sobota, 1 września 2012

Blaze Bayley - The King of Metal (2012)








Kiedy gruchnęła wiadomość, że Blaze po raz kolejny postanowił wymienić cały skład, spodziewałem się, że na nową płytę przyjdzie nam trochę poczekać. A tu proszę! Po niespełna roku pojawił się „The King of Metal”. Tytuł płyty i okładka przedstawiająca Bayleya zrobionego na terminatora(?) z koroną cierniową wyglądały zachęcająco dawały duże nadzieje na bardzo konkretną rzecz. Jednak pierwsze przesłuchania mnie rozczarowały. Miałem wrażenie, że płyta jest zrobiona na siłę, mało wyrazista, słychać było brak zgrania. Do tego brzmienie wydawało mi się za surowe, melodie jakby słabsze niż wcześniej, jednym słowem zawód. Jednak po pewnym czasie postanowiłem dać tej płycie drugą szansę i tym razem było już dużo lepiej. Nie jest to płyta tak udana jak 2 poprzednie. Brzmieniem i konstrukcją utworów nawiązuje bardziej do takich płyt jak „Tenth Dimension”, które były nagrywane jeszcze pod szyldem Blaze. Brzmienie jest faktycznie trochę surowsze i mocno zbasowane co w porównaniu z krystaliczną produkcją 2-óch poprzednich krążków może na początku trochę przeszkadzać. Z czasem na tyle się przyzwyczaiłem, że już nie zwracam na to uwagi. Nowi muzycy grają po prostu inaczej niż ich poprzednicy i pewnie stąd brały się moje początkowe zarzuty. Jest tutaj kilka naprawdę znakomitych utworych np. poświęcony zastrzelonemu gitarzyście Pantery „Dimebag”, „Black Country” czy „Rainbow Fades to Black”. Wyrózniają się też spokojne utwory, w których Blaze śpiewa tylko przy akompaniamencie pianina czy klasycznej gitary, „One More Step” i „Beginning”. Reszta płyty też jest godna uwagi. Dopełnienie całości są jak zwykle bardzo osobiste teksty, w których Blaze rozlicza się ze wszystkim gównianymi tematami jaki go spotkały w ostatnim czasie. „The King of Metal” nie jest płytą wybitną, ale na pewno jest to kawał porządnego Heavy Metalu. Podziwiam upór z jakim ten człowiek brnie do przodu i nagrywa kolejne dobre płyty mimo wszystkich przeciwności losu jakie spotyka na swojej drodze.

4/6

Running Wild - Shadowmaker (2012)









To, że Running Wild prędzej czy później powróci z nową płytą było dla mnie i dla wielu moich znajomym czyś oczywistym. Mimo szumnego zakończenia działalności, ostatniego koncertu, ostatniego dvd itd. Niestety słowność jest dla wielu muzyków, szczególnie z tych większych zespołów, czymś trudnym do osiągnięcia. Mieliśmy już tyle głośnych powrotów po „nieodwołalnych odejściach”, że trudno już się czemukolwiek dziwić. Rock’n’Rolf jakiś czas temu oszalał. Zakończył działalność Running Wild, przefarbował włosy na zielono i stwierdził, że będzie grał glam (!!!). Jego broszka. Stwierdziłem wtedy, że jest to dość uczciwe zachowwanie z jego strony. Zamiast hańbić legendę i nagrywać gówno pod znanym szyldem założył nowy projekt. Gdy pojawiły się pierwsze informacje na temat reaktywacji miałem mieszane uczucia. Z jednej strony wyglądało mi to na akcję typowo biznesową, a z drugiej strony to jest jednak kolejna płyta Running Wild, jednego z najlepszych zespołów w historii muzyki. Tak więc czekałem z umiarkowanym optymizmem. W końcu po tylu latach przerwy i szumnych zapowiedziach nie można uraczyć fanów kałem. Jakże się myliłem. Jest to najgorsza płyta Rock’n’Rolfa. Pojawiają się czasem znajome riffy, klasyczne melodie, ale to tylko bardzo słaby odblask dawnej chwały. Tym numerom brakuje ikry, klimatu i tego czegoś magicznego co zawsze charakteryzowało ten wielki zespół. Kilka momentów przyprawia mnie o autentyczne przerażenie, przechodzące w załamanie nerwowe. Taki „Me and the Boys” brzmi jak hymn zwolenników miłości męsko-męskiej, a nie metalowy kawałek. Reszta jest już w stylu Running Wild tylko, że są to najsłabsze utwory jakie powstały pod tym szyldem. Nielicznymi jasnymi punktami są zdecydowanie najlepszy „Into the Black” z bardzo fajnym refrenem, „Shadowmaker” i ewentualnie „Black Shadow”. W pozostałych utworach pojawiają się czasem ciekawe motywy, ale zaraz są przygniecione lawiną przeciętności. Mam nadzieję, że jeśli kiedykolwiek pojawi się kolejna płyta, to będzie zawierała muzykę godną nazwy Running Wild (Tak, wiem czyją matką jest nadzieja). Na razie jest bardzo słabo.

2,5/6

piątek, 17 sierpnia 2012

Clenched Fist - The Gift of Death (2012)




Ostatnimi czasy scena epic metalowa cierpi na poważny deficyt nowych dobrych zespołów i płyt. Szczególnie jest to widoczne w Europie, gdzie poza uznanymi markami (m.in. Ironsword, Battleroar, Wotan, Doomsword), które na domiar złego nie grzeszą dużą częstotliwością wydawania płyt, nie dzieje się zbyt wiele. Na szczęście co raz mocniej zaczyna dawać o sobie znać Ameryka południowa. Po fenomenalnym chilijskim Battlerage dostajemy kolejny diament z tej części świata. Brazylijski Clenched fist to miód (najlepiej dwójniak) na serce każdego fanatyka barbarzyńskiego, epickiego heavy metalu. „The Gift of Death” jest drugą płytą zespołu. Z debiutem jak dotąd niestety nie dane mi było się zapoznać, ale po tym co usłyszałem na dwójce, będę zmuszony naprawić ten wielki błąd.
    Zakochałem się w tej płycie od pierwszego przesłuchania. Znalazłem na niej wszystko czego szukam w heavy metalu. Surowe, ale potężne brzmienie, podniosłą i bitewną atmosferę, znakomite melodie i unoszący się nad wszystkim duch Manilla Road. Znajdziemy tutaj zarówno utwory agresywne, grane w szybszym tempie („Spirit of the Death”, „Burning the Holy Gates”, „Asgard” czy „Speed Metal Attack”), jak i wolniejsze, bardziej nastrojowe i epckie hymny (fantastyczny „Medieval Land”, Hate of Dogmas” czy „Old School Avenger”). Maniera wokalna Vagnera Fidelis’a jest bardzo zbliżona do sposobu śpiewania Marka Sheltona, a momentami słychać nawet trochę  Marcolina. Reszta muzyków również doskonale wykonała swoją robotę. Podoba mi się gra perkusisty, który fantastycznie napędza tą wojenną machinę. Dużo przejść i akcentowania na blachach. Wystarczy posłuchać takiego „Hate of Dogmas”. Gitarzyści oprócz znakomitych riffów częstują nas solówkami, które nie są tylko wypełnieniem utworu, a stanowią jego bardzo ważną, integralną część, doskonale podkreślając klimat. Nie ma tutaj może wielu technicznych fajerwerków czy instrumentalnych popisów. I bardzo dobrze! Heavy metal to skóry, łańcuchy, pot i krew, a nie muzyczny onanizm.
  Clenched Fist dzięki tej płycie wskoczył na bardzo wysokie miejsce w moim prywatnym rankingu. „The Gift of Death” ukaże się nakładem francuskiej Inferno rec. Jak tylko będziecie mieli okazję, kupujcie ten album. Już niedługo w podziemiu może być o nich bardzo głośno.

5,5/6

wtorek, 10 lipca 2012

Hammers of Misfortune




 Staramy się tworzyć fajne kawałki i nagrywać dobre albumy. 


Hammers of Misfortune powstał w roku 2000 na gruzach formacji Unholy Cadaver. Od początku tworzyli muzykę niebanalną, w bardzo udany sposób łącząc różne style tj. Doom, Folk, Heavy i podając to wszystko polane progresywnym sosem. W 2011 roku zespół wydał w barwach Metal Blade swój 5 album zatytuowany „17th Street”, który ponownie pokazał jak wielki potencjał tkwi w tej załodze. Mam nadzieję, że entuzjastyczne reakcje muzycznych dziennikarz i magazynów przełożą się na równie dobry odbiór wśród fanów. Na moje pytania odpowiadał lider Hammers – John Cobbett (git/voc).


