym albumem pokazali młodzieży jak należy grać Power Metal. Z sercem, ogniem i przede wszystkim szczerze. Jak dla mnie jest to jeden z głównych kandydatów do miana płyty roku 2011 i jedna z najlepszych w długiej karierze zespołu.
5,6/6

Midnight Chaser – Rough and Tough


Jak ja lubię takie płyty. Niby nie jest to żadne wybitne ani przełomowe dzieło, muzyka jest raczej przewidywalna i dokładnie taka jakiej się spodziewałem, a i tak podczas słuchania uśmiech mi z michy nie schodził. Słychać, że granie sprawia muzykom dużą radochę i tworzą dokładnie to co chcą w dupie mając oryginalność albo panujące obecnie ma scenie trendy. Pierwszy rzut oka na okładkę kojarzącą się z Judas Priest i na tytuły utworów i już wiadomo z jakim graniem przyjdzie nam obcować. Sami muzycy jako swoje inspiracje podają Deep Purple, Saxon, Diamond Head czy wspomniany wcześniej Priest i rzeczywiście to słychać. Typowo brytyjski styl oparty na NWOBHM czy 70’s Hard rock. Już pierwszy utwór wprowadza słuchacza w pozytywny i imprezowy nastrój. Zresztą tytuł „Awesome party” mówi sam za siebie. Świetny melodyjny i bardzo hiciarski kawałek. Właśnie nim grupa promuje album. Dla mnie też jest to chyba nr 1 na tej płycie. Po nim następują bardzo podobny i utrzymany w tym samym stylu „Out on your shield” oraz tytułowy „Rough and Tough”, w którym w pewnym momencie gitara gra bardzo fajny motyw brzmiący jak żywcem wyjęty z początku lat ’70 i pierwszych nagrań Black Sabbath. Szkoda tylko, że jest to tylko jeden bardzo krótki fragment. Z pozostałych utworów wyróżniłbym jeszcze mający duże zadatki na hit bardzo hard rockowy „Cougar’d” oraz cover Scorpions „Dynamite”. Reszta numerów utrzymana jest w stylu dwóch pierwszych czyli rasowym hard&heavy. Podsumowując jest to bardzo sympatyczna płyta zawierająca bardzo dobre utwory, z których co najmniej dwa mają zadatki by stać się hiciorami (oczywiście tylko w pewnych kręgach). Idealnie sprawdza się na imprezach co już przetestowałem oraz podczas jazdy samochodem. Oczywiście nie tylko wtedy. Słuchanie jej w domu też daje dużo frajdy. Nic odkrywczego, ale mi się podoba takie bezpretensjonalne granie. Polecam.

4,5/6  

Lancelot Lynx - Lancelot Lynx (ep)


Pierwszy raz usłyszałem cokolwiek na temat tego zespołu w momencie, gdy dostałem materiał do recenzji. Widząc nazwę spodziewałem się klasycznego Heavy Metalu, dlatego też gdy moich uszu doleciały pierwsze dźwięki utworu "Far Away" natychmiast oniemiałem. To co gra Lancelot Lynx to fantastycznie zagrany, ognisty Hard Rock z odrobinką Heavy wzorowany na takich legendach jak Deep Purple, Rainbow, Led Zeppelin czy Thin Lizzy. Założycielem zespołu jest śpiewający basista, Brazylijczyk Beto Kupper. Jako wielki fan Phila Lynotta i Thin Lizzy postanowił we wrześniu 2005 roku wyjechać do Irlandii, gdzie założył Hard Rockowe trio MataHari, które po zmianach i ustabilizowaniu składu zmieniło nazwę na Lancelot Lynx. Muzyka zespołu mimo wyraźnych i klasycznych inspiracje jest niezwykle świeża i dynamiczna, a muzycy prezentują niesamowicie wysoki poziom techniczny. Już pomijając lidera zespołu Kuppera i perkusistę J-Roza, którz wykonali naprawdę świetną robotę, dla mnie głównym bohaterem płyty jest najmłodszy stażem w grupie, gitarzysta Michal Kulbaka. Fantastyczne, niebanalne aczkolwiek bardzo mocno osadzone w klasyce riffy i sola grane przez tego osobnika powodują u mnie natychmiastowy opad szczęki. Czasem słychać nawet Hammondy, ale nie za często gdyż jest to typowo gitarowa muzyka. Lancelot Lynx nagrali jedą z najlepszych ep jakie kiedykolwiek słyszałem. Te 5 numerów potrafi u mnie lecieć zapętlonych przez bite parę godzin z rzędu bez uczucia znużenia. Moim osobistym faworytem jest utwór "Drifter", który już chyba na stałe ulokował się wśród moich ulubionych kawałków. Brzmi jak Deep Purple/Rainbow za swoich najlepszych lat. Chyba mamy tu do czynienia z małą sensacją. Polecam wszystkim baczną obserwację poczynań tego tria, bo może z tego być coś naprawdę dużego. Uwaga na Lancelot Lynx!
5/6

