środa, 30 kwietnia 2014

Exorcism - I am God (2014)


Na info o tym zespole i ich debiutanckim krążku natknąłem się parokrotnie w ciągu ostatnich miesięcy. Zapowiadało się znakomicie, więc narobiłem sobie dużego smaka. Exorcism to zespół złożony z takich muzyków jak Csaba Zvekan (Ravenlord, ex Killing Machine) odpowiadający za wokal, teksty, melodie i aranżacje, a nawet niektóre partie gitar, Joe „Shredlord” Stump (Ravenlord, HolyHell, Reign of Terror) grający na gitarze, basista Lucio Manca (Ravenlord, Solid Vision) oraz bębniarz Garry King (m.in. Joe Lynn Turner). „I am God” to prawie 50 minut znakomitego heavy/doom metalu opartego na dokonaniach legendarnego kwartetu z Birmingham. Co najlepsze nie jest to inspiracja tylko jednym okresem Black Sabbath np. z czasów Dio bądź Ozzy'ego, ale nimi oboma plus płyty z Martinem. Do tego domieszka pewnych oryginalnych patentów tworzy niezwykle smakowitą i skuteczną miksturę. Ogromnym atutem jest brzmienie, za które odpowiada sam Csaba, doskonale uwypuklające każdy instrument i dźwięk. Wszyscy muzycy to klasa sama w sobie. Riffy wygrywane przez Stumpa są niemalże hipnotyzujące, a facet gra z niesamowitym wyczuciem. Tę pewną transowość muzyki potęguje też pulsujący, wyraźny bas. Garry King również nie ogranicza się do zwykłego nabijania rytmu, ale stara się jak najbardziej urozmaicić swoje partie.No i na koniec Csaba, którego wokalizy to mistrzostwo świata. Moc, technika i pasja to jego wyznaczniki. Album ma mroczną i zarazem wciągającą atmosferę. „I am God” słucha się z ogromną przyjemnością, a z każdym kolejnym odsłuchem czuję się co raz bardziej uzależniony. Większość utworów utrzymana jest w średnich lub nawet wolnych tempach choć zdarzają się wyjątki tj. ostatni na płycie „Zero G”. Moim osobistym faworytem jest „Exorcism”, ale pozostałe numery są równie potężne. Ta muzyka posiada ogromną głębię dzięki czemu jak już raz się w nią wpadnie to później nie ma ratunku. Światowej klasy muzycy nagrali światowej klasy album, który mam ogromną nadzieję, że nie przejdzie bez echa.

5,4/6

Hazy Hamlet - Full Throttle (2013)

W 2009 roku usłyszałem debiut brazylijskiego Hazy Hamlet zatytułowany „Forging Metal”. Nie powiem, żeby to wydawnictwo rozwaliło mnie na atomy i spowodowało nocne zmazy, ale był to na tyle dobry krążek, że jakoś wrył mi się w pamięć. Tym co kojarzyłem z tym zespołem była niewątpliwa fascynacja siermiężnym teutońskim true heavy metalem i mocny gardłowy z momentami nawet operowym zacięciem głos wokalisty. No i właśnie z powodu jego niedyspozycji w postaci problemów zdrowotnych Hazy Hamlet praktycznie nie istniał w latach 2011-13. Na szczęście wszystko jest już chyba w porządku i w listopadzie ubiegłego roku mogliśmy cieszyć nasze uszy nową płytą. Słuchając „Full Throttle” mam wrażenie, że po okresie rekonwalescencji Arthur Migotto jest jeszcze lepszym śpiewakiem niż wcześniej. Ze względu na jego głos i sposób śpiewania należy go umieścić w tej samej lidze co wokalistów Ironsword, Lonewolf, Grave Digger czy Paragon. W porównaniu z debiutem poprawiło się brzmienie, Instrumenty brzmią potężniej i soczyściej, a całość jest bardziej zwarta. Na początek dostajemy dwa konkretne kopy w postaci „Full Throttle” i „Symphony of Steel”. Oba zawierają wszystko co powinien sobą reprezentować zajebisty heavy metalowy numer czyli ostre riffy, mocarną sekcję, potężny wokal i refreny znakomicie nadające się do wspólnego śpiewania. Potem jest instrumentalny „A Havoc Quest” brzmiący jak jakiś zagubiony kawałek maidenów. Posłuchajcie tych gitarowych dialogów, coś pięknego. Następnie jest najdziwniejszy jak dla mnie numer „Vendetta”. Pierwsza część brzmi trochę jakby zespół nie miał pomysłu co z nim zrobić. Jest połamany, melodie brzmią jakby były robione na siłę. Natomiast od połowy ta kompozycja zmienia się diametralnie. Nastrojowe solo, klimatyczne chórki i robi się naprawdę epicko. Kolejne dwa numery to znowu szybkie petardy i zarówno „Jaws of Fenris” jak i „Odin's Ride” powinny zadowolić każdego fanatyka. Na koniec zostały dwa moje ulubione kawałki. „Thorium” to hymn w klimacie Manowar z marszowym rytmem, epicką atmosferą i znakomitym bojowym refrenem. Kurwa, uwielbiam takie granie. Całość zamyka „Red Baron” traktujący o niemiecki pilocie Manfredzie von Richtoffen słynącym z honorowych pojedynków powietrznych w czasie pierwszej wojny światowej. Utwór jest tak genialny, że gdy słucham gitarowych pojedynków naprawdę mam wrażenie uczestnictwa w podniebnej bitwie. A gdy jeszcze pojawiają się strzały i warkot silników to ciary na plecach murowane. Hazy Hamlet nowym krążkiem zdecydowanie przebił debiut i to pod każdym względem, spełniając moje oczekiwania z nawiązką. Fani tradycyjnego heavy metalu z epickim zacięciem powinni z miejsca zamawiać tę płytę.

