wtorek, 26 maja 2015

Raging Death - Raging Death (2015)

Oficjalny debiut thrasherów z Żor został wydany nakładem Punishment 18 co jest sporym zaskoczeniem in plus. Niestety na „Raging Death znajdują się tylko dwa nowe numery, a więc bardzo udany, melodyjny „Back to the Past” oraz krótki, spokojny instrumental „Cry for Time”. Szczególnie ten pierwszy narobił apetytu na przyszłość i jeśli zespół będzie komponował więcej tak udanych numerów to może być naprawdę dobrze. Na resztę programu składają się cztery kawałki z pierwszego demo „Killing Feast” i dwa z drugiego „Pestilent Waste”. Tak więc kto słyszał te wydawnictwa wie czego się po „Raging Death” spodziewać. Oldschoolowy i bezkompromisowy germański speed/thrash zagrany totalnie na żywioł bez większego dbania o szczegóły. Stąd też pewne niedociągnięcia, ale słychać przynajmniej, że to gra zespół z krwi i kości. Poprawie uległy też solówki i dynamika co może być zasługą nowego wiosłowego Piotra Ciepłego oraz bębniarza Dawida Sówki. Za miks odpowiada Ced znany z takich bandów jak Rocka Rollas czy Blazon Stone, więc ten materiał brzmi i płynie zdecydowanie lepiej niż dema. Ogólnie jest nieźle i trochę lepiej niż dotychczas, ale słuchając nowego wałka wiem, że mają potencjał by pisać zdecydowanie lepsze numery i tego oczekuję od nich w przyszłości. Szkoda, że po 3 latach przerwy Raging Death nie zdecydowali się nagrać w pełni premierowego materiału. Mam nadzieję, że jak najszybciej nas takowym uraczą. Pomimo tego, że ocena nie jest może zbyt wysoko to słucha mi się tej płytki naprawdę dobrze, a nawet lepiej od wielu tych z teoretycznie wyższej półki.

3,5/6

poniedziałek, 25 maja 2015

Tysondog - Cry Havoc (2015)

Do albumów powrotnych starych, często zapomnianych grup podchodzę zazwyczaj z dużym dystansem. Przede wszystkim dlatego, że najczęściej te zespoły nie są w stanie nawet zbliżyć się do poziomu jaki reprezentowali w latach '80, a ich nowa muzyka brzmi jakby była robiona na siłę.

Tym razem nową płytą uraczył nas pochodzący z Newcastle reprezentant brytyjskiej nowej fali heavy metalu Tysondog. Zespół ten ma na koncie dwa albumy wydane w pierwszej połowie lat '80, a mianowicie znakomity debiut „Beware of the Dog” oraz niewiele słabszy następca „Crimes of Insanity”. Zespół powrócił w 2008 roku, pograł na festiwalach, wydał epkę z na nowo nagranymi kilkoma starymi klasykami, a w międzyczasie komponował też nowy materiał. No i właśnie niedawno ukazał się świeżutki krążek zatytułowany „Cry Havoc”.
Jak już pisałem na początku, podszedłem do niego z dużą nieufnością, tym bardziej, że kijowa okładka też nie zachęcała, ale jak się okazało jest całkiem ok. To co prezentuje dzisiaj Tysondog jest oczywiście zakorzenione w ich starym stylu, ale ubrane we współczesne brzmienie i ciężkość. Słychać, że granie sprawia im radochę i raczej nie będą się przejmowali jakimiś krytycznymi głosami. Utwory są dużo cięższe niż kiedyś, Clutch Carruthers też śpiewa niżej wchodząc czasem w podobną manierę do Blaze Bayleya. Na płycie dominuje raczej ciemna atmosfera, co współgra z niezbyt pozytywnymi tekstami. Zdecydowanie muszę pochwalić gitary, które brzmią bardzo dynamicznie, a jednocześnie ciężko. Zresztą nie ma się co temu dziwić, bo producentem płyty jest sam Jeff Dunn, czyli niejaki Mantas, legendarny gitarzysta Venom, a obecnie Mpire of Evil. Poza tym bardzo podoba mi się też gra garowego Phila Brewisa, który w ubiegłej dekadzie nagrał kilka krążków z Blitzkrieg.
Jest kilka naprawdę świetnych numerów takich jak „Shadow of the Beast” z zajebistym przyspieszeniem i takąż solówką, „Into the Void”, „Playing with Fire” czy balladowy „Broken”, w którym pobrzmiewają nawet akustyki. Niestety są też utwory zdecydowanie bardziej nijakie, a do nich mogę zaliczyć „The Needle”, Relentless” czy „Addiction”. No i właśnie doszliśmy do największego problemu tej płyty, a mianowicie jej długości. Godzina to zdecydowanie za długo jak dla tego typu grania i w pewnym momencie zaczyna męczyć. Gdyby tak usunąć te słabsze numery i zamknąć całość w 40-45 minutach byłoby dużo lepiej i ocena też mogłaby być wyższa.