Hammers of Misfortune - 17th Street


Ten pochodzący z San Francisco zespół nie zdobył jak dotąd zbyt dużej popularności mimo, że muzyka, którą tworzy jest na naprawdę wysokim poziomie. Teraz wydaje się, że nadszedł wreszcie odpowiedni moment ku temu, by to się wreszcie zmieniło. "17th Street" to już szósty album grupy (poprzedni "Fields / Church of Broken Glass" był albumem podwójnym), ale pierwszy wydany w barwach Metal Blade records. Można mieć więc nadzieję, że zespół będzie miał wreszcie odpowiednią promocję, ba którą z pewnością zasłużył. Hammers of Misfortune nie nagrał nigdy słabej płyty, więc do nowego dzieła podchodziłem raczej ze spokojem.  Już poprzedni album pokazał, że nawet bez tak doskonałego muzyka i kompozytora jakim jest Mike Scalzi(Slough Feg), który był w składzie na trzech pierwszych płytach, grupa jest w stanie sobie świetnie dać radę. Rzut oka na okładkę, która przedstawia zacienione sylwetki muzyków na tle panoramy miasta, jakże inną od dotychczasowych obrazków zdobiących wydawnictwa zespołu, dał mi troche do myślenia. Może muzyka też będzie całkowicie odmienna od wcześniejszych nagrań? Do tego jeszcze dwóch nowych muzyków w składzie... Gdy popłynęły pierwsze dźwięki utworu "317" ,wiedziałem już, że to jest ten sam Hammers of Misfortune, który znam. Ciężko jest zdefiniować styl w jakim gra zespół. Słychać tutaj typowo doomowe patenty jak ww. "317",czy w "Staring (The 31st Floor)". Znajdziemy tu również utwory szybsze tj. tytułowy czy niemalże thrashowy "Romance Valley", oraz takie w których słychać wpływy Queen czy też późnego Savatage jak "Summer Tears". To wszystko wymieszane z Heavy Metalem i doprawione progesją. Na tej płycie zespół zrezygnował z folkowych elementów, ale nie odczuwa się ich braku. Nowy wokalista Joe Hutton jest godnym zastępcą Scalzi'ego, nawet śpiewa podobnie. Wspierany jest też przez kobiecy głos Sigrid Sheie. Lider zespołu John Corbett udowadnia jak znakomitym jest kompozytorem co słychać bardzo dobrze w fenomenalnym "The Grain". Warto również zwrócić uwagę na teksty dotyczące wielu codziennych problemów jak np. bezdomność, o czym możecie przeczytać w wywiadzie. Jeśli ktoś lubi muzykę ambitną, oryginalną i zmuszającą do refleksji to ta płyta jest dla was. Fantastyczny album.
5,5/6