5,2/6

wtorek, 22 kwietnia 2014

Zeno Morf - Kingdom of Ice (2013)

Gdzieś tam kiedyś ta nieco dziwna nazwa obiła mi się o uszy, ale kontaktu z muzyką nie miałem żadnego. Zeno Morf to kwartet pochodzący z Norwegii mający na swoim koncie albumy „ Zeno Morf”(2009) i „Wings of Madness”(2010) oraz najnowszy, bo wydany w tym roku nakładem Pure Steel rec. „Kingdom of Ice”. Tym co wypełnia ich ostatni krążek jest czysty heavy metal zagrany na niemiecką modłę z wyraźnymi wpływami Accept, Grave Digger czy Running Wild. Zeno Morf nie bawi się w oryginalność jednak nie można im też zarzucić bezmyślnego kopiowania innych. Starają się urozmaicić muzykę na ile tylko mogą. Dość siermiężne, ale klasyczne riffy, epickie chórki i pewna surowość w brzmieniu nadają tej muzyce wojowniczego wydźwięku, który jest spotęgowany również przez warstwę tekstową. Opowieści o wikingach, dawnych czasach pełnych honoru i walecznych, mężnych ludziach zawsze będą pasowały do metalu bardziej niż pseudointeligentne wynurzenia naćpanych sodomitów chcących na siłę zbawiać świat. Do tego świetne, melodyjne refreny i „mejdenowskie”, przestrzenne sola. Płyta jest równa, jednak jest na niej kilka numerów, które zaliczyłbym do grona swoich faworytów. Na pewno będą to „Hammer Squad” zaczynający się jak Grave Digger z okresu „ Tunes of War”, ze znakomitym refrenem, „Kingdom of Ice” prący do przodu, ale nie pozbawiony epickości oraz zabarwiony pirackim stylem załogi Kasparka „Home of the Brave”. Reszta nie jest gorsza, po prostu wspomniałem te numery, które od początku zwróciły moją uwagę. Powiem szczerze, że nie spodziewałem się tak dobrej płyty po nieznanym mi wcześniej zespole. Wiem, że ten krążek będzie jeszcze nie raz przeze mnie wałkowany i sądzę, że nawet za dłuższy czas z przyjemnością do niego powrócę. Nie jest to żadne objawienie, ale myślę, że każdy fan tradycyjnego heavy, szczególnie germańskiej sceny może brać „Kingdom of Ice” w ciemno.

4,9/6

Factor Hate - The Watcher (2013)

Tym razem debiutanci, choć sądząc po zdjęciu zdecydowanie nie pierwszej młodości, z Francji. Factor Hate powstał w 2011 roku i na razie jako instrumentalny kwartet szlifował materiał. Na początku 2012 roku do składu dołączył wokalista Titi Wild i Factor Hate zaczął funkcjonować jako pełnoprawny zespół. „The Watcher” to debiutancka epka zawierająca 4 heavy metalowe utwory oparte na klasykach takich jak Judas Priest czy Accept. Sami muzycy w notce promocyjnej wymieniają też Alice Coopera i faktycznie chwilami można pewne podobieństwa wychwycić. Od razu mówię, że tym materiałem chłopaki nie tylko świata, ale też nawet Francji na pewno nie podbiją. Tu nie chodzi o to, że te kawałki są chujowe, bo wcale takie nie są. Są tylko poprawne, a to za mało. Słucha się tego miło, nie ma się wrażenia marnowania czasu, ale już za chwilę o tym krążku zapominamy. Po za tym w tych utworach, pomimo fajnych refrenów czy solówek jest za mało urozmaicenia. Riffy są do bólu przewidywalne, a do tego brakuje im mocy. Ogólnie jak na pierwszy materiał mający zaznaczyć obecność Factor Hate na scenie to jest ok. Niestety przy dzisiejszej konkurencji może to nie wystarczyć. Aczkolwiek słucha się tego przyjemnie.