Podsumowując jest to zaskakująco dobra płyta, ale nie sądzę, żebym wracał do niej tak często jak do wyśmienitego debiutu. Poziom dwóch wcześniejszych albumów nie został osiągnięty, ale i tak można uznać powrót Tysondog jak jeden z tych udanych.

4/6

czwartek, 14 maja 2015

Dark Void - Release the Kraken ep (2015)

Tym razem przyszło mi się zmierzyć z debiutancką epką Cypryjczyków z Dark Void. Całkiem ładna okładka wyglądała zachęcająco, więc z pozytywnym nastawieniem zabrałem się za słuchanie tej płytki. No i niestety „Release the Kraken” nie jest dziełem wysokich lotów. Ogólnie jest to thrash, czyli mamy klasyczne riffy, solówki, rytmiczne bębny, ale kompozycyjnie jeszcze nie jest najlepiej. Dramatu nie ma, ale w takim zalewie thrashowych kapel reprezentujących wyrównany i wysoki poziom wypadałoby się czymś wyróżnić. Nie pomaga też wymęczony, jednostajny i pozbawiony mocy wokal. Jest to debiut, więc na pewno nie będę ich skreślał, tym bardziej, że są tu też niezłe momenty jak choćby oklepany, ale zawsze zajebisty walcowaty motyw w „Anger Within”. Niestety obok fajnych pomysłów pojawiają się też nijakie, albo wręcz chujowe. I taka też jest ta płytka. Trochę spoko, trochę z dupy. Umiejętności jako takie posiadają, więc jeśli popracują jeszcze nad sferą kompozycyjną, wyeliminują mielizny i zrobią coś z wokalem to może w przyszłości nagrają jeszcze coś wartościowego. Choć boję się, żeby nie poszli w niezbyt lubianym przeze nowoczesnym kierunku, bo takie ciągoty też da się w ich graniu wychwycić.

2,8/6

Bio-Cancer - Tormenting the Innocent (2015)

Ateńscy thrashersi powrócili po 3 latach i dalej kopią dupy tak jak robili to wcześniej. Debiut Bio-Cancer, czyli wydany w 2012 roku „Ear Piercing Thrash” był kawałem naprawdę porządnego łomotu i pomimo upływu kilku lat styl grupy pozostał taki sam. Brutalny, niezwykle agresywny i momentami obłąkańczo szybki thrash w ich wykonaniu przywodzi na myśl takie nazwy jak Morbid Saint czy wczesny Kreator, natomiast chórki i niektóre bujające riffy to typowy Exodus. Bębniarz napierdala w sposób niemiłosierny, nie unikając nawet blastów. Basista dzielnie dotrzymuje mu tempa, a gitarzyści wymiatają z taką prędkością, że mam wrażenie, że w czasie gigów paluchy muszą im krwawić lub płonąć. Do tego radykalny wokal, którego jadowitego szczekania mógłby mu pozazdrościć niejeden blackowiec (Czasem brzmi nawet jak ten mały gej z Cradle of Filth). Płyta jest bardzo wyrównana stylistycznie, choć pojawiają się też małe urozmaicenia w postaci Melodyjnych riffów a'la wczesne In Flames we „F(r)iends or Fiends?” czy niemalże doomowy riff na początku „Think!”. Poza tymi fragmentami zostaje przypuszczony zmasowany atak na nasze narządy słuchu i wcale nie jest nam z tego powodu źle. Album trwa 38 minut co jest odpowiednią dawką dla takiego grania i dzięki temu bez chwili znużenia możemy wytrwać do ostatniego dźwięku po czym włączyć przycisk repeat. Tym bardziej, że w porównaniu z debiutem zespół trochę okrzepł i zaczął pisać jeszcze lepsze numery okraszone mocniejszym brzmieniem. „Tormenting the Innocent” to bardzo dobry album, który mogę szczerze polecić wszystkim thrasherom, a szczególnie tym gustującym w agresywniejszej odmianie gatunku. Krążek ten, podobnie jak reedycja debiutu, wyszedł nakładem Candlelight records, więc myślę, że nie powinno być problemów z ich nabyciem do czego szczerze Was namawiam.
4,8/6

wtorek, 5 maja 2015

Solitary Sabred - Redemption Through Force (2014)

Ten cypryjski band kojarzyłem wcześniej z wydanego w 2009 debiutanckiego materiału „The Hero The Monster The Myth” i jakoś specjalnie mną nie pozamiatał. Owszem było kilka dobrych i jeden zajebisty numer(Hammers of Ulric), ale ogólnie było bez szału. I nagle, przynajmniej dla mnie zupełnie niespodziewanie pojawił się ich nowy krążek zatytułowany „Redemption Through Force”, który po prostu rozpierdala.

Wszystko tu jest przynajmniej o dwie klasy lepsze niż na jedynce, począwszy od