Evile - Five Srepent's Teeth


Chyba wszyscy słyszeli zasadę według której trzecia płyta jest dla każdego zespołu przełomową, potwierdzającą klasę lub spychającą w otchłań przeciętności. W przypadku Evile mamy do czynienia zdecydowania z tą pierwszą opcją. Anglicy nagrali chyba najlepszy krążek w swojej historii. W dalszym ciągu słychać w ich muzyce dużo Metalliki  szczególnie z okresu „and justice for all” i „czarnego albumu”, jednak jest to wszystko idealnie wymieszane z ich własnymi patentami co tworzy naprawdę wybuchową mieszankę. Dużym plusem jest również  to, że już od pierwszych dźwięków można poznać co to za zespół i można już chyba mówić o ich charakterystycznym stylu. W każdym utworze dzieje się bardzo dużo. Od ultra szybkich riffów, przez rytmiczne granie w średnim tempie do potężnych zwolnień. Nie można się przy tym nudzić. Do tego zajebiste sola i fantastyczny wokal. Matt Drake śpiewa moim skromnym zdaniem lepiej niż na wcześniejszych płytach, a jego wokale są bardziej urozmaicone. Sekcja rytmiczna robi to co powinna czyli napędza całość w sposób perfekcyjny. Ostatnim składnikiem tego dzieła jest brzmienie. Potężne, soczyste, zwarte a jednocześnie bardzo przestrzenne. Po prostu idealne dla tej płyty. Jeśli chodzi o najlepsze utwory to na chwilę obecną moimi faworytami są metallikowe „Eternal Empire” i „Xaraya”, ciężki i zagrany w średnich tempach „Centurion” oraz smutna i piękna ballada „In Memoriam” poświęcona zmarłemu w 2009 roku basiście grupy Mike’owi Alexander’owi. Reszta utworów prezentuje ten sam równy, niezwykle wysoki poziom. Wszystkie razem tworzą bardzo spójną całość, a słuchane pojedynczo nie tracą nic na wartości. Doskonale zapadają w pamięć i są na swój sposób przebojowe. Evile jest w tej chwili jednym z najlepszych zespołów nowej fali Thrash’u i przyszłość należy do nich. Aż żal dupę ściska, że taki materiał pewnie znowu przejdzie w Polsce niemal zupełnie niezauważony, ale chciałbym się mylić. Rewelacyjny album i oby takich jak najwięcej czego życzę sobie i wam.


5,5/6

Elysium - Inspired Hatred


Zespół Elysium pochodzi z Florydy i ma na swoim koncie tylko jedno demo "Inspired Hatred". Po ponad 20 latach wytwórnia Divebomb Records wydała reedycję tego materiału wzbogaconą o jeden bonusowy utwór. Jak na demo nagrane w 1989 roku to brzmienie jest wręcz doskonałe. Jednak w chwili, gdy dowiadujemy się, że produkcją zajął się słynny Tom Morris (m.in. Iced Earth, Coroner, Morbid Angel, Sepultura etc.) w swoim równie słynnym Morrisound studio to przestajemy się dziwić. Jednak niech nikogo nie zmyli miejsce nagrywania i pochodzenie grupy. Elysium nie gra Death Metalu tylko dość melodyjny, techniczny Thrash. Szybkie lub średnie tempa, ciekawe riffy przetykane od czasu do czasu melodyjnymi solami. Sekcja rytmiczna też bez zarzutu. Basista momentami tworzy ciekawy klimat swoimi pasażami i ogólnie doskonale wypełnia tło. Perkusista nie wymiata jakiś super technicznych łamańców, ale na pewno nie można powiedzieć, że gra prosto, co to to nie. Gra dokładnie tak jak trzeba. Wszystko jest na swoim miejscu. Dopełnieniem tego wszystkiego jest śpiewający gitarzysta Terry Allen dysponujący ciekawym głosem i kojarzący mi się trochę barwą i sposobem interpretacji z Kurtem Bachman'em z zespołu Believer. Elysium tworzył kawał naprawdę porządnej muzy, dzielili scenę z takimi tuzami jak Death, Cynic, Nasty Savage, Trouble czy King Diamond i naprawdę dziwne, że nie udało im się osiągnąć więcej niż tylko to jedno demo. Wypada być wdzięcznym Divebomb Records za odkurzenie i przypomnienie tego zespołu. Zachęcam wszystkich do zapoznania się z tym wydawnictwem.