3,5/6

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Iron Kingdom - Gates of Eternity (2013)

Debiut tych kanadyjskich heavy metalowców z 2011 roku był dla mnie ogromnym pozytywnym zaskoczeniem. Dlatego też moje oczekiwania odnośnie następcy były, co chyba zrozumiałe, bardzo duże. Iron Kingdom mnie nie zawiedli i „Gates of Eternity” to prawie godzina znakomitego heavy metalu wysokiej próby. Pomimo tego, że zespół nie zmienił stylu i gra w typowy dla siebie sposób to jednak pewne różnice pomiędzy tymi dwoma krążkami da się wyłapać. Przede wszystkim nowa płyta jest bardziej zwarta i stylistycznie ujednolicona. Jest mniej klimatów z lat ’70, mniej naleciałości bogów epickiego metalu czyli Manilla Road, natomiast słychać więcej power metalowych motywów jak np. w „Guardian Angel”. Utwory są bardziej ukierunkowane na Iron Maiden jak choćby w „Chains of Solitude” czy w 15-sto minutowym kolosie „Egypt (The End is Near)”. Dostaliśmy też prawdziwy true metalowy hymn „Crowned in Glory”, który pomimo oczywistych skojarzeń z Manowar zachowuje charakterystyczny tylko dla Iron Kingdom sznyt. Brzmienie jest z jednej strony surowe, a z drugiej potężne i epickie.  Tak się zastanawiałem co, pomimo wielu słyszalnych wpływów stanowi o wyjątkowości tego zespołu? Chyba są to niebanalne melodie, ciekawy i oryginalny sposób grania riffów i konstruowania utworów oraz śpiew wokalisty Chris’a Ostermana. W zalewie tysięcy identycznych kapel, takie grupy jak Iron Kingdom, które na bazie klasycznych patentów starają się tworzyć coś własnego, powinno się wychwalać i wynosić na piedestał. Niestety obie płyty zespół musiał wydać własnym sumptem, bo żadna wytwórnia nie zainteresowała się tymi materiałami. Cóż, jak widać nie brakuje ludzi z uszami w dupach. Zdecydowanie polecam zarówno „Gates of Eternity” jak i debiut „The Curse of Voodoo Queen” wszystkim kochającym klasyczny i przede wszystkim szczery heavy metal.
5,2/6

Iron Kingdom - Metalowcy zjednoczeni jako królestwo żelaza

Ostatnio nie można narzekać na brak klasowych heavy metalowych kapel, a kanadyjski Iron Kingdom jest z całą pewnością jedną z nich. Do tej pory mają na koncie dwa znakomite krążki i już pracują nad kolejnym. Na przyszły rok zaplanowali przyjazd do Europy i z tego co mówią jest szansa na gig w Polsce. Sprawdźcie ten zespół, a nie powinniście żałować. Na pytania odpowiadał śpiewający gitarzysta Chris Osterman.

HMP:  Jest to wasz debiut na łamach Heavy Metal Pages, więc na początek muszę zapytać o początki zespołu. Jak doszło do powstania Iron Kingdom?
Chris Osterman: Iron Kingdom zostało utworzone w 2011 roku. Zaczęło sie od tego, że ja, główny gitarzysta i wokalista, Amanda Osterman (moja siostra), perkusistka, Leighton Holmes, basista i Jordan Wright na gitarze rytmicznej, graliśmy przez kilka lat wcześniej razem pod inną nazwą, ale czuliśmy, że potrzebowaliśmy świeżego startu z nową nazwą, zanim wydamy jakikolwiek pełnowymiarowy album. Niestety kiedy skończyliśmy nagrywanie naszego debiutanckiego albumu, „Course Of The Voodoo Queen”, Jordan Wright zdecydował się skupić na nauce i musiał odejść z zespołu, to była wspólna decyzja. Mieliśmy szczęście, że znaleźliśmy Kenny’ego Kroechera krótko po odejściu Jordana, który był w stanie dołączyć do mojego prowadzenia, przynosząc Iron Kingdom brzmienie podwójnego prowadzenia, którego zawsze chcieliśmy.