Zanim powołany do życia został Hammers of Misfortune, nazywaliście się Unholy Cadaver. W tym roku wytwórnia Shadow Kingdom wydała reedecję jedynej płyty nagranej pod tym szyldem. Powiedzcie w paru słowach o tym zespole i tym wydawnictwie?

John Cobbett: LP Unholy Cadaver wyszła na początku tego roku. Jest to zbiór kawałków, które nagraliśmy w latach ’90, w zasadzie jako duet – tylko Chewy (perkusja) i ja. Tak właśnie narodził się Hammers Of Misfortune. Tak naprawdę wyszły tylko 3 numery z tego albumu w formie wydanego własnym sumptem demo, w ilości 250 szt., które sprzedaliśmy drogą mailową. Nigdy nie wydaliśmy pełnego albumu, więc nie jest to tak naprawdę reedycja. W końcu materiał został zmasterowany i wydany po raz pierwszy.

Później zmieniliście nazwę na Hammers of Misfortune. Czym była spowodowana ta zmiana i jaka jest geneza tej nazwy?

To była kwestia oczywista. Unholy Cadaver zapoczątkował jako ambientowy projekt w 4 ścianach mojego własnego pokoju. Może to i ciekawa nazwa dla takiego projektu, jednak kompletnie nietrafiona, jeśli chodzi o zespół metalowy. Postanowiliśmy uporać się z tą kwestią przed wydaniem pierwszego albumu. Od początku wiadomo było, że muzycznie pójdziemy w inną stronę (takie było założenie) i było jasne, że poprzednia nazwa nie mogła nam towarzyszyć.

Wasza muzyka zawsze była niezwykle oryginalna. Łączyliście elementy różnych stylów tj. heavy, prog, folk, doom etc. w swój własny charakterystyczny styl. Jak wam się udało go wypracować?

Dzięki! Jeśli rzeczywiście połączyliśmy różne style, nie było to zamierzone. Po prostu zrobiliśmy, co chcieliśmy. I mieliśmy przy tym mnóstwo zabawy. Ograniczanie się do definiowania naszej muzyki w obrębie tego, czy innego gatunku byłoby bardzo irytujące i nudne. Wszyscy wyrośliśmy ze sceny punkowej, więc można powiedzieć, że w pewnym sensie mamy takie nastawienie. Łatwo jest osiągnąć oryginalne brzmienie, podczas gdy wszyscy usilnie starają się brzmieć tak samo. Najważniejszym jest fakt, że napisaliśmy po prostu klika kawałków, które nam się podobały, nie próbując na siłę łączyć czegokolwiek.

Czujecie się częścią jakiejś sceny czy raczej idziecie własną ścieżką? Jaka publiczność najczęściej pojawia się na waszych koncertach?

Nie, nie postrzegam nas jako części jakiejś konkretnej sceny ( wyjątkiem jest lokalna scena SF Bay Area), tak samo nie podążamy żadną sprecyzowaną ścieżką. To całkiem proste, staramy się tworzyć fajne kawałki i nagrywać dobre albumy. Jeśli ludziom to się podoba, świetnie! Jeśli nie, to trudno. Nie jestem nawet pewien, jacy ludzie pojawiają się na naszych koncertach…może to ludzie, którzy przyszli zobaczyć inne zespoły? (haha!)

Po wydaniu trzech znakomitych albumów odszedł od was m.in. Mike Scalzi. Co było tego powodem? Jaki był jego wpływ na muzykę Hammers? 

To było kilka lat temu. Mike nigdy nie zamierzał być pełnoetatowym członkiem Hammers of Misfortune. Na samym początku powiedział, że będzie z nami dopóki czas mu na to pozwoli. Odszedł w 2006 roku, sprawy związane ze Slough Feg zaczęły go bardzo absorbować. Jego odejście nie było dla nas niespodzianką, miało jednak pewien wpływ na muzykę. Od zawsze to ja pisałem materiał oraz nagrywałem gitary. Główną różnicą stały się linie wokalne. Musieliśmy popróbować z różnymi wokalistami. To było pouczające doświadczenie.

To musiał być bardzo ciężki moment. Czy pojawiły się wtedy wątpliwości co do przyszłości zespołu?

Tak jak już powiedziałem, odejście Mike’a nie było szokiem. Nie było również żadnych wątpliwości co do tego, że Hammers będzie grać dalej. Było to smutne i brakuje mi tej współpracy, niemniej jednak w tamtym momencie Mike bardzo rzadko znajdował czas na próby, tak więc nie pracowaliśmy ze sobą zbyt dużo. Pisaliśmy wtedy materiał na Fields/Church LP, a on był po prostu niedostępny. Jeśli spojrzysz na wkład Mike’a w pierwsze trzy albumy, zauważysz, że miał tendencję spadkową jeżeli chodzi o wokale. Nagrał główne linie wokalne do czterech numerów na “The August Engine” oraz do dwóch na “The Locust Years”. Zrobił, co mógł.

Udało wam się jednak powrócić w 2008 roku znakomitym podwójnym albumem „Fields/Church of Broken Glass”. Skąd pomysł na takie wydawnictwo?

Cieszę się, że Ci się podoba! Nie rozpatruję tego w kategoriach powrotu. Zrobiliśmy to samo, co zwykle, napisaliśmy materiał na album i nagraliśmy go. Szczególnie chcieliśmy zrobić album w formacie winylowym, tak też się stało.

Na tych płytach zmianie uległy również teksty. Stały się bardziej współczesne, osobiste. Skąd taka zmiana?

Nie jestem pewien, czy są bardziej “osobiste”. Fakt pisania przeze mnie tekstów sprawia, że automatycznie są „bardziej moje”, jednak nie traktują one w większej mierze o mnie, niż o otaczającym świecie. Jestem dosyć nudną osobą, za to świat na pewno nie jest. Pomysł był taki, aby opowiedzieć historie ludzi oraz sytuacje, przez jakie przechodzą, gdzieś tam na świecie.

Skoro jesteśmy już przy tekstach, to o czym opowiadają te z „17th Street”? Opisują autentyczne wydarzenia i miejsca, czy też jest to fikcja poetycka? 

Masz na myśli piosenkę, czy cały album? Kawałek jest o bankructwie, uzależnieniu od narkotyków, problemie bezdomności itp. Sam nie posiadam domu na własność, ale (na szczęście) nie jestem bezdomny. Jednak bezdomni to stały widok z mojego okna, w dzień, czy w nocy. Ich historie zdecydowanie nie są fikcją. Możesz rozpatrywać kawałek pod różnymi kątami. Można zacząć od kwestii okna w pierwszych wersach „17th Street” : spoglądasz przez okno, pytanie tylko, czy patrzysz z zewnątrz, czy też wyglądasz będąc wewnątrz?

Jak wygląda u was proces tworzenia utworów? Jest jakiś główny kompozytor czy też pracujecie bardziej zespołowo? Nowi muzycy wnieśli jakiś wkład w proces twórczy?

Zarys materiału jest zwykle przesyłany mailem w formie demówki do członków zespołu. Jeśli każdemu się spodoba, zaczynamy pracować nad szczegółami i rozpoczynamy próby. Czasem kawałek musi przejść wiele metamorfoz zanim uznamy, że jest skończony. Niekiedy pomysł na kawałek pojawia się w ostatnim momencie i jestem zmuszony podejmować wiele decyzji sam.

Skąd czerpiecie inspirację podczas pisania muzyki? Są muzycy czy wykonawcy, którzy mają na was jakiś większy wpływ?

Czerpię inspiracje zewsząd, większość z nich nie jest związana z kapelami metalowymi. Zwykle jest to książka lub piosenka albo gdzieś przeczytany artykuł. Może to być również bitwa na słowa w komentarzach pod artykułem, gdzie ludzie są anonimowi i wypisują niestworzone rzeczy w Internecie. Mógłbym całymi dniami śledzić te płomienne dyskusje. Ludzie dzielą się swoimi historiami. Jest to swego rodzaju katharsis.

Okładka waszej nowej płyty jest w całkowicie innym styl od poprzednich prac zdobiących wasze albumy. Jest jakieś głębsze przesłanie tego obrazka?

To obraz przedstawiający niewyraźne sylwetki znikających lub pojawiających się członków zespołu na tle dzielnicy, w której mieszkamy. We wkładce jest zdjęcie chodnika z przed mojego domu.

Wasz nowy album jest na pewno jednym z ciekawszych wydawnictw tego roku. Na pewno jesteście z niego bardzo dumni. Jednak ciekawi mnie jak porównalibyście go do waszych poprzednich wydawnictw? Czy uważacie „17th Street” za wasze największe dokonanie? 

