niedziela, 22 stycznia 2017

Sacred Gate - Countdown to Armageddon (2016)

Po dwóch udanych płytach niemiecki Sacred Gate pod wodzą urodzonego w Grecji Niko Nikolaidisa wypuścił właśnie swój trzeci i niestety, przynajmniej na jakiś czas ostatni album. Jakiś czas temu zespół ogłosił zakończenie działalności z przyczyn osobistych. Po szczegóły odsyłam do wywiadu.

Jeśli rzeczywiście ma to być ostatni krążek Sacred Gate to trzeba przyznać, że to pożegnanie wypadło naprawdę godnie. Nie słychać tu już tylu oczywistych inspiracji Iron Maiden, choć te są cały czas obecne. Tym razem więcej tu mrocznego power metalu w rodzaju Iced Earth. Taka muzyka doskonale komponuje się z tematyką tekstów, które są raczej ponure, mało optymistyczne i poruszają się wokół niezbyt przyjemnych spraw. Brzmienie jest selektywne i przestrzenne dzięki czemu ten ciemny klimat da się odczuć jeszcze lepiej. Technicznie i kompozycyjnie jest bez zarzutu. Może jedynie w pewnym momencie utwory za bardzo zlewają się ze sobą, ale myślę, że po większej ilości odsłuchów to uczucie z pewnością minie. Na płycie możemy usłyszeć nowego wokalistę Rona Slaetsa, który dysponuje mocnym, ciekawym głosem i doskonale wywiązał się ze swojego zadania. Nie będę wyróżniał żadnego konkretnego numeru, bo naprawdę ciężko jest jakikolwiek wybrać. Włączcie sobie pierwszy z brzegu i na pewno będziecie mieli obraz jak wygląda cała płyta. Mi najlepiej wchodzi jako całość, wtedy najlepiej można wdrążyć się w klimat tej muzyki.

Szkoda, że zespół zakończył działalność, choć mam przeczucie, że jeszcze nie powiedzieli ostatniego słowa. Na razie jednak wypada stwierdzić, że Sacred Gate pozostawiło swoim fanom kawał naprawdę dobrego heavy metalu. Jak najbardziej polecam zapoznanie się z tym materiałem.


Metal Law - Hellrider (2016)

Poprzedni krążek berlińskich heavy metalowców „Lawbreaker” ukazał się w 2008 roku. To już ponad 8 lat minęło od tamtej chwili, ale ten czas zapieprza. Z tamtej płyty utkwił mi w pamięci szczególnie numer „Crusaders of Light”, którego zresztą do tej pory od czasu do czasu lubię posłuchać. Od tamtej pory zmieniło się całkiem sporo w składzie zespołu. Z ekipy, która nagrywała „Lawbreaker pozostał już tylko założyciel i lider Metal Law Karsten Degling (git/wok). W międzyczasie w ramach przypomnienia o swoim istnieniu nagrali epkę „Lord of Evil”, z której prawie wszystkie utwory z wyjątkiem „Hellride Through Steel” znalazły się również na najnowszym „Hellrider”.

No właśnie, jaki jest ten „Hellrider”? Ano taki sam jak jego poprzednik. Zespół cały czas jedzie na ogranych i sprawdzonych patentach. Jest więc kwadratowo, siermiężnie, ale jednocześnie na swój sposób przebojowo. Jeśli się jest rasowym heavy metalowcem to ciężko będzie nie polubić tego krążka. Inspiracje są tak bezpośrednie jak tylko mogą być. Słychać tu Manowar („Hellrider”, „Thundergod”, „In Metal We Trust)”), Iron Maiden („This Dream”, „Power and Glory) oraz oba te zespoły plus Judas Priest, Accept, Grave Digger w pozostałych. Jest tu podobne podejście jakie prezentują choćby ich krajanie z Majesty z tym, że Metal Law jest surowszy i pozbawiony słodkich melodyjek. Nowy materiał jest też najlepiej wyprodukowaną pozycją w dorobku zespołu co też ma wpływ na jego pozytywny odbiór. Gdyby jeszcze w przyszłości postawili na większe gitarowe pierdolnięcie to mogłoby im wyjść tylko na dobre. Jako bonus na sam koniec dołączona jest nowa wersja wspomnianego wcześniej „Crusaders of Light” i oczywiście jest to mocne zakończenie płyty.