Waszym pierwszym wydawnictwem był wspomniany już album „Curse Of The Voodoo Queen”. Czemu nie wydaliście wcześniej żadnego dema w celu zainteresowania potencjalnych wydawców?
Tak, nasz debiut pojawił sie bardzo szybko po zmianie nazwy. Byliśmy gotowi to popchnąć nawet jeżeli nie wydaliśmy żadnego dema ani EP-ki jako Iron Kingdom. Wydaliśmy dwa dema pod poprzednią nazwą, ale nie odniosły dużego sukcesu. Zdaliśmy sobie wtedy sprawę, że aby iść naprzód musieliśmy wypuścić coś większego niż jedynie demo, chcieliśmy czegoś, z czego bylibyśmy naprawdę dumni i tym właśnie było „Course Of The Voodoo Queen”. Pierwszy prawdziwy krok w naszej podróży jako Iron Kingdom.

Wasz debiut zawiera kawał naprawdę znakomitego tradycyjnego heavy metalu. Patrząc na czas w jakim wydaliście ten materiał nie mogę wręcz wyjść z podziwu jak udało wam się w takim tempie stworzyć tej jakości utwory?
Jak powiedziałem wcześniej, występowaliśmy i tworzyliśmy przez kilka lat pod inną nazwą
zanim staliśmy się Iron Kingdom. Tak więc szczerze mówiąc, większość materiału na pierwszym albumie była napisana między 2010 a 2011 rokiem.

To co przede wszystkim mnie uderzyło to warstwa kompozycyjna. Te utwory są pełne niebanalnych melodii i ciężko jest się od nich uwolnić. Zdecydowanie jest to płyta na bardzo wiele odsłuchań. Jakie są wasze główne założenia podczas komponowania muzyki? Kto jest głównym kompozytorem?
Ja piszę większość muzyki, Leighton pisze większość tekstów, ale każdy dodaje swoje pomysły i pracujemy jako zespół. Powiedziałbym, że kiedy piszę muzykę staram się tworzyć coś, czego sam chciałbym słuchać, to oznacza, że potrzebuję melodii, ruchu i pewnej ilości techniki, żeby utrzymać moje zainteresowanie. Tworzymy muzykę, ponieważ istnieje tak wiele okropnej muzyki, że ktoś musi znowu zacząć grać coś prawdziwego, a my chcemy być jednym z tych zespołów, na który ludzie mogą liczyć.

Brzmienie jest surowe, ale też bardzo selektywne i ciepłe. Moim zdaniem sprawdziło się bardzo dobrze. Jaka jest wasza opinia na ten temat?
Tak, oczywiście. Chcieliśmy takiego brzmienia, czegoś co może być prawie podobne do tego jakby było nagrane na kasecie w 1982 roku. Oczywiście nie stać nas dokładne odwzorowanie, ale osiągnęliśmy cos bardzo podobnego. Na naszym drugim pełnowymiarowym albumie, „Gates Of Eternity”, powiedziałbym, że nasze brzmienie jeszcze bardziej jest do tego zbliżone. Jednak, jak zawsze mówię, zawsze jest miejsce na udoskonalenie.

Słychać u was oczywiście inspirację takimi legendami jak Iron Maiden czy Judas Priest, ale również jest dużo naleciałości lat '70 oraz bogów epic metalu Manilla Road przede wszystkim z okresu „Crystal Logic”. Tyczy się to też momentami warstwy wokalnej...
Tak, mają na nas duży wpływ, chociaż całkiem zabawne jest to, ze dopiero niedawno usłyszeliśmy Manilla Road. Sięgnąłem po album „Crystal Logic” około dwóch miesięcy temu. Jest naprawdę świetny, ale do tego momentu nie słyszeliśmy ich, więc bardzo interesujące jest, kiedy ludzie mówią, że brzmimy podobnie do nich.