Każdy album, który zdołaliśmy ukończyć jest sukcesem. Oczywiście jestem dumny ze wszystkich płyt, bardzo ciężko było zrealizować każdą z nich, dlatego zawsze, gdy album się ukazuje, jest to dla mnie swoistego rodzaju nagroda. Już zaczynam myśleć nad następną płytą, co jest przytłaczające. Proces tworzenia jest bardzo długi, zabiera wiele czasu oraz energii. Nie umiem wybrać ulubionego!

Poproszę o parę słów na temat nowych członków zespołu. Jak wpasowali się w filozofię grupy? Czy jest szansa, że ten skład zostanie na lata?

Tak, nowi członkowie doskonale wpasowali się w klimat, w innym wypadku nie zostaliby w zespole. Wygląda na to, że Hammers of Misfortune pozostanie w tym składzie na długo, mam taką nadzieję!

„17th Street” została wydana w dużej wytwórni Metal Blade. Jesteście zadowoleni ze współpracy? Promocja chyba wygląda nienajgorzej?

Tak, z mojego punktu widzenia poziom promocji tego albumu był naprawdę imponujący. To dla mnie coś nowego. Ludzie z Metal Blade okazali się bardzo wyrozumiali, nikt nie ingerował w naszą pracę, kreatywność, ale ciężko pracowali na to, aby album został zauważony.

Nie tylko moim zdaniem wasza muzyka zasługuje na zdecydowanie szerszy i lepszy odbiór. Czy uważacie, że teraz jest ten przełomowy moment by już na dobre zadomowić się w głowach fanów?

Dzięki! Może. Przekonamy się, gdy zagramy trochę koncertów. Może trochę ludzi się pojawi, może i nie. Wiadomo, że byłoby fajnie, jednak niezależnie od okoliczności, będziemy grać dalej.

Jaki prezentuje się wasz set koncertowy? Gracie utwory ze wszystkich płyt czy skupiacie się nowszym materiale? Jakie utwory z „17th Street” będą grane przez was na żywo?

Zagramy przynajmniej po jednym kawałku z każdego albumu. Zwykle gramy numery z Doomed Parade”, “An Oath Sworn In Hell”, “Motorcade” i “Trot Out The Dead”. Będą trzy kawałki z nowego albumu, na pewno “17th Street” i “The Grain”.

Wasze koncerty w Polsce wydają się raczej mało prawdopodobne, ale kiedy będzie można was zobaczyć gdziekolwiek w Europie? Może jakaś trasa?

Gramy na Roadburn 2012. Mam nadzieję, że zaliczymy więcej europejskich koncertów w najbliższej przyszłości.

Czego wam życzyć na przyszłość? Jakieś marzenia związane z Hammers of Misfortune?

Trasa poza U.S.A... Jedynym koncertem, który zagraliśmy poza granicami Stanów, był gig w Kanadzie w 2009r. Naszym celem jest możliwość grania koncertów w UE oraz w innych miejscach, jak np. Japonia, Australia, chcielibyśmy przebić się dalej.

Więc tego wam życzę. Dzięki wielkie za wywiad.

Dzięki! Dziękuję również czytelnikom!!!

Exmortus







Metalowy cios dla ucha


Trzy lata po debiucie Exmortus powraca z drugim, bardzo dobrym albumem „Beyond the fall of time”. Jest to kawał naprawdę brutalnego Thrash’owego grzańska na wysokim poziomie. O powodach tak długiej przerwy, zmianach w składzie i nowej płycie opowiada bębniarz, Mario Mortus.


HMP: Witam. Na początek gratuluję nowej, bardzo udanej płyty.
Mario: Dzięki!!! Musieliśmy stawić czoła wielu trudnościom, żeby ukończyć ten album, bardzo się cieszę, że przypadł ci do gustu.

Przed nagraniem tego albumu w waszym składzie zaszły pewne dość
istotne zmiany, powiedzcie coś na ten temat.
Zacznijmy od najbardziej znaczącej zmiany, jaką było odejście Balmore’a oraz nowe obowiązki Conan’a jako frontmana zespołu. Odejście Balmore’a było czymś, co przewidywaliśmy od dawna, myślę, że była to kwestia czasu… Jednak wyszło nam to na dobre. Conan zaczął wykonywać na żywo“Entombed with the Pharaohs” od początku, więc przejście do grania i śpiewania nie było dla niego niczym nowym. Największym wyzwaniem było znalezienie nowego gitarzysty. Sean Redline dołączył do składu na około rok, ale przed kilkoma tygodniami odszedł haha. David Rivera jest naszym aktualnym gitarzystą, co niebawem oficjalnie ogłosimy.

Czemu przerwa między albumami wyniosła aż trzy lata?
Ohh jeeezuuu… od czego zacząć!!! Promowaliśmy “In Hatreds Flame” podczas trzech tras po Stanach, na koncertach wzdłuż zachodniego wybrzeża Kalifornii. Z powodu tak dużej liczby występów nie znaleźliśmy czasu ani na skończenie kawałków na płytę, ani na skompletowanie pełnego setu do nagrania. Tuż po tym, gdy zabraliśmy się do kończenia materiału, Balmore odszedł. Był to pierwszy krok w tył. Musieliśmy mieć pewność, że Conan jest w stanie śpiewać i grać wszystkie kawałki, które mieliśmy zamiar nagrywać. Nie chcieliśmy, aby śpiewał na płycie w sytuacji, gdyby nie był w stanie zrobić tego na żywo. Zabrało nam to trochę czasu, poza tym, potrzebowaliśmy jeszcze gitarzysty rytmicznego. Sean dołączył do składu, ale po kilku występach Conan złamał lewą rękę, co spowodowało jego kilkumiesięczną niedyspozycję. Nagranie “Beyond the Fall of Time” znowu zostało odsunięte w czasie. Po rekonwalescencji Conana zarezerwowaliśmy studio i w lutym 2011 rozpoczęliśmy nagrania. Ciężko było dograć terminy ze względu na pracę i szkołę, więc nagrywanie albumu zajęło nam prawie 6 miesięcy. Biorąc pod uwagę mastering, procesy powielania, same przygotowywania do wydania zajęły nam prawie rok.
Koniec końców, poza pisaniem materiału na płytę, to właśnie owe przeciwności, z którymi musieliśmy się zmagać pochłonęły najwięcej czasu.

Conan, wasz nowy gitarzysta/wokalista, miał chyba zdecydowanie duży wpływ na efekt końcowy płyty. Jego wokal jest wg mnie bardziej wszechstronny i po prostu bardziej pasuje do waszej muzyki. Jakie jest wasze zdanie?
Z początku mieliśmy pewne wątpliwości, gdyż wokal Conana drastycznie odbiegał od głosu Balmore’a, do którego byliśmy przyzwyczajeni. Jednak wraz z rozpoczęciem pracy nad nowym albumem, okazało się, że barwa Conana nie dość, że pasowała do materiału, to jeszcze wzbogacała muzykę bardziej niż byśmy się tego spodziewali.

"Beyond the fall of time" jest bardziej jednolita i ukierunkowana na klasyczny Thrash, nie debiut. Jest na niej zdecydowanie mniej melodii, deathowych motywów. Mi to pasuje, ale czy to było waszym zamiarem? Jak byście określili waszą muzykę?
Nie chcieliśmy uzyskać bardziej klasycznego thrash’owego lub mniej death’owego brzmienia – szukaliśmy czegoś pomiędzy. Naszym celem było stworzenie kompozycji, które łączyłyby w sobie nie tyle różne gatunki, co muzyczne elementy metalu.

Płyta brzmi bardzo jednolicie i słucha się jej doskonale jako całości.. Wszystkie piosenki są nowe, napisane już po wydaniu "In Hatred Flames", czy też odświeżyliście jakieś stare rzeczy?
Mieliśmy nagraną dużą część materiału po wydaniu pierwszego albumu, jednak piosenki, które tworzą płytę powstały raczej przed nagraniem „Beyond the Fall of Time”.

Jeśli mnie słuch nie myli to solówki grane są zarówno przez Sean'a jak i Conana. Mam rację? Obaj za nie odpowiadają czy jest to domena jednego z nich?
Wszystkie gitary nagrał Conan. Jako nowy członek zespołu, Sean nie miał dość czasu, aby w pełni się wpasować. Niemniej jednak niektóre z jego solówkowych pomysłów zostały wykorzystane podczas nagrań.

Dwa utwory różnią się trochę od reszty. Pierwszy to najbardziej death metalowy utwór na płycie "Entombed with the Pharaohs", który ukazał się na singlu w 2010 roku. Nie jest to żaden melo-death tylko prawdziwie brutalna jazda. Zamierzacie pójść w tym kierunku w
przyszłości?
Jeśli chodzi o poszczególne utwory, to być może stworzymy więcej materiału w podobnym klimacie, ale prawdopodobnie nie nagralibyśmy całego albumu poświęconego temu jednemu stylowi... chociaż kto wie?