4,5/6

Bitter End - Have a nice death!







Kolejny zapomniany Thrash Metalowy zespół powrócił do świata żywych. Do tej pory mieli na koncie demo "Meet Your Maker" oraz pełen album "Harsh Realities". Bitter End nie był anonimowym zespołem, nawet w Polsce. Jako ciekawostkę napiszę, że nr 1/91 Thrash'em all, w podsumowaniu roku '90 w kategorii najlepszy album sklasyfikowano 100 wydawnictw, debiut Bitter End uplasował się na 40 miejscu wyprzedzając takie klasyki jak "Iced Earth", "Into the Mirror Black", "The Eye", "Cowboys from Hell" czy "Impact is imminent", a w artykule na temat aktualnej sceny Thrash Metalowej autor nazwał muzykę Bitter End mianem radosnego Thrashu hehe. W sumie coś w tym jest. Wracając do teraźniejszości, wytwórnia Metal on Metal records, której współwłaścicielką jest nasza rodaczka Jowita kamińska wydała właśnie album powrotny zespołu, który dostał tytuł "Have a Nice Death!". Pierwszy sześć utworów stanowi główne danie i to właśnie do nich odnosi się tytuł całego wydawnictwa. To nigdy dotąd nie wydany oficjalnie materiał nagrany w latach 91/92. Brzmienie nie jest perfekcyjne, ale pasuje do tych utworów i przywołuje miłe wspomnienia starych dobrych czasów. Muzyka to dobry technicznie, melodyjny Thrash. Te kilka numerów chyba nawet podoba mi się bardziej niż debiut. Dużo riffów, melodyjne solówki i wokalista, który nie drze ryja tylko śpiewa. Najbardziej przypasowały mi chyba wydany w tym roku na singlu "Burning Bridges" oraz "Tunnel Vision". Jednak za parę dni mogę wskazać na inne utwory, gdyż wszystkie prezentują równy, wysoki poziom. Pozycje numer 7-10 na płycie to wspomniane na początku pierwsze demo "Meet Your Maker". Wszystkie te utworu znalazły się również na albumie "Harsh Realities". Jak na demo to brzmienie jest bardzo dobre, a same utwory również prezentują się świetnie z tytułowym na czele. Kawał bardzo oryginalnego Thrashu. Mnóstwo świetnych melodii i doskonała technika muzyków już wtedy były ich znakiem rozpoznawczym. Ostatnie cztery kawałki to koncertowe wersje trzech utworów z "Have a Nice Death!" plus jeden z debiutu. Nagrane zostały w 1990 roku w ich rodzinnym mieście Seattle. Mimo nienajlepszej jakości dają jakiś pogląd  na to jaką energię zespół musiał wyzwalać na scenie i jak niezwykle dynamicznie brzmiała ta muzyka w wersji live. Bardzo interesujące wydawnictwo ciekawego zespołu. Teraz pora na nowy materiał. Będę czekał z niecierpliwością.