Niedawno ukazała się wasza druga płyta i stwierdzam z pełnym przekonaniem, że udało wam się utrzymać zajebiście wysoki poziom debiutu, a momentami nawet go przebić. Jak wy byście porównali obie płyty?
Powiedziałbym, że przy albumie “Gates Of Eternity” udoskonaliliśmy proces pisania. Możliwości wszystkich się rozwinęły. Ogólnie myślę, że jest szybszy i pokazuje naszą cięższą stronę z bardziej zauważalnymi wpływami power metalu. Musisz pamiętać, biorąc pod uwagę to, że wszystko musieliśmy robić sami, musieliśmy nauczyć się jak poprawnie nagrać nasz album, żeby był taki jak chcieliśmy. Tak więc nasz debiut był bardzo pouczającym doświadczeniem. W rzeczywistości nauczyliśmy się tak dużo podczas nagrywania debiutanckiego albumu, że chcieliśmy od razu napisać i nagrywać kolejny album, żeby spróbować naszych nowych pomysłów, technik i zobaczyć czy możemy być lepsi. Czuję, że udało nam się zrobić ogólnie mocniejszy album, a recenzje, które otrzymujemy za nowy album to potwierdzają. Nie zrozum mnie źle, jesteśmy bardzo dumni z naszego debiutu, ale naszym celem zawsze jest bycie lepszym w każdy możliwy sposób jaki możemy. Czuję, że „Gates Of Eternity” potwierdza to i mam nadzieję, że będziemy mogli dalej tego dowodzić z naszymi przyszłymi wydawnictwami.

”Gates of Eternity” sprawia wrażenie płyty bardziej dopracowanej. Słychać, że nabraliście większej pewności siebie, a brzmienie jest bardziej profesjonalne. Jak wam się pracowało nad tymi kawałkami?
Robienie tego albumu było świetną zabawą. Większość materiału przygotowaliśmy w okresie około dwóch miesięcy. Chcieliśmy przetestować nasze twórcze umiejętności i napisać oraz nagrać coś jeszcze lepszego od debiutu. Oczywiście mieliśmy między nimi rok na tworzenie, ale daliśmy rade skończyć jedynie trzy kawałki w ciągu tych ostatnich dwóch miesięcy. Nagraliśmy “Gates Of Eternity” w różnych studiach, oba zlokalizowane w Abbotsford, BC. Pierwsze - The Studio Downe Under - jest wielkim studiem, w którym nagraliśmy perkusję i niektóre gitary. Chcieliśmy ogromnego brzmienia dużego pokoju, aby uchwycić epickie i potężne brzmienie bębnów. Prawdę mówiąc, nagralibyśmy tam cały album, gdyby było nas na to stać. Żeby utrzymać niskie koszty skończyliśmy resztę nagrań w przydomowym studiu naszego technika, Andy’ego, o  nazwie True Sound Studio’s - po prostu małe, dwupokojowe studio, które pozwoliło nam skończyć robotę w bardziej oszczędny sposób. Jesteśmy bardzo zadowoleni z brzmienia jakie udało nam się uzyskać dzięki naszemu świetnemu technikowi, Andy’emu Boldtowi. Bardzo dobrze się z nim pracowało, zawsze daje z siebie wszystko, żeby osiągnąć takie brzmienie jakiego chce zespół.

Znakomicie wychodzą wam długie, epickie, wielowątkowe kompozycje. Na debiucie był to „Montezuma”, a na „dwójce” mamy „Egypt (The End Is Near)”. Przy takich numerach nietrudno o zanudzenie słuchaczy, na szczęście wam podobnie jak np. Iron Maiden wychodzą one świetnie.
Dziękuje bardzo. Zawsze lubiłem słuchać epickich utworów, a stworzenie naszego własnego było wspaniałym uczuciem, szczególnie kiedy ludzie tacy jak ty mówią mi, że podobały ci się te utwory, dzięki temu wiem, że naprawdę było warto.

Oprócz typowych tekstów fantasy lub sławiących metal poświęcacie też trochę miejsca tematom historycznym. Czym się inspirujecie?
Cóż, Leighton pisze większość tekstów, chociaż z pomocą Amandy napisałem “Montezumę”. Leighton napisał słowa do „Egypt (End Is Near)”. Znajdujemy po prostu historię będącą interesującym tematem, osobiście zawsze lubiłem uczyć się o przeszłości, reszta zespołu prawdopodobnie się z tym zgodzi. Dodatkowo, co może być bardziej epickiego niż upadek całej cywilizacji? W „Mozntezuma” mówimy o Imperium Azteków, wspaniałej rasie wojowników, którzy padli pod karabinami białych. Nadal znajdujemy ruiny będące pozostałościami po nich w dżungli, ich dziedzictwo przetrwa na zawsze. „Egypt” opowiada o konspiracji przeciwko całej ludzkości, więc tak, wiąże się z historią, ale jest napisany prawie jako ostrzeżenie dla ludzkości w przyszłości.