Kolejny to "Khronos". Skąd pomysł na taki utwór? Mi się bardzo podoba...
Kawałek wyłonił się z piekielnej otchłani. Dzięki… Daniel wymyślił riff, który wszystkim przypasował. Jesteśmy naprawdę zadowoleni z efektu końcowego, biorąc pod uwagę, że jest to pierwszy, w pełni akustyczny kawałek Exmortus. Teraz zabieramy się za pisanie ballad haha.

Kto odpowiada za brzmienie? Jest naprawdę dobre.
Nie ma konkretnej osoby odpowiedzialnej za brzmienie. Conan i ja zawsze podkreślamy, że jest to wspólna praca członków zespołu. Gdy przychodzi do tworzenia czegoś różnorodnego i oryginalnego, każdy ma swój wkład. Co cztery głowy to nie jedna. 

Kto jest głównym kompozytorem w zespole?
Conan ciągle tworzy nowy materiał, więc większość kawałków jest jego autorstwa.

Może kilka słów na temat tekstów. Kto jest za nie odpowiedzialny?
W większości teksty są wynikiem współpracy, nie mniej jednak Conan i Daniel mieli największy wkład w tworzenie lirycznej części albumu.

Jesteście zadowoleni ze współpracy z Heavy Artillery? Jak wygląda promocja waszej płyty?
Tak, jesteśmy zadowoleni. Byliśmy zdania, że najlepiej byłoby promować dostępny już album. Planowanie promocji materiału, którego wydanie było opóźniane nie miało w zasadzie sensu. Chcieliśmy także, aby Conan zadebiutował na nowym albumie przed tym, gdy rozpoczniemy trasę i zaprezentujemy nowy skład

Posiadacie bardzo duże umiejętności techniczne. Chodziliście do jakiś szkół muzycznych czy jesteście samoukami?
Wszyscy jesteśmy samoukami. Żadnych lekcji, tylko granie, granie, jeszcze raz granie.

W tej chwili powinniście być na amerykańskiej trasie z waszymi kumplami z wytwórni, zespołem Vektor. Jak publiczność przyjmuje wasz nowy materiał, i jak wygląda frekwencja na gigach?
Ludziom naprawdę podoba się nowy materiał i skład. Długo byliśmy „poza zasięgiem”, dlatego też każdy koncert daje nam poczucie nabierania wiatru w żagle.

Można się was spodziewać w Europie w najbliższym czasie? Może zajrzycie do Polski?
Bardzo byśmy chcieli! Co prawda nie mamy żadnych planów, jednak liczymy, że pojawią się w tym roku pewne możliwości… Polska? Jak najbardziej!

Jakie są wasze marzenia związane z muzyką?
W pewnym sensie nasze marzenia właśnie się spełniają. Nagranie albumu w stajni miażdżącej wytwórni, czy granie koncertów w Stanach jest tym, do czego zawsze dążyliśmy. Na szczęście już wkrótce będziemy mogli to robić na większą skalę

Mam nadzieję, że na kolejną płytę nie trzeba będzie czekać kolejnych trzech lat. W którym kierunku zamierzacie pójść w przyszłości? Będzie bardziej brutalnie, bardziej melodyjnie, a może znaleźliście już swoją niszę i będziecie po prostu rozwijać i ulepszać swój styl?
Kurwa, czekać trzy lata! Już mamy materiał na kolejny album i plany nagrań na końcówkę 2012r. Album będzie łączył w sobie wszystko to, co powyżej, ma być tez bardziej brutalny i melodyjny. To będzie metalowy cios dla ucha.

Na koniec, jak byście zareklamowali wasz album osobie która jeszcze o was nie słyszała?
Przesłuchajcie nowy album!!! Każdy znajdzie tam coś dla siebie!

To wszystko z mojej strony. Dziękuję bardzo i powodzenia.
Dzięki stary!

Forté


Prędkość, moc i melodia

 



Niektóre zespoły pomimo wysokiej jakości granej przez nich muzyki, szacunku fanów i dziennikarzy, nie zdołały osiągnąć tyle na ile zasługiwaly. Do tej grupy niewątpliwie należy zaliczyć również power/thrashowców z Oklahomy – Forte. Mający na koncie cztery bardzo dobre albumy wydane w latach ’90, przypominają o sobie reedycją debiutu „Stranger than fiction” i szykują się do nagrania premierowego materiału. O tym wszystkim opowie wam pełen nadziei i wiary w świetlaną przyszłość, perkusista zespołu – Greg Scott.


Witam. Może na początek parę słów na temat powstania Forté. Jak wyglądały wasze początki?


Greg Scott: Mój brat Jeff i ja zaczęliśmy grać, gdy byliśmy młodsi, około 1982 roku. Pierwszymi utworami, które opanowaliśmy były „Green Manalishi” Judas Priest, „Rock Brigade” Def Leppard i chyba „Princess of the Night” Saxon. Przez kilka lat kontynuowaliśmy granie coverów, głównie z metalowego podziemia tamtych czasów. W 1985 roku znaleźliśmy wokalistę - Ralph’a Lund’a. Początkowo, na przełomie 83’ i 84’, nazywaliśmy się Purgatory, następnie Wrath Child…opcja typowa dla młodych zespołów. Pierwsze poważne kroki już jako Forte , zaczęliśmy stawiać pod koniec 1986 roku. Koncertować zaczęliśmy w kwietniu 1987 roku, wypracowaliśmy sobie dobrą renomę jako live band, więc zagraliśmy kilka świetnych koncertów, otwierając Fates Warning, Helix, Gammacide, Powerlord i wiele innych.

Wasze pierwsze demo „Dementia by Design” z 1989 jest już kultowe w niektórych kręgach. Jaki był wtedy odzew na te utwory?

Po wyjściu “Design”, dostaliśmy noty 5/5 i 10/10 w każdym niemieckim metalowym magazynie. Co więcej, wieści o naszych wyczynach na żywo bardzo szybko się rozniosły. Graliśmy razem z Watch Tower, Overkill, Pantera, Savatage, Flotsam & Jetsam i Trouble.

Według mnie to demo brzmi lepiej od waszego debiutu. Jest bardziej mięsiste i gęste. Czym to jest spowodowane? A może nie zgadzacie się z tą opinią?

Demo zostało nagrane w Dallas Sound Labels, w maju 1990 roku. Mieliśmy już wtedy 9, czy10 oryginalnych kawałków, jednak stwierdziliśmy, że te 5 utworów najlepiej reprezentuje nasz styl - mieszankę melodyjności, speedu i poweru. Jak na tamte czasy, niesamowitym faktem była cyfrowa produkcja materiału. Zgadzam się z Tobą, co do naszego debiutu, nagrywaliśmy go w Niemczech, w bardzo dziwnych okolicznościach, co jak widać, udzieliło się na płycie. Album w dalszym ciągu uważany jest za klasyk gatunku, jednak bardzo ciężko było go zrealizować. Randal stracił głos, mieliśmy również problemy techniczne. Wielki wysiłek…jednak zarówno ja, jak i wiele innych osób to jednak demówki ceni za bardziej organiczne brzmienie.

Wasza muzyka niewątpliwie zawsze stała na bardzo wysokim poziomie. Czego zabrakło wam do osiągnięcia sukcesu? Może zbyt późne wydanie debiutu? 1992 rok to już był schyłek popularności klasycznego metalu...W latach 90’ wydaliście 4 duże płyty dla massacre records. Jak wspominacie współpracę z nimi? Chyba mogło być lepiej?

Celne spostrzeżenie, kontrakt podpisaliśmy w listopadzie 1991 roku, byliśmy wtedy w Niemczech. W styczniu 1992 roku Nirvana i ten cały grunge’owy ruch całkowicie opanowały Stany i w bardzo szybkim tempie przeniosły się także na Europę. Podczas nagrywania koncertowaliśmy w Niemczech, w tym czasie prowadziliśmy również rozmowy z distro Massacre Records, którym było wtedy Intercord. Mówili mi, że sprzedaż największych produkcji Metalowych drastycznie spadła, porównywalnie do roku poprzedniego. Wydaje mi się, że podpisaliśmy kontrakt pod koniec tego metalowego zrywu początku lat 90’. Massacre rozpoczęli bardzo silną promocję, niemniej jednak, tak jak mówiłem, był to czas ciągłych zmian dla muzyki. Wytwórnia władowała kupę kasy w kilka kapel, które poniosły klęskę i nagle wszystko się posypało. Dużym ciosem dla zespołu było nie odbycie się obiecanej europejskiej trasy promującej „Stranger than Fiction”. Album był ewidentnym hitem, z ocenami 5/5 i 10/10 w każdym magazynie. W tamtym czasie współpraca układała się względnie stabilnie. Kolejny album „Division” zadebiutował czwartą pozycją na listach magazynu Rock Hard. Jednak jak w każdym małżeństwie, i tutaj nastąpiły pewne komplikacje w relacji zespół – wytwórnia. Mogło być zdecydowanie lepiej. Wytwórnia nie dołożyła należytych starań, jeśli chodzi o promocję „Destructive” z 1997 roku oraz „Rise Above” z 1999. Mimo wszystko płyty sprzedawały się dobrze i cały czas graliśmy koncerty z takimi kapelami jak Suicidal Tendencies, Sepultura, Manowar, King Diamond, Morbid Angel, etc. Również w tym samym czasie Massacre przerzuciła się na klimaty synth-popowe, takie jak Theatre of Tragedy.