4,5/6

Anthrax - Worship Music

No i w końcu jest. Pierwszy od 7 lat premierowy materiał Anthrax i pierwszy po 21 latach przerwy z Joey'em Belladoną stojącym za mikrofonem. Sporo się musiało wydarzyć w zespole, żeby fani dostali w końcu krążek w swoje ręce. Najwięcej zamieszania było z obsadą wokalisty. W 2005 roku John'a Bush'a zastąpił powracający do składy legendarny Belladona, by po dwóch latach odejść. Na jego miejsce przyszedł Dan Nelson, którego z kolei po następnych dwóch latach zastąpił ponownie John Bush. Natomiast w ubiegłym roku kolejny raz powrócił syn marnotrawny, Belladona. Uff... Po ubiegłorocznych doskonale przyjętych koncertach w ramach Sonisphere i trasy The Big Four, podczas których Anthrax prezentował doskonałą formę, można było z pewnym optymizmem oczekiwać nowego albumu. Ja jednak nie nie spodziewałem się cudu. Tak naprawdę ostatnią świetną płytą Wąglika było dla mnie "Persistence of Time" z 1990 roku. Później od momentu przyjścia Johna Busha zaczęli grać różne dziwne, czasem mocno niestrawne rzeczy. Po pierwszym przesłuchaniu "Worship Music" doszedłem do wniosku, że jest to niesłuchalna kupa. Głównym powodem mojego zniechęcenia do tej płyty był drugi, nie licząc intro, utwór zatytułowany "The Devil You know". Refren tego utworu brzmi jak by był nagrany dla amerykańskich nastolatków z przydługimi grzywkami i tunelami w uszach, a że szczerze nienawidzę takiego grania to od razu moje nastawienie do reszty kawałków było mocno negatywne. Jednak, gdy po jakimś czasie już bez większych emocji i na spokojnie przesłuchałem ten materiał to doszedłem do wniosku, że nie jest wcale tak najgorzej, a po kilku następnych, że jest całkiem dobrze. Pierwszym co się rzuca w uszy to to, że mamy tutaj niewiele Thrashu. Jest to raczej mocny i melodyjny Heavy Metal. Płyta zaczyna się od instrumentalnego, tytułowego intra, które przechodzi w chyba najmocniejszy, najszybszy i najbardziej Thrash'owy kawałek "Earth on Hell". Nic specjalnego, ale jako taki strzał w ryj na początek to się w miarę sprawdza. Dalej mamy ten nieszczęsny "The Devil You Know". Po spokojnym wsłuchaniu się w ten numer doszedłem jednak do wniosku, że poza wspomnianym refrenem reszta jest całkiem ok, a szczególnie zwrotki z fajnym riffem. Dalej mamy bardzo hiciarski "Fight 'em 'til You Can't" z bardzo przebojowym refrenem, który jednak bije na głowę poprzednika oraz ciężki i klimatyczny, Heavy Metalowy "I'm Alive", po którym następuje instrumentalna miniaturka „Hymn 1”. Następny numer "In the End" jest utrzymany w podobnym klimacie co poprzednik. Mamy tu średnie tempo, mroczny nastrój i świetny refren. Później utwór przyspiesza i raczy nasze uszy cudownymi riffami i harmoniami gitarowymi. Dla mnie chyba nr 1 na płycie. Następnie zdecydowanie krótszy, szybszy i bardziej bezpośredni "The Giant", po którym znowu chwilka wytchnienia w postaci „Hymn 2”. Jak na razie jest dobrze, a w kilku przypadkach nawet bardzo dobrze. Dalej kolejny bardzo dobry utwór o ciekawym tytule "Judas Priest", którego główny riff po prostu palce lizać. Ostatnie trzy kawałki "Crawl", "The constant" i "Revolution Screams" też prezentują równy, naprawdę wysoki poziom. Gdy kończy się ostatni utwór następuje kilka minut ciszy, po której czeka na nas jeszcze utwór niespodzianka, cover Refused "New Noise". Jak dla mnie jest to całkowicie zbędny, bardzo słabiutki numer kojarzący się z gównami takimi jak papa roach itp. Ogólnie Anthrax powrócił z tarczą. Słychać, że Belladona będący w wysokiej formie jest dużym wzmocnieniem i śpiewakiem wręcz idealnym dla Anthrax. Płyta jest zdecydowanie Heavy Metalowa. Większość utworów jest ciężka, melodyjna i grana w średnich tempach. Trudno tu doszukać się numerów typowo Thrash'owych, więc nie ma zbyt wielu odniesień do klasycznych płyt zespołu z lat'80. Trochę za mało Anthrax w Anthrax. Jednak jest to dobra płyta i na tym zakończmy.

4,8/6