Przeczytałem sporo recenzji waszych obu płyt i nie natknąłem się na żadną negatywną opinię. Dochodziły w ogóle do was jakieś niemiłe głosy? Jaki jest odzew sceny na Iron Kingdom z waszej perspektywy?
Tak, szczerze mówiąc, spodziewałem się raczej, że recenzenci potraktują nas ostrzej. Większa część ludzi była bardzo pozytywnie nastawiona do obu naszych wydawnictw. Oczywiście, niektórzy wspominali o dziwnych rzeczach tu i tam, nad którymi według nich powinniśmy popracować, ale doceniamy konstruktywną krytykę. Pomaga ona nam się doskonalić. Czytamy recenzje i próbujemy wyciągnąć z nich najwięcej jak się da.

Jak dotąd wydaliście dwie znakomite płyty i obie własnym sumptem. Dlaczego do tej pory nie związaliście się z żadnym labelem? Naprawdę ciężko mi uwierzyć w to, że nie było żadnego zainteresowania.
Myślę, że w tych dniach i wieku ludzie mogą dojść nieco dalej bez wsparcia wytwórni. Możliwe jest osiągnięcie sukcesu bez wytwórni, ale jeżeli pojawi się szansa na podpisanie świetnego kontraktu, to z pewnością to rozważymy. Jak dotąd trochę się nami interesowali, ale nie skierowano do nas żadnych dobrych ofert.

Na bębnach gra u was dziewczyna, Amanda i trzeba przyznać, że robi to świetnie. Jednak nie jest to częsty widok w zespołach metalowych. Co ją skłoniło akurat do tego instrumentu?
Amanda zaczęła grać na pianinie kiedy była bardzo młoda i zainspirowała mnie do grania na gitarze. Wiele lat później, kiedy stworzyłem własny zespół, była zainteresowana naszą muzyką i po prostu tak się stało, że potrzebowaliśmy nowego perkusisty. Pokazałem jej jak zagrać kilka beatów i spodobało jej się, zdecydowała się więc zacząć grać na bębnach i dołączyła do nas
w naszym dążeniu do metalowej chwały!

Z tego co wyczytałem byliście ostatnio na dużej trasie po Kanadzie. Jak wrażenia? Z kim graliście? Jak często w ogóle gracie na żywo?
Większość z zespołów była lokalnych. Mieliśmy szansę grać z wieloma utalentowanymi zespołami w całej Kanadzie. Jednym z najważniejszych wydarzeń było kiedy graliśmy z zespołem Holy Grail w Calgary, Alberta, który był bardzo zabawny. Muzycy z Holy Grail  to świetni goście i mamy nadzieję, że będziemy mieli szansę jeszcze raz do nich dołączyć w najbliższej przyszłości. Daliśmy ogólnie 27 koncertów w ciągu 38 dni i przejechaliśmy około 13000km. Było to wyzwanie psychologiczne i fizyczne, ale również doświadczenie, którego bym na nic nie wymienił. Wykonaliśmy kilka trzy godzinnych setów w Jukonie i mieliśmy nawet dzień, kiedy graliśmy dwa oddzielne koncerty w jednym dniu, (śmiech). Ogólnie trasa była ogromnym sukcesem i mamy nadzieję powrócić do wielu z miast przyszłego lata.