W tym roku została wydana reedycja waszego debiutu „Stranger than Fiction” Wzbogacona o dwa  dema, wspomniane wcześniej „Dementia by Design” oraz demo z 1991 roku. Jest to fantastyczna rzecz dla fanów. Kto wpadł na pomysł tego wydawnictwa?

W 2010 r. skontaktował się ze mną Matt Rudziński z Divebomb. Razem stworzyliśmy plan re-edycji albumu z nową okładką, 10 kawałkami z demówki, nową, rozszerzoną wersją wkładki i pełnym remasteringiem materiału. Wyszło świetnie. Wydanie można zamówić przez Divebomb Recordings w sieci lub kontaktując się z nami mailowo.

Na tą reedycje nagraliście również ponownie wasz kultowy numer „Dementia by Design”, który brzmi fantastycznie. Czy chcieliście zaprezentować jak brzmi Forte ad. 2011?

Nigdy nie postrzegaliśmy Forte jako trendu, bardziej jako styl sam w sobie. Tak jak wcześniej mówiłem, prędkość, moc i melodia to kluczowe elementy naszego grania. Utwory były i są w dalszym ciągu oparte na riffach gitarowych mojego brata, Jeff’a oraz mojej perkusji wespół z bassem Revs’a. Dużo riffów w stylu karabinu maszynowego, podwójna stopa i melodie wokalne. „Unholy War” jest prawdopodobnie najszybszym i najcięższym materiałem, jaki udało nam się do tej pory wyprodukować.

Planujecie też podobne wydanie waszych pozostałych albumów?


Jesteśmy zajęci promowaniem re-edycji „Stranger than fiction” i przygotowywaniem do wydania „Unholy War” w styczniu 2012. Jednak mam już plany na przyszły rok, dotyczą one kolejnych 3 w pełni zremasterowanych materiałów.

W ubiegłym roku wydaliście własnym sumptem ep. „Vae Solis”. Możecie powiedzieć kilka słów na temat tej ep.?

Są to 3 kawałki z “Unholy War” nagrane w zeszłym roku, powstało tylko 100 kopii, które bardzo szybko się rozeszły. Wszystko po to, żeby ludzie mieli rozeznanie jak obecnie brzmi Forte i na dowód tego, w jak dobrej kondycji powracamy na scenę.


Tworzycie nowy materiał. Kiedy można spodziewać się płyty? W jakim kierunku zamierzacie pójść? Jeśli w takim jak na wspomnianej ep. to już nie mogę się doczekać.

Jak najbardziej. Jeśli podobają ci się numery z EP, pokochasz resztę albumu. Pozostały materiał jest równie mocny i zróżnicowany. To solidna dawka porządnego metalu, żadnych słabych punktów - tak właśnie pracujemy!

Czy będą to całkowicie nowe utwory, czy też odkurzycie również jakieś stare niepublikowane nagrania?

Wszystkie numery powstawały na przestrzeni ostatnich 3 lat, ale mamy w planach nagrać ponownie niektóre ze starszych kawałków i umieścić je na EP, którą planujemy wydać w przyszłym roku.

W 2008 roku graliście na moim ulubionym festiwalu „Keep it True”. Jak wam się podoba atmosfera i sama idea tego wydarzenia?

Niestety finalnie nie byliśmy w stanie się tam pojawić. Nasz basista Rev Jones, oprócz grania z MSG, Steelheart i Forte, dołączył jeszcze do legendarnej rockowej kapeli Mountain, grając u boku Leslie West’a. Będąc w trasie przez cały rok uniemożliwił naszą obecność na festiwalu. Zaproszono nas na kolejną edycję w 2012 roku, jednak przez względy finansowe, jest to na chwilę obecną niewykonalne.

Jak wygląda wasz koncertowy set? Gracie utwory z wszystkich płyt, czy może skupiacie się bardziej na nowych numerach?

Obecnie pół na pół - materiał z pierwszego i najnowszego albumu, świetnie razem brzmią. Jednak zapewniam, że w którymś momencie będziemy grać również pozostałe numery.

A jaki koncert wspominacie najlepiej z całej waszej historii?


Było ich zbyt dużo, żeby wyszczególnić ten jeden…granie u boku naszych przyjaciół z Pantery, otwieranie koncertu Manowar, spędzanie wolnego czasu z Dream Theater, to wszystko jest dla mnie wspomnieniem wspaniałych czasów oraz ciężkiej pracy. Nie żałuję niczego.

Ok, z mojej strony to wszystko. Dzięki wielkie za ten wywiad i życzę wam wszystkiego najlepszego.

P.S. Do wszystkich naszych fanów i przyjaciół z całego świata, Dzięki! I do tych, którzy jeszcze nas nie znają, zapraszam na Myspace.com/fortemetal lub Facebook.com/gregscottforte. CHEERS TO YOU ALL …..  Greg Scott

niedziela, 4 marca 2012

Battlerage - True Metal Victory (2011)


Chilijscy barbarzyńcy uderzają po raz kolejny. Jest to atak brutalny i bezkompromisowy nastawiony na całkowite zniszczenie wszelkich punktów oporu i wybicie z rąk wroga jakichkolwiek argumentów. Battlerage się nie opieprza, nie uznaje żadnych półśrodków, tylko wali dźwiękowym toporem prosto w łeb. Tu nie ma pacyfistycznego słodkiego pierdzenia, tylko wojna, krew i Metal. Parafrazując mojego szanownego kolegę Ostrego: „Ta kapela jest jak słynny odczynnik na basenie do wykrywania szczochów barwiący wodę obok przypałowca - po usłyszeniu Battlerage wszyscy pseudofani metalu uciekają zawstydzeni na bezpieczne łono Marylina Mansona”. Nic dodać nic ująć. Nowa płyta to dzieło bardziej wyważone, mniej dzikie, ale jednocześnie mordujące słuchacza w sposób bardziej precyzyjny i bezwzględny niż na poprzednich krążkach. Mamy tutaj szybkie numery takie jak „Return of the Axeman”, „Blood on Iron” czy mój ulubiony „Raw Metal”, a także więcej niż zwykle wolniejszych i ciężkich hymnów: „Black Sunday” oraz tworzące trylogię opartą na historii tajemniczej egipskiej księgi Thotha  „The Serpent Slumber”, „Stygia” oraz mroczny i mocno kojarzący się z wczesnym okresem Manowar (Into Glory Ride) ”My will be done”. Dość wyraźnie zarysowany jest podział płyty na pierwszą- szybką i agresywną  oraz drugą – wolną, mroczną i ciężką. Muzyka jest też bardziej melodyjna niż wcześniej, jednak nie jest to melodyjność znana z płytek rożnych pseudo „power” metalowych zespolików. Są to melodie zagrzewające do boju, a nie wywołujące łzy wzruszenia. Brzmienie jest wręcz idealne dla takiego stylu grania. Soczyste i ciężkie gitary, na całe szczęście naturalne bębny oraz barbarzyński głos wokalisty, który na tym albumie częściej niż zwykle zapuszcza się w bardziej epickie rejony. Album jest w 200% Heavy Metalowy! Słychać, że tworzony jest przez fanatyków i do takiego grona odbiorców jest również skierowany. Jeśli jesteś wielbicielem prawdziwego, męskiego, Heavy Metalu z epickim zacięciem i zespołów takich jak: Grave Digger, Paragon, Lonewolf, Manilla Road czy wczesny Manowar to nawet się nie zastanawiaj tylko zamawiaj ten album! True Metal Victory!