Muzyka, którą tworzy Metal Law była nagrana już setki, a może i tysiące razy wcześniej, co nie zmienia faktu, że słuchając jej bawię się przednio. Wystarczy nie nastawiać się na oryginalne, ambitne granie, tylko wziąć w garść browara, włączyć „Hellrider” i spędzić miło czas w towarzystwie klasycznego do bólu heavy metalu. Niby nic wielkiego, ale jest to tak bezpretensjonalnie i szczerze zagrane, że wszelkie mankamenty przestają mieć znaczenie.


4/6

sobota, 21 stycznia 2017

Attacker - Sins of the World (2016)

Po trzech latach od wydania absolutnie fenomenalnego „Giants of Canaan” Attacker powraca z nowym ciosem. Przyznam, że miałem wątpliwości czy uda im się wznieść na równie niebotyczny poziom co przy poprzedniczce. Oczywiście wiedziałem, że będzie bardzo dobrze, ale pewne rzeczy się po prostu nie powtarzają. A jednak im się to kurwa udało!

Po kilku pierwszych przesłuchaniach stwierdziłem, że co prawda „Gigantów” nie przebili, ale i tak jest zajebiście. Jednak z każdym kolejnym odsłuchem „Sins of the World” masakrował mnie co raz bardziej i teraz jestem już pewien, że jest równie wielki co poprzednik. Ten materiał ma jeszcze tę niesamowitą cechę, która sprawia, że rośnie z każdym odsłuchem, uzależnia od siebie słuchacza i ciężko jest się z nim rozstać. Czy są jakieś różnice dzielące oba krążki? „Sins...” jest bardziej agresywny, łapie za gardło, wgryza się w mózg i wyciera człowiekiem podłogę. Oczywiście nie jest to żaden thrash, ale klasyczny amerykański power metal zagrany z taką energią i mocą, że większość młodych zespołów powinna w tym momencie pochować się w szafach ze wstydu i zmienić bieliznę. Każdy utwór to absolutny killer, a faworyci zmieniają mi się co chwilę. O ile takie „Carcosa” czy „Archangel” ze swoimi znakomitymi, chwytliwymi liniami melodycznymi wchodzą do głowy od razu, to takie „World Destroyer” czy „Choice of Weapon” to po prostu majstersztyk ostrego, rozrywającego wręcz heavy metalu. Attacker osiągnął idealną równowagę między agresją, a heteroseksualnymi, klasycznie heavy metalowymi melodiami. Całą muzykę skomponował tutaj Mike Benetatos i jak dla mnie jest jakimś pieprzonym geniuszem. Do tego fantastyczne wokale Bobby'ego „Leather lungs” Lucasa, który napisał także świetne, idealnie wpasowujące się w muzykę liryki.

Po świetnym krążku Helstar, pojawił się Attacker z jeszcze lepszym albumem i pozamiatał scenę. Jak widać amerykańscy weterani mają się tak dobrze jak chyba nigdy przedtem i pokazują małolatom jak powinien brzmieć prawdziwy heavy metal. To jest jedna z tych płyt, o których nie wiadomo czego byśmy nie napisali to i tak nie oddamy potęgi samej muzyki. „Sins of the World” to chyba najlepsze co wyszło w klasycznym metalu w roku 2016.


6/6

Screamer - Hell Machine (2017)

Cztery lata przerwy między płytami to jak na tak młody stażem zespół naprawdę dużo. No ale w końcu po ciężkich bojach trzeci album Screamer „Hell Machine” ukazał się na rynku. Podobnie jak w przypadku dwóch poprzednich, za wydanie odpowiada High Roller records. W międzyczasie w zespole doszło do pewnych zmian kadrowych. Otóż śpiewającego basistę Christoffera Svenssona zastąpiło dwóch muzyków. Wokalista Andreas Wikstrom i basista Fredrik Svensson Carlstrom udanie wkomponowali się w skład i dzięki temu nie ma mowy o porażce.