Może zdradzicie jakieś ciekawe lub śmieszne historie jakie spotkały was na trasie? Jesteście imprezowiczami czy raczej spokojne z was ludki (śmiech)?
(Śmiech), jasne. Pewnego dnia na trasie musieliśmy jechać z Whitehorse, YT, na północ do miasta w Kolumbii Brytyjskiej o nazwie Fort St. John. Dopiero co skończyliśmy występ w Whitehorse, spakowaliśmy przyczepę, było około północy, a koncert mieliśmy ustawiony na 21:00 następnego dnia w Fort St. John (mieliśmy około 21 godzin, żeby się tam dostać). Nie brzmi źle, nie? Cóż, kiedy stacje benzynowe są oddalone od siebie o jakieś 100 km, a po północy wiele z nich jest zamkniętych, napotkaliśmy na pewne problemy. Amanda prowadziła od jakichś trzech - czterech godzin i wspomniała, że musi zatankować. Znaleźliśmy więc najbliższą stację, która w oparciu o nasz GPS miała być oddalona o 100km. Mieliśmy wystarczająco dużo paliwa, żeby tam dojechać, wiec jechaliśmy dalej nie martwiąc się. Kiedy już dojechaliśmy, okazało się, że nie ma żadnej stacji… Prawdę mówiąc, nie było jej tam już od kilku lat, widocznie kanadyjski rząd postanowił zmienić ją w obóz dla pracowników Unii. Okolica nie wyglądała zbyt przyjaźnie i naprawdę chcieliśmy tylko odjechać (nie wspominając już, że czas leciał i potrzebowaliśmy benzyny). Paliwa mieliśmy jedynie na jakieś 30km. Sprawdziliśmy i okazało się, że przez kolejnych 100km nie ma żadnych stacji… Potrzebowaliśmy więc planu i to szybko, bo przed nami nadal był kawał drogi. Znaleźliśmy autostopowicza, który powiedział, że nie jest pewien, czy są jakieś inne stacje benzynowe po drodze, z wyjątkiem tej jednej, o której wiedział nasz GPS. Później próbowaliśmy dzwonić. Myśleliśmy, że ktoś mógłby sprawdzić w Internecie, czy nie ma czegoś bliżej, czego nie pokazywał nasz GPS. Oczywiście na dalekiej północy, w  szczerym polu nie było zasięgu, a jedyna budka telefoniczna w okolicy była zepsuta. Jacyś ludzie wyszli zza krzaków i powiedzieli nam, że pamiętają dwie stacje, jedna z nich około 12 km, a następna jakieś 24 km od nas. Pamiętaj, że była 5:00 rano w szczerym polu, jadąc godzinami jedyne co widzisz to drzewa i góry… ale musieliśmy spróbować. Zabraliśmy wiec autostopowicza, (o, mogę jeszcze dodać, że w czasie kiedy naradzaliśmy się co robić, do vana wleciało około 300 komarów) i jechaliśmy do pierwszej stacji żeby zobaczyć, że jest jeszcze zamknięta. Jest już 6:00 rano i naprawdę musimy wracać na trasę, albo spóźnimy się na nasz koncert o 21:00 tego wieczora. Zdecydowałem więc, że jedziemy do następnej stacji, drugiej, o której mówił nam dziwny mężczyzna z krzaków i która powinna być oddalona jedynie o 12km stąd… 16km dalej i nadal nie było żadnej stacji… Przekonałem zespół, że musimy spróbować dostać się odrobinę dalej zanim się poddamy. W końcu pierwsza stacja była tam, gdzie powiedział, nie? Tak też zrobiliśmy. Zaraz za zakrętem była stacja! Dziwny pan z krzaków nie był szalony! (śmiech)! Gdybyśmy wkrótce jej nie znaleźli, nie mam pojęcia co byśmy zrobili. Zatankowaliśmy i kontynuowaliśmy naszą podróż. Później na tej samej trasie, godzinę drogi od Fort St. John złapaliśmy „flaczka”. Było wtedy już coś około 19:30. Wymieniliśmy zepsute koło najszybciej jak się dało i jechaliśmy szybko dalej autostradą. Dojechaliśmy na miejsce 15 minut przed czasem i biegiem dostaliśmy się na miejsce… Nikt z nas nie spał długo tej nocy. To było dziwne doświadczenie, jestem szczęśliwy, że w końcu udało nam się tam dotrzeć, (śmiech)! Patrząc wstecz, to było naprawdę zabawne, ale w tamtym momencie wszyscy martwiliśmy się jak uda nam się przetrwać ten dzień.

W przyszłym roku macie w planach zawitać do Europy. Na ile gigów tutaj przyjeżdżacie? Gdzie można się was spodziewać?
Chciałbym powiedzieć wam coś więcej. Jak na razie trudno powiedzieć, bo czekamy na zabukowanie koncertów w Holandii, Niemczech, Polsce, Francji i Wielkiej Brytanii, ale nie możemy nic obiecać dopóki nie będziemy mieli pewności. Jak na razie, jedyną pewną datą jest występ na Keep It True 25kwietnia 2014 roku. Koncert jest wyprzedany, więc jeżeli nie macie biletów, śledźcie, czy nie dodamy kolejnych gigów do trasy. Jeżeli ktoś chciałby pomóc nam zabukować koncert w swojej okolicy, po prostu napiszcie do nas.

Właśnie, zagracie na kultowym feście „Keep it True”. Jakie są wasze oczekiwania związane z tym występem? Traktujecie go jako swego rodzaju szansę dla zespołu czy podchodzicie do niego bardziej z perspektywy fanów i już sama obecność w tak zacnym gronie wam wystarczy?
Cóż, dla nas jest to ogromne osiągnięcie zostać zaproszonymi do udziału w Keep It True w Niemczech, to jak spełnienie marzeń… Szczerze, nie mam pojęcia czego się spodziewać. To będzie nasz pierwszy występ tego typu i mamy nadzieję, że nie jedyny. To świetna możliwość dla zespołu, żeby ruszyć dalej, ale myślę, że jak zawsze myślimy o fanach. Chcemy zabawiać ludzi, dlatego robimy to co robimy. Zjednoczeni pod jednym dachem, gdzie metal jest najważniejszy. Sama nazwa Iron Kingdom oznacza tego rodzaju doświadczenie. Metalowcy zjednoczeni jako królestwo Żelaza. Nie możemy już się doczekać tego świetnego doświadczenia!