5,8/6

środa, 29 lutego 2012

Rocka rollas - The War of Steel has begun


Pod koniec ubiegłego roku nakładem amerykańskiej StormSpell rec. ukazał się płytowy debiut tworu o nazwie kojarzącej  się z "pewnym brytyjskim zespołem" Rocka Rollas. I to był pierwszy raz kiedy usłyszałem o tym zespole. Ciężko jest też znaleźć jakiekolwiek konkretne informacje na temat grupy. Słowo grupa, czy zespół jest zresztą chyba nie do końca adekwatne. W Rocka Rollas bowiem wszystkim zajmuje się jeden człowiek, niejaki CED. Słuchając płyty naprawdę ciężko jest mi w to uwierzyć. Każdy instrument jest nagrany perfekcyjnie. Mamy tutaj fantastyczne pojedynki gitarowe, świetne chórki i bas, który nie wygrywa może jakiś wirtuozerskich pasaży, ale spełnia swoją rolę doskonale. Jeśli na prawdę za wszystko odpowiada jeden typ to musi to być cholernie utalentowany typ. Zresztą mam nadzieję dowiedzieć się od niego wszystkiego podczas wywiadu. Na pierwszy rzut oka, okładka przedstawiająca wielki, siejący zniszczenie czołg, wydała mi się pasować bardziej do thrashu niż do heavy (trochę skojarzeń z obrazkami Assassin czy Exodus), nazwa natomiast skierowała moje podejrzenia na wyspy brytyjskie i tamtejszą scenę przełomu lat 70/80. To co w końcu oferuje nam ten krążek? Coś pomiędzy, czyli mocno germański power/speed metal zagrany z niesamowitą werwą i lekkością. Słychać, że każdy dźwięk, riff czy też solo przychodzi muzykom/muzykowi z łatwością i wypływa prosto z serducha. Do tego dochodzi wysoki, ale jednocześnie agresywny wokal. Niektóre riffy są niemal żywcem wyjęte z twórczości Running Wild i chyba jest to główna inspiracja. Wystarczy posłuchać takich numerów jak "Metal the posers to Death", czy hiciarskiego "Fight for the Loud". Tak prawdę mówiąc to każdy kawałek jest niesamowicie przebojowy, ale w dobrym tego słowa znaczeniu. Żadnych miałkich ani homoseksualnych melodyjek tu się na całe szczęście nie uświadczy. Tylko czysty Metal od początku do końca! Zresztą wystarczy spojrzeć na tytuły utworów lub w teksty, gdzie słowa takie jak Metal czy Steel odmieniane są przez wszystkie przypadki, by zrozumieć z czym będziemy mieli do czynienia. Oczywiście, pewnie znowu wielu postępowych i otwartogłowych fanów "metalu" będzie miało nowy obiekt drwin na różnego rodzaju śmiesznych forach. Ale cóż... Pieprzyć ich! Myślę, że osobnik stojący za Rocka Rollas raczej nie gra muzyki dla takich istot i niespecjalnie zależy mu na ich opinii. Zresztą im wszystkim można zadedykować drugi utwór z płyty, wspomniany wcześniej "Metal the posers to Death". Cały materiał utrzymany jest w szybkim tempie i nie daje słuchaczowi ani chwili wytchnienia. Ta muzyka nie ma prawa się znudzić. 35 minut zawartych w 10 utworach zlatuje tak szybko, że nie pozostaje nic innego jak posłuchać jej jeszcze raz, i jeszcze... Od dwóch tygodni słucham tej płyty przynajmniej dwa razy dziennie (raz to za mało, za szybko zlatuje) i dalej nie mam dość. Oprócz utworów autorskich jest tutaj również cover pewnego szwedzkiego projektu, który dla zabawy stworzyli Dan swano (m.in. Edge of Sanity i milion innych) i Mickael Akerfeldt(Opeth) czyli Steel "Heavy Metal Machine". Jakby ktoś o tym nie wiedział w życiu by nie poznał, że nie jest to numer Rocka Rollas. Idealnie wpasował się w klimat i charakter tej płyty. Tak więc "The War of Steel has Begun" jest dla mnie olbrzymim zaskoczeniem, ale tak zaskakiwany mógłbym być non stop. Kolejny już raz szwedzka scena pokazuje swój ogromny potencjał. Natomiast przed Rocka Rollas, jeśli czegoś po drodze nie spieprzą, widzę naprawdę świetlaną przyszłość.

5/6

Riot - Immortal Soul


Legenda amerykańskiego Power Metalu Riot powrócił! I to  powrócił w składzie, w którym nagrał kultowy lp. "Thundersteel". Wiadomo było, że w tej sytuacji oczekiwania fanów będą ogromne. Do tego doszło jeszcze 5 długich lat jakie minęły od wydania ostatniej płyty "Army of One", więc apetyty zdążyły się mocno zaostrzyć. Jestem święcie przekonany, że "Immortal Soul" spełnia wszystkie pokładane w niej nadzieje z nawiązką. Album ukazał się nakładem Steamhammer/SPV w dniu święta halloween czyli 31 października. Pierwszy utwór zatytułowany "Riot" jest idealny na początek. Rozpędzony, agresywny numer, w którym jest wszystko co być powinno. Świetne riffy i solówki, gęsta perkusja, wysoki, zadziorny wokal i cała masa melodii. Jeszcze lepszy jest następny w kolejce "Still Your Man". Niesamowicie chwytliwy i energetyczny numer, które powinien stać się jednym z klasyków grupy. Chwilę odetchnąć można przy trzecim utworze "Crawling". Wolny i klimatyczny wałek, w którym główny riff i ogólny nastrój jest mocno zabarwiony bliskim wschodem. Ogólnie na płycie przeważają szybkie numery w rodzaju dwóch pierwszych. Wolniejsze są tylko wspomniany "Crawling" oraz wg. mnie najsłabszy, ale również bardzo udany "Fall before Me". Płyta jest niezwykle równa, więc opisywanie po kolei  wszystkich utworów nie ma większego sensu. Ciężko też jakieś wyróżnić, ponieważ moi faworyci zmieniają się z każdym kolejnym przesłuchaniem. Nie znajduję tutaj żadnego słabego punktu. Wokalista Tony Moore jest w świetnej formie. Śpiewa wysoko, ale momentami naprawdę agresywnie. Duet gitarowy Mark Reale/Mike Flyntz to klasa sama w sobie. Album jest wypełniony całą masą zajebistych riffów i solówek. Niesamowita jest również łatwość z jaką przychodzi im tworzenie tylu fantastycznych i łatwych do zapamiętania melodii, które jeszcze przez długi czas siedzą słuchaczowi w głowie. Nie można też nie wspomnieć o genialnej grze Bobby'ego Jarzombka, który udowadnia, że bębniarzem jest wybitnym. Wystarczy posłuchać wstępu do "Wings are for angel". Pomimo, że płyta jest bardzo spójna jako całość to każdy z utworów posiada swój własny charakter i nie ma się wrażenia słuchania cały czas tego samego kawałka. Jeśli miałbym się do czegoś przyczepić to niezbyt podoba mi się komputerowa okładka, którą stworzył wokalista Tony Moore, ale to tylko moja opinia, a jak wiadomo o gustach się nie dyskutuje. Weterani z Riot tym albumem pokazali młodzieży jak należy grać Power Metal. Z sercem, ogniem i przede wszystkim szczerze. Jak dla mnie jest to jeden z głównych kandydatów do miana płyty roku 2011 i jedna z najlepszych w długiej karierze zespołu.
5,6/6

Midnight Chaser – Rough and Tough


Jak ja lubię takie płyty. Niby nie jest to żadne wybitne ani przełomowe dzieło, muzyka jest raczej przewidywalna i dokładnie taka jakiej się spodziewałem, a i tak podczas słuchania uśmiech mi z michy nie schodził. Słychać, że granie sprawia muzykom dużą radochę i tworzą dokładnie to co chcą w dupie mając oryginalność albo panujące obecnie ma scenie trendy. Pierwszy rzut oka na okładkę kojarzącą się z Judas Priest i na tytuły utworów i już wiadomo z jakim graniem przyjdzie nam obcować. Sami muzycy jako swoje inspiracje podają Deep Purple, Saxon, Diamond Head czy wspomniany wcześniej Priest i rzeczywiście to słychać. Typowo brytyjski styl oparty na NWOBHM czy 70’s Hard rock. Już pierwszy utwór wprowadza słuchacza w pozytywny i imprezowy nastrój. Zresztą tytuł „Awesome party” mówi sam za siebie. Świetny melodyjny i bardzo hiciarski kawałek. Właśnie nim grupa promuje album. Dla mnie też jest to chyba nr 1 na tej płycie. Po nim następują bardzo podobny i utrzymany w tym samym stylu „Out on your shield” oraz tytułowy „Rough and Tough”, w którym w pewnym momencie gitara gra bardzo fajny motyw brzmiący jak żywcem wyjęty z początku lat ’70 i pierwszych nagrań Black Sabbath. Szkoda tylko, że jest to tylko jeden bardzo krótki fragment. Z pozostałych utworów wyróżniłbym jeszcze mający duże zadatki na hit bardzo hard rockowy „Cougar’d” oraz cover Scorpions „Dynamite”. Reszta numerów utrzymana jest w stylu dwóch pierwszych czyli rasowym hard&heavy. Podsumowując jest to bardzo sympatyczna płyta zawierająca bardzo dobre utwory, z których co najmniej dwa mają zadatki by stać się hiciorami (oczywiście tylko w pewnych kręgach). Idealnie sprawdza się na imprezach co już przetestowałem oraz podczas jazdy samochodem. Oczywiście nie tylko wtedy. Słuchanie jej w domu też daje dużo frajdy. Nic odkrywczego, ale mi się podoba takie bezpretensjonalne granie. Polecam.