Screamerzy o swoim nowym dziele mówią w samych superlatywach i można z tych wypowiedzi wywnioskować, że uważają „Hell Machine” za swoje największe muzyczne osiągnięcie. Nie jestem do końca przekonany czy tak jest, ale z pewnością w stosunku do dwóch poprzednich lotów nie obniżyli. Ten kto słyszał wcześniejsze materiały Screamer ten wie czego oczekiwać po ich nowym dziecku. Szwedzi w dalszym ciągu grają swój klasyczny, melodyjny heavy metal oparty na najlepszych wzorcach. Słychać tu przede wszystkim ducha NWoBHM na co zresztą wskazuje już sama okładka. Inspiracje są bardzo oczywiste, czyli choćby pierwsze nasuwające się na myśl nazwy takie jak Maiden czy Priest. Płyta trwa niecałe 39 minut, a składa się na nie 8 utworów. Jak dla mnie odpowiednia długość . Przede wszystkim nie zdąży wynudzić, ma się ochotę nacisnąć repeat, a do tego jeszcze nie ma miejsca na wypełniacze. Wszystkie wałki utrzymane są w tych samych, raczej szybkich tempach. Nie ma tu ani ballad, ani epickich walców, tylko ognisty, zagrany z dużą energią heavy metal. Na pewno takie numery jak „On My Way”, „Monte Carlo Nights” czy przede wszystkim „Lady of the Night” zagoszczą na pewien czas na waszych playlistach. Reszta też nie jest gorsza, co tylko świadczy o tym jak równy jest to materiał.

Nie wydaje mi się, by trzeci album Szwedów jakoś diametralnie zmienił ich pozycję na scenie, bo też nie jest to jakieś mega dzieło. Jest to po prostu dobry heavy metalowy krążek, którego słucha się z dużą przyjemnością. Prawdę mówiąc to właśnie takie były moje oczekiwania związane z „Hell Machine”. Zresztą Screamer nie wyróżnia się specjalnie spomiędzy wielu innych młodych zespołów grających heavy metal. Na razie jeszcze mi to nie przeszkadza, póki to co robią, robią dobrze, to jest ok. Tym bardziej, że w tej muzyce nie ma zbyt wiele miejsca na eksperymenty. Chodzi tylko o to, by pisać dobre numery, a z tego jak na razie chłopaki wywiązują się chyba nieźle, prawda?

4,5/6


wtorek, 17 stycznia 2017

Manilla Road - The Deluge (1986) (2015)

W latach 1983-87 Manilla Road stworzyła cztery monumenty będące arcydziełami nie tylko epickiego, amerykańskiego, ale po prostu ogólnie metalu. Oczywiście zarówno wcześniej jak i później zespół również nagrywał świetne krążki, ale to właśnie te cztery muzyczne absoluty zapisały się złotymi zgłoskami na kartach metalowej historii. Dzięki Golden Core i ich reedycjom wszyscy ci, którym brak tych krążków w swojej kolekcji mogą ten błąd teraz naprawić.

