wtorek, 27 grudnia 2016

Amon Amarth - Jomsviking (2016)

Nowy materiał piewców wikińskiego stylu życia i nordyckiej mitologii to ich pierwszy w historii koncept album. Jomswikingowie byli drużyną wojowników pod dowództwem Jarla Palnatoki'ego, którzy zmuszeni do ucieczki z Danii, plądrując po drodze między innymi Szkocję i Irlandię, dotarli w końcu do słowiańskich wybrzeży Pomorza. Władca Polan, prawdopodobnie był nim Mieszko I, zaproponował Palnatokiemu, by został jego lennikiem. Ten przystał na tę propozycję,założył na Wolinie twierdzę Jomsborg i w zamian za pobieranie z tych ziem daniny zobowiązał się do obrony królestwa przed atakami z zewnątrz. To tylko tak w ramach wprowadzenia, więc jeśli kogoś interesują losy Palnatokiego i jego wikingów to zapraszam do źródeł.
„Jomsviking” to już dziesiąty album Amon Amarth i muszę przyznać, że jubileusz ten został uczczony naprawdę godnie. Po dwóch poprzednich, średnich moim zdaniem krążkach, teraz nastąpiło pewne odświeżenie materiału. Przede wszystkim „Jomsviking” jest niezwykle przebojowy. Nie ma tu wypełniaczy, utwory zostają w głowie na bardzo długo i co najważniejsze chce się do nich wracać. Jest też jeszcze więcej melodii niż bywało wcześniej. Dla mnie Amon Amarth w tej chwili to po prostu heavy metal z głębokim growlem Johana Hegga. Posłuchajcie tych klasycznie brzmiących solówek. Już pierwszy numer „First Kill”, do którego zresztą nakręcono teledysk doskonale to pokazuje. Solo jakby żywcem wyjęte z Iron Maiden, chwytliwy refren i ostre riffowanie w zwrotkach. Pomimo bardzo wyrównanego materiału wyróżniłbym tu jeszcze „Raise Your Horns”, przy którym aż ma się ochotę chwycić za róg, wlać w siebie potężny łyk dwójniaka i drzeć japę razem z Johanem. Następujący po nim „At Dawn's First Light” również doczekał się klipu co mnie zresztą wcale nie dziwi. Nie wiem czy nie jest najlepszym wałkiem na płycie. Dużo agresji w zwrotkach i melodyjny epicki refren. Zresztą epickość przewija się przez cały czas trwania tej płyty. Tak jak w ostatnim „Back on Northern Shores”, który jest niemalże balladą, oczywiście jak na standardy Amon Amarth. Ma nieco melancholijny wydźwięk i utrzymany jest w większości w wolnych tempach, choć ciężar jest cały czas obecny. W utworze ”A Dream That Cannot Be” gościnnie zaśpiewała sama Doro Pesch i muszę przyznać, że wyszło to całkiem zgrabnie.
Tak więc muzycznie nie mam się tutaj do czego doczepić, jest to po prostu Amon Amarth w najwyższej formie. Brzmienie może jest trochę za bardzo cyfrowe i przydałoby się więcej gruzu, ale i tak nie jest źle. Natomiast cała otoczka już mnie nieco odstrasza. Patrząc na skądinąd pięknie wykonany booklet płyty widzę, że grupą docelowa oscyluje gdzieś między gimnazjum, a liceum. Bardzo komiksowe, ale w nie do końca pozytywnym sensie grafiki nie trafiają do mnie zupełnie. To są wikingowie, tu powinna być krew, pot, flaki i jedna wielka rzeź, a nie plastik i ładne kolorowe obrazki. Mówi się trudno, ale i tak nie spodziewałem się niczego innego. Już taka konwencja.
„Jomsviking” jest najlepszym krążkiem Amon Amarth od czasu „Twilight of the Thunder God”, a moim zdaniem nawet od niego lepszym. Oczywiście słyszałem mnóstwo opinii, że to kicha, pedalstwo i co to w ogóle za death metal. Po pierwsze to nie jest żaden death metal, nie ma tu praktycznie nic wspólnego z tym gatunkiem poza wokalem. Do melo deathu(co za gówniana nazwa) też nie pasują. Nie widzę zbieżności z Children of Bodom czy innym Dark Tranquillity. Traktuję Amon Amarth po prostu jako kapelę metalową nagrywającą dobre, przebojowe krążki i to jest najważniejsze.


5/6

poniedziałek, 5 grudnia 2016

Jack the Ripper - Tortured and Twisted (2016)

Amerykanie też mają swojego Kubę rozpruwacza. Narodził się w 1980 roku w Columbia w Południowej Karolinie, a do życia powołało go pięciu młodych ludzi. Jack the Ripper mimo chwytliwej nazwy nie przebił się nigdy do szerszego grona słuchaczy i pozostawił po sobie jedynie dwa dema nagrane w latach 83-86.

Zespół jednak powrócił do życia, a w tym roku dzięki Heaven and Hell records pojawiła się kompilacja zatytułowana „Tortured and Twisted” zawierająca nagrany, ale nigdy wcześniej nie wydany debiutancki album pod tym samym tytułem, obie demówki oraz ep „Bloodbath” nagraną w 1984 roku, a wydaną dopiero w 2002. Tak więc na krążku mamy chyba wszystkie zarejestrowane przez nich utwory z czego, cztery w dwóch wersjach, a „Bloodbath” nawet w trzech. Całość trwa ponad 73 minuty, więc jest zdecydowanie czego słuchać. Tym bardziej, że Jack the Ripper jest przedstawicielem amerykańskiej sceny power metalowej, która szczególnie w pierwszej połowie lat '80 obrodziła wieloma wspaniałymi nazwami. Kwintet z Columbii porusza się w tym gatunku z dużą swobodą i radzi sobie bardzo dobrze. Jeśli miałbym wskazać jakieś muzyczne drogowskazy to nie zastanawiając się długo byłyby to takie ekipy jak Jag Panzer, Liege Lord, Helstar, ale że słychać tu też i brytyjskie granie to wspomniałbym wczesny Maiden i Angel Witch. Od razu uwagę zwraca niezły zmysł kompozycyjny, dzięki czemu utwory nie zlewają się w jedną identyczną papkę. Jest tu sporo ciekawych riffów, błyskotliwych solówek oraz typowo metalowych melodii. Muzycy wiedzą jak się posługiwać swoimi instrumentami, ale to w tym gatunku akurat nic dziwnego. Wokalista nie jest może wybitny, ale śpiewa odpowiednio zadziornie i czasem wchodzi nawet w wyższe rejestry. Wszystkie kawałki są utrzymane w tym samym stylu, w tempach średnio-szybkich, z wyjątkiem ballady „Leaving for Yesterday”. Jedynym numerem, który mi się nie spodobał był „My Life”, natomiast takie „Iron Lady”, „Accept Your Fate” czy „Destructor” robią doskonałe wrażenie. Zresztą pozostałe są na podobnym poziomie.

Fajnie, że ukazało się takie wydawnictwo i to nie tylko ze względów kolekcjonerskich, ale także tych czysto muzycznych. Us power metal to gatunek, w którym co chwila odnajduję jakąś dawno już zapomnianą perłę i chociaż Jack the Ripper to nie jest żadne objawienie to jednak słuchanie „Tortured and Twisted” to była czysta przyjemność.