4,5/6  

Lancelot Lynx - Lancelot Lynx (ep)


Pierwszy raz usłyszałem cokolwiek na temat tego zespołu w momencie, gdy dostałem materiał do recenzji. Widząc nazwę spodziewałem się klasycznego Heavy Metalu, dlatego też gdy moich uszu doleciały pierwsze dźwięki utworu "Far Away" natychmiast oniemiałem. To co gra Lancelot Lynx to fantastycznie zagrany, ognisty Hard Rock z odrobinką Heavy wzorowany na takich legendach jak Deep Purple, Rainbow, Led Zeppelin czy Thin Lizzy. Założycielem zespołu jest śpiewający basista, Brazylijczyk Beto Kupper. Jako wielki fan Phila Lynotta i Thin Lizzy postanowił we wrześniu 2005 roku wyjechać do Irlandii, gdzie założył Hard Rockowe trio MataHari, które po zmianach i ustabilizowaniu składu zmieniło nazwę na Lancelot Lynx. Muzyka zespołu mimo wyraźnych i klasycznych inspiracje jest niezwykle świeża i dynamiczna, a muzycy prezentują niesamowicie wysoki poziom techniczny. Już pomijając lidera zespołu Kuppera i perkusistę J-Roza, którz wykonali naprawdę świetną robotę, dla mnie głównym bohaterem płyty jest najmłodszy stażem w grupie, gitarzysta Michal Kulbaka. Fantastyczne, niebanalne aczkolwiek bardzo mocno osadzone w klasyce riffy i sola grane przez tego osobnika powodują u mnie natychmiastowy opad szczęki. Czasem słychać nawet Hammondy, ale nie za często gdyż jest to typowo gitarowa muzyka. Lancelot Lynx nagrali jedą z najlepszych ep jakie kiedykolwiek słyszałem. Te 5 numerów potrafi u mnie lecieć zapętlonych przez bite parę godzin z rzędu bez uczucia znużenia. Moim osobistym faworytem jest utwór "Drifter", który już chyba na stałe ulokował się wśród moich ulubionych kawałków. Brzmi jak Deep Purple/Rainbow za swoich najlepszych lat. Chyba mamy tu do czynienia z małą sensacją. Polecam wszystkim baczną obserwację poczynań tego tria, bo może z tego być coś naprawdę dużego. Uwaga na Lancelot Lynx!
5/6

Hammers of Misfortune - 17th Street


Ten pochodzący z San Francisco zespół nie zdobył jak dotąd zbyt dużej popularności mimo, że muzyka, którą tworzy jest na naprawdę wysokim poziomie. Teraz wydaje się, że nadszedł wreszcie odpowiedni moment ku temu, by to się wreszcie zmieniło. "17th Street" to już szósty album grupy (poprzedni "Fields / Church of Broken Glass" był albumem podwójnym), ale pierwszy wydany w barwach Metal Blade records. Można mieć więc nadzieję, że zespół będzie miał wreszcie odpowiednią promocję, ba którą z pewnością zasłużył. Hammers of Misfortune nie nagrał nigdy słabej płyty, więc do nowego dzieła podchodziłem raczej ze spokojem.  Już poprzedni album pokazał, że nawet bez tak doskonałego muzyka i kompozytora jakim jest Mike Scalzi(Slough Feg), który był w składzie na trzech pierwszych płytach, grupa jest w stanie sobie świetnie dać radę. Rzut oka na okładkę, która przedstawia zacienione sylwetki muzyków na tle panoramy miasta, jakże inną od dotychczasowych obrazków zdobiących wydawnictwa zespołu, dał mi troche do myślenia. Może muzyka też będzie całkowicie odmienna od wcześniejszych nagrań? Do tego jeszcze dwóch nowych muzyków w składzie... Gdy popłynęły pierwsze dźwięki utworu "317" ,wiedziałem już, że to jest ten sam Hammers of Misfortune, który znam. Ciężko jest zdefiniować styl w jakim gra zespół. Słychać tutaj typowo doomowe patenty jak ww. "317",czy w "Staring (The 31st Floor)". Znajdziemy tu również utwory szybsze tj. tytułowy czy niemalże thrashowy "Romance Valley", oraz takie w których słychać wpływy Queen czy też późnego Savatage jak "Summer Tears". To wszystko wymieszane z Heavy Metalem i doprawione progesją. Na tej płycie zespół zrezygnował z folkowych elementów, ale nie odczuwa się ich braku. Nowy wokalista Joe Hutton jest godnym zastępcą Scalzi'ego, nawet śpiewa podobnie. Wspierany jest też przez kobiecy głos Sigrid Sheie. Lider zespołu John Corbett udowadnia jak znakomitym jest kompozytorem co słychać bardzo dobrze w fenomenalnym "The Grain". Warto również zwrócić uwagę na teksty dotyczące wielu codziennych problemów jak np. bezdomność, o czym możecie przeczytać w wywiadzie. Jeśli ktoś lubi muzykę ambitną, oryginalną i zmuszającą do refleksji to ta płyta jest dla was. Fantastyczny album.
5,5/6

Evile - Five Srepent's Teeth


Chyba wszyscy słyszeli zasadę według której trzecia płyta jest dla każdego zespołu przełomową, potwierdzającą klasę lub spychającą w otchłań przeciętności. W przypadku Evile mamy do czynienia zdecydowania z tą pierwszą opcją. Anglicy nagrali chyba najlepszy krążek w swojej historii. W dalszym ciągu słychać w ich muzyce dużo Metalliki  szczególnie z okresu „and justice for all” i „czarnego albumu”, jednak jest to wszystko idealnie wymieszane z ich własnymi patentami co tworzy naprawdę wybuchową mieszankę. Dużym plusem jest również  to, że już od pierwszych dźwięków można poznać co to za zespół i można już chyba mówić o ich charakterystycznym stylu. W każdym utworze dzieje się bardzo dużo. Od ultra szybkich riffów, przez rytmiczne granie w średnim tempie do potężnych zwolnień. Nie można się przy tym nudzić. Do tego zajebiste sola i fantastyczny wokal. Matt Drake śpiewa moim skromnym zdaniem lepiej niż na wcześniejszych płytach, a jego wokale są bardziej urozmaicone. Sekcja rytmiczna robi to co powinna czyli napędza całość w sposób perfekcyjny. Ostatnim składnikiem tego dzieła jest brzmienie. Potężne, soczyste, zwarte a jednocześnie bardzo przestrzenne. Po prostu idealne dla tej płyty. Jeśli chodzi o najlepsze utwory to na chwilę obecną moimi faworytami są metallikowe „Eternal Empire” i „Xaraya”, ciężki i zagrany w średnich tempach „Centurion” oraz smutna i piękna ballada „In Memoriam” poświęcona zmarłemu w 2009 roku basiście grupy Mike’owi Alexander’owi. Reszta utworów prezentuje ten sam równy, niezwykle wysoki poziom. Wszystkie razem tworzą bardzo spójną całość, a słuchane pojedynczo nie tracą nic na wartości. Doskonale zapadają w pamięć i są na swój sposób przebojowe. Evile jest w tej chwili jednym z najlepszych zespołów nowej fali Thrash’u i przyszłość należy do nich. Aż żal dupę ściska, że taki materiał pewnie znowu przejdzie w Polsce niemal zupełnie niezauważony, ale chciałbym się mylić. Rewelacyjny album i oby takich jak najwięcej czego życzę sobie i wam.