Rok po „Open the Gates”, czyli w 1986 roku ukazał się kolejny wielki album Manilla Road „The Deluge”. Tym razem materiał jest krótszy, a zespół postawił na bardziej zwarte numery, których długość w większości nie przekracza czterech minut. Jednak w niczym nie ujmuje to tym numerom. Zresztą czy można powiedzieć coś złego o takim „Divine Victim”? Jest to zdecydowanie jedna z bardziej chwytliwych kompozycji Sheltona, a refren to małe arcydzieło. Podobnie rzecz ma się z „Hammer of the Witches”. Niecałe 3 minuty metalowej perfekcji. A gdy jeszcze Mark swoim charakterystycznym zawodzącym głosem wykrzykuje „Burn Them All” to ciary gwarantowane. Mroczny, napisany i zagrany w całości przez Mike'a Metz'a „Morbid Tabernacle” jest wstępem to barbarzyńskiego „Isle of the Dead”, który jest kolejnym bardzo mocnym punktem płyty. Podobnie jak zmiatający głowy z karków „Taken by Storm”, po którego przesłuchaniu czujemy się adekwatnie do tytułu. Trochę dłuższym utworem jest „Shadow in the Black”. Zaczyna się od spokojnej gitary i takiego samego wokalu Sheltona, a w okolicach 1.50 minuty rozpętuje się piekło. Agresja i barbarzyństwo to główne składowe „Shadow...”, ale jak w każdym z pozostałych numerów nie brakuje też epickiego ducha. Kolejny klasyk, zresztą jak większość z tego krążka. Gwoździem programu jest jednak tytułowy „The Deluge”. Fantastyczna, 8-minutowa epicka opowieść o potopie i zatopieniu Atlantydy. Kwintesencja stylu Manilla Road. Pokazująca fenomen tego zespołu zarówno od strony kompozycyjnej, wykonawczej jak i nastroju jaki potrafi wykreować. Mogę tego słuchać w nieskończoność.

Reedycja Golde Core z 2015 roku zawiera oczywiście kilka bonusów. Są to między innymi koncertowe wersje „Friction in Mass”, „Divine Victim” i „Hammer of the Witches”, a także pierwotne cztero-ścieżkowe wersje „The Deluge” i „Shadow in the Black”. Dla fanów z pewnością będą to wartościowe dodatki. Jednak największa ciekawostka jest na samym końcu. Numer tytułowy w wersji przed produkcyjnej z wysuniętą do przodu perkusją Randy Foxxa. Można tutaj w pełni docenić jego kunszt i bardzo charakterystyczny styl.

„The Deluge” to kolejny genialny materiał ekipy Sheltona i absolutny klasyk. Warto mieć go w swojej kolekcji, bo obawiam się, że takich utworów, brzmienia i magii już się chyba nie da powtórzyć. Oczywiście nie może być innej oceny.

6/6 

środa, 4 stycznia 2017

Manilla Road - Open the Gates (1985) (2015)

Kolejnym wydawnictwem Manilla Road, które wznowiła Golden Core był „Open the Gates”. Pierwotnie ukazał się w 1985 i był następcą wielkiego „Crystal Logic” co oczywiście wiązało się również z wielkimi oczekiwaniami. Shelton nie pierwszy i nie ostatni raz im sprostał i nagrał album co najmniej tak samo dobry, a moim zdaniem w pewnych aspektach nawet lepszy.

Przede wszystkim nastąpiła zmiana na stanowisku bębniarza. Ricka Fishera zastąpił Randy „Thrasher” Foxe, którego charakterystyczne, bardzo gęste walenie w gary stało się na dłuższy czas znakiem rozpoznawczym Manilli i drogowskazem dla jego następców. Poza tym nomen omen wykrystalizowały się składowe stylu zespołu. „Open the Gates” jest bardziej barbarzyńska jednocześnie nie tracąc nic ze swojej epickości. Tę pierwszą stronę reprezentują takie mordercze strzały jak otwieracz w postaci „Metalstrom”, „Weavers of the Web” czy „Witches Brew”. Natomiast utwory z przewagą epickości klasyki w rodzaju „Astronomica”, „The Fires of Mars” oraz genialny, najdłuższy na płycie „The Ninth Wave”. Jeśli dodamy do tego jeszcze choćby doskonały, bardzo melodyjny „The Road of Kings” czy też nie mniej udany numer tytułowy to otrzymujemy album idealny. Mistycyzmu i magii tym dźwiękom dodaje również warstwa liryczna, która jest niezwykle ważnym elementem tej układanki. Teksty oparte przede wszystkim na dziełach takich pisarzy jak Alfred Lord Tennyson czy Robert Graves doskonale oddają ducha muzyki Manilla Road.