Jako, że scenę kanadyjską zawsze darzyłem dużym sentymentem, a ostatnio znowu dzieje się tam sporo na heavy metalowym podwórku dlatego zapytam was o to jak wyglądają wasze relacje z innymi grupami? Wspieracie się wzajemnie? Z jakimi zespołami wasze relacje wyglądają najlepiej?
Tak, myślę, że większość zespołów sie wspiera. Kilka razy występowaliśmy ze Skull Fist, ci goście bardzo nam pomogli. Powiedziałbym, że mamy z nimi bardzo dobry kontakt. Nie jestem pewny jakie inne zespoły możesz znać, ale graliśmy z bardzo wieloma świetnymi kanadyjskimi grupami podczas naszej ostatniej trasy po kraju i jesteśmy bardzo podekscytowani szansą na kolejne wspólne koncerty w bliskiej przyszłości!

Możecie zdradzić kilka szczegółów dotyczących najbliższych planów Iron Kingdom?
Obecnie pracujemy nad tworzeniem naszego trzeciego albumu. Nie mogę powiedzieć o nim dużo, ale jak na razie wygląda na to, że będzie to koncept album. Chciałbym zdradzić więcej szczegółów, ale nie jesteśmy jeszcze dość daleko z pracami.

To już wszystkie pytania z mojej strony. Na koniec spróbujcie zachęcić naszych czytelników do zaopatrzenia się w wasze płyty. Do zobaczenia na KIT!
Dziękuję za wywiad i pomoc w pokazaniu światu czym jest Iron Kingdom! Możecie nas znaleźć online na naszych stronach dla sklepu, blogów, najnowszych informacji na temat trasy i o wszystkich nowych wydawnictwach!

Zachowajcie wiarę Bracia i Siostry Metalu! Podróż dopiero się zaczęła…

środa, 2 kwietnia 2014

Blade Killer - Blade Killer (ep) (2014)



Wszystkie płyty ze znakiem Stormspell rec, które do tej pory trafiły w moje łapska prezentowały dobry lub bardzo dobry poziom, więc powolutku ta kalifornijska wytwórnia wyrasta w moich oczach na potentata w dziedzinie podziemnego heavy i thrash metalu. Blade Killer i ich debiutancka epka również potwierdzają tę regułę. Zespół ten pochodzi z Los Angeles i powstał w 2012 roku z inicjatywy dwóch byłych gitarzystów thrashowego Armory, Jay’a Vazquez’a i Jonathana Rubio, basistki Kelsey Wilson oraz wokalisty Carlosa Gutierreza znanego pewnie części z was z bębnienia we Fueled by Fire. Niestety nie jest podane kto siedział za garami podczas nagrywania tej epki, ale na całe szczęście była to raczej żywa istota, a nie maszyna, a przynajmniej tak to brzmi. To co Blade Killer zaprezentowało na debiucie to miks tradycyjnego metalu z NWoBHM, w którym słychać wpływy Iron Maiden, Tokyo Blade czy Cloven Hoof. Znakomita praca gitar, dużo dobrych harmonii i melodii, klasyczne sola oraz doskonale pasujący do całości wokal. Carlos śpiewa drapieżnie i w odróżnieniu od wokalistów choćby takiego Enforcer czy Skull Fist słychać, że te dźwięki produkuje facet. Poza tym ma całkiem ciekawą barwę głosu.  Zdecydowanie słychać, że zespół ma dużą lekkość grania i komponowania, a do tego sprawia im to ogromną frajdę. Wszystkie cztery utwory przelatują przez słuchacza niczym tornado i nie pozostaje nic innego jak włączyć przycisk repeat. Pomimo, że zespół jawnie odnosi się do lat ’80 i wyraźnie słychać jakimi kapelami się inspiruje to jednak te numery posiadają własną tożsamość, więc nie ma się wrażenia słuchania kolejnych, wprawdzie zdolnych, ale tylko kopistów. Co raz więcej w podziemiu młodych heavy metalowych grup i co najważniejsze prezentujących wysoki poziom muzyczny. Blade Killer z całą pewnością i pełną świadomością zaliczam do tego grona. Mam ogromną ochotę na ich pełny album, bo 13 minut takiej muzyki to stanowczo za mało.
5/6