5,5/6

Elysium - Inspired Hatred


Zespół Elysium pochodzi z Florydy i ma na swoim koncie tylko jedno demo "Inspired Hatred". Po ponad 20 latach wytwórnia Divebomb Records wydała reedycję tego materiału wzbogaconą o jeden bonusowy utwór. Jak na demo nagrane w 1989 roku to brzmienie jest wręcz doskonałe. Jednak w chwili, gdy dowiadujemy się, że produkcją zajął się słynny Tom Morris (m.in. Iced Earth, Coroner, Morbid Angel, Sepultura etc.) w swoim równie słynnym Morrisound studio to przestajemy się dziwić. Jednak niech nikogo nie zmyli miejsce nagrywania i pochodzenie grupy. Elysium nie gra Death Metalu tylko dość melodyjny, techniczny Thrash. Szybkie lub średnie tempa, ciekawe riffy przetykane od czasu do czasu melodyjnymi solami. Sekcja rytmiczna też bez zarzutu. Basista momentami tworzy ciekawy klimat swoimi pasażami i ogólnie doskonale wypełnia tło. Perkusista nie wymiata jakiś super technicznych łamańców, ale na pewno nie można powiedzieć, że gra prosto, co to to nie. Gra dokładnie tak jak trzeba. Wszystko jest na swoim miejscu. Dopełnieniem tego wszystkiego jest śpiewający gitarzysta Terry Allen dysponujący ciekawym głosem i kojarzący mi się trochę barwą i sposobem interpretacji z Kurtem Bachman'em z zespołu Believer. Elysium tworzył kawał naprawdę porządnej muzy, dzielili scenę z takimi tuzami jak Death, Cynic, Nasty Savage, Trouble czy King Diamond i naprawdę dziwne, że nie udało im się osiągnąć więcej niż tylko to jedno demo. Wypada być wdzięcznym Divebomb Records za odkurzenie i przypomnienie tego zespołu. Zachęcam wszystkich do zapoznania się z tym wydawnictwem.

4,5/6

Bitter End - Have a nice death!







Kolejny zapomniany Thrash Metalowy zespół powrócił do świata żywych. Do tej pory mieli na koncie demo "Meet Your Maker" oraz pełen album "Harsh Realities". Bitter End nie był anonimowym zespołem, nawet w Polsce. Jako ciekawostkę napiszę, że nr 1/91 Thrash'em all, w podsumowaniu roku '90 w kategorii najlepszy album sklasyfikowano 100 wydawnictw, debiut Bitter End uplasował się na 40 miejscu wyprzedzając takie klasyki jak "Iced Earth", "Into the Mirror Black", "The Eye", "Cowboys from Hell" czy "Impact is imminent", a w artykule na temat aktualnej sceny Thrash Metalowej autor nazwał muzykę Bitter End mianem radosnego Thrashu hehe. W sumie coś w tym jest. Wracając do teraźniejszości, wytwórnia Metal on Metal records, której współwłaścicielką jest nasza rodaczka Jowita kamińska wydała właśnie album powrotny zespołu, który dostał tytuł "Have a Nice Death!". Pierwszy sześć utworów stanowi główne danie i to właśnie do nich odnosi się tytuł całego wydawnictwa. To nigdy dotąd nie wydany oficjalnie materiał nagrany w latach 91/92. Brzmienie nie jest perfekcyjne, ale pasuje do tych utworów i przywołuje miłe wspomnienia starych dobrych czasów. Muzyka to dobry technicznie, melodyjny Thrash. Te kilka numerów chyba nawet podoba mi się bardziej niż debiut. Dużo riffów, melodyjne solówki i wokalista, który nie drze ryja tylko śpiewa. Najbardziej przypasowały mi chyba wydany w tym roku na singlu "Burning Bridges" oraz "Tunnel Vision". Jednak za parę dni mogę wskazać na inne utwory, gdyż wszystkie prezentują równy, wysoki poziom. Pozycje numer 7-10 na płycie to wspomniane na początku pierwsze demo "Meet Your Maker". Wszystkie te utworu znalazły się również na albumie "Harsh Realities". Jak na demo to brzmienie jest bardzo dobre, a same utwory również prezentują się świetnie z tytułowym na czele. Kawał bardzo oryginalnego Thrashu. Mnóstwo świetnych melodii i doskonała technika muzyków już wtedy były ich znakiem rozpoznawczym. Ostatnie cztery kawałki to koncertowe wersje trzech utworów z "Have a Nice Death!" plus jeden z debiutu. Nagrane zostały w 1990 roku w ich rodzinnym mieście Seattle. Mimo nienajlepszej jakości dają jakiś pogląd  na to jaką energię zespół musiał wyzwalać na scenie i jak niezwykle dynamicznie brzmiała ta muzyka w wersji live. Bardzo interesujące wydawnictwo ciekawego zespołu. Teraz pora na nowy materiał. Będę czekał z niecierpliwością.

4,5/6

Anthrax - Worship Music

No i w końcu jest. Pierwszy od 7 lat premierowy materiał Anthrax i pierwszy po 21 latach przerwy z Joey'em Belladoną stojącym za mikrofonem. Sporo się musiało wydarzyć w zespole, żeby fani dostali w końcu krążek w swoje ręce. Najwięcej zamieszania było z obsadą wokalisty. W 2005 roku John'a Bush'a zastąpił powracający do składy legendarny Belladona, by po dwóch latach odejść. Na jego miejsce przyszedł Dan Nelson, którego z kolei po następnych dwóch latach zastąpił ponownie John Bush. Natomiast w ubiegłym roku kolejny raz powrócił syn marnotrawny, Belladona. Uff... Po ubiegłorocznych doskonale przyjętych koncertach w ramach Sonisphere i trasy The Big Four, podczas których Anthrax prezentował doskonałą formę, można było z pewnym optymizmem oczekiwać nowego albumu. Ja jednak nie nie spodziewałem się cudu. Tak naprawdę ostatnią świetną płytą Wąglika było dla mnie "Persistence of Time" z 1990 roku. Później od momentu przyjścia Johna Busha zaczęli grać różne dziwne, czasem mocno niestrawne rzeczy. Po pierwszym przesłuchaniu "Worship Music" doszedłem do wniosku, że jest to niesłuchalna kupa. Głównym powodem mojego zniechęcenia do tej płyty był drugi, nie licząc intro, utwór zatytułowany "The Devil You know". Refren tego utworu brzmi jak by był nagrany dla amerykańskich nastolatków z przydługimi grzywkami i tunelami w uszach, a że szczerze nienawidzę takiego grania to od razu moje nastawienie do reszty kawałków było mocno negatywne. Jednak, gdy po jakimś czasie już bez większych emocji i na spokojnie przesłuchałem ten materiał to doszedłem do wniosku, że nie jest wcale tak najgorzej, a po kilku następnych, że jest całkiem dobrze. Pierwszym co się rzuca w uszy to to, że mamy tutaj niewiele Thrashu. Jest to raczej mocny i melodyjny Heavy Metal. Płyta zaczyna się od instrumentalnego, tytułowego intra, które przechodzi w chyba najmocniejszy, najszybszy i najbardziej Thrash'owy kawałek "Earth on Hell". Nic specjalnego, ale jako taki strzał w ryj na początek to się w miarę sprawdza. Dalej mamy ten nieszczęsny "The Devil You Know". Po spokojnym wsłuchaniu się w ten numer doszedłem jednak do wniosku, że poza wspomnianym refrenem reszta jest całkiem ok, a szczególnie zwrotki z fajnym riffem. Dalej mamy bardzo hiciarski "Fight 'em 'til You Can't" z bardzo przebojowym refrenem, który jednak bije na głowę poprzednika oraz ciężki i klimatyczny, Heavy Metalowy "I'm Alive", po którym następuje instrumentalna miniaturka „Hymn 1”. Następny numer "In the End" jest utrzymany w podobnym klimacie co poprzednik. Mamy tu średnie tempo, mroczny nastrój i świetny refren. Później utwór przyspiesza i raczy nasze uszy cudownymi riffami i harmoniami gitarowymi. Dla mnie chyba nr 1 na płycie. Następnie zdecydowanie krótszy, szybszy i bardziej bezpośredni "The Giant", po którym znowu chwilka wytchnienia w postaci „Hymn 2”. Jak na razie jest dobrze, a w kilku przypadkach nawet bardzo dobrze. Dalej kolejny bardzo dobry utwór o ciekawym tytule "Judas Priest", którego główny riff po prostu palce lizać. Ostatnie trzy kawałki "Crawl", "The constant" i "Revolution Screams" też prezentują równy, naprawdę wysoki poziom. Gdy kończy się ostatni utwór następuje kilka minut ciszy, po której czeka na nas jeszcze utwór niespodzianka, cover Refused "New Noise". Jak dla mnie jest to całkowicie zbędny, bardzo słabiutki numer kojarzący się z gównami takimi jak papa roach itp. Ogólnie Anthrax powrócił z tarczą. Słychać, że Belladona będący w wysokiej formie jest dużym wzmocnieniem i śpiewakiem wręcz idealnym dla Anthrax. Płyta jest zdecydowanie Heavy Metalowa. Większość utworów jest ciężka, melodyjna i grana w średnich tempach. Trudno tu doszukać się numerów typowo Thrash'owych, więc nie ma zbyt wielu odniesień do klasycznych płyt zespołu z lat'80. Trochę za mało Anthrax w Anthrax. Jednak jest to dobra płyta i na tym zakończmy.

4,8/6