Poza głównym programem na reedycji są też trzy bonusy w postaci dwóch numerów koncertowych(„Witches Brew” i „Weavers of the Web”) oraz starego nagrania z próby zatytułowanego „Touch the Sky”. Numer ten nie jest najlepszej jakości i raczej będę omijał go przy kolejnych przesłuchaniach. Natomiast wałki live są jak najbardziej miłym dodatkiem i tylko utwierdzają mnie w przekonaniu, że bardzo chętnie posłuchałbym całej koncertówki Manilla Road.

Na temat tej płyty napisano już chyba wszystko, więc nic nowego nie wymyślę. „Open the Gates” to po prostu jeden z najwybitniejszych krążków epic metalowych jakie powstały na tej planecie, a także jeden z najlepszych jeśli weźmiemy pod uwagę metal ogólnie. Jeśli jeszcze ktoś z was nie ma tego dzieła w swojej kolekcji to niech jak najszybciej zmieni ten stan rzeczy, bo takie albumy najzwyczajniej w świecie trzeba mieć.


6/6

Manilla Road - Metal/Invasion (2014)

Po tym jak szeregi Golden Core records zostały zasilone przez bogów epickiego metalu we własnej osobie, kwestią czasu było pojawienie się reedycji wcześniejszych, klasycznych albumów Manilla Road. Na pierwszy, a właściwie to drugi ogień, bo zaraz po legendarnej „Crystal Logic” poszła kompilacja dwóch pierwszych krążków czyli „Metal/Invasion”.
Jest to wydawnictwo dwupłytowe. Na pierwszy krążek składają się oba albumy, natomiast drugi, bonusowy cd to nagrania z koncertów, prób i ogólnie rzecz biorąc różnego rodzaju wykopaliska. Najpierw napiszę kilka zdań o podstawowej części tego wydawnictwa. Zarówno debiut „Invasion” jak i jego następca „Metal” to nie jest jeszcze ta klasyczna Manilla, która zaczęła się na fenomenalnym „Crystal Logic”. Jest tu dużo rozwlekłych kompozycji, którym stylistycznie bliżej do progresji czy też nawet space rocka. Sporo rozwleczonych solówek, momentami ma się wrażenie, że zespół improwizuje. Mam tu przede wszystkim na myśli tak znakomite utwory jak „Cage of Mirrors” czy „The Empire”. Jest też miejsce dla krótszych heavy rockowych strzałów w rodzaju „Street Jammer” oraz będącego przedsmakiem tego czym już niebawem stanie się ten zespół, czyli „Queen of the Black Coast”, który spokojnie mógłby się znaleźć na jednym z kilku kolejny krążków. Mamy tu też dwie wersje „Far Side of the Sun. Krótszą, heavy metalową z nomen omen „Metal” oraz bardziej rozbudowaną i kosmiczną z debiutu. Oba albumy to kawał historii Marka Sheltona i jego załogi i doskonałe wprowadzenie do późniejszych genialnych dokonań Manilli.
Na bonusowym krążku znajdziemy koncertowe wersje „Street Jammer”(2012) i „Queen of the Black Coast”(2011) i są to chyba jego najmocniejsze strzały. Niezła jakość nagrań pokazuje jaką moc te numery maja w wersjach live. Dalej mamy nie publikowany wcześniej „Over and Over Again the End” podobnie jak trzy inne utwory nagrany na żywo w zamierzchłych czasach. Ich jakość delikatnie mówiąc nie powala i tak naprawdę mało co słychać, więc należy to potraktować wyłącznie jako ciekawostkę. Podobnie jak nagrane podczas próby „Hey Joe” i „Far Side From the Sun”.
Podsumowując jest to bardzo udane wydawnictwo, choć pisząc to mam na myśli przede wszystkim pierwszy krążek, natomiast ten bonusowy traktuję tylko jako miły, ale nie niezbędny dodatek. Całość jest też pięknie wydana co również podnosi jakość tej reedycji. Fanów namawiać nie muszę, pewnie już mają „Metal/Invasion” w swoich zbiorach, natomiast pozostali powinni również się o nie postarać, choćby po to, by się przekonać jak rodził się geniusz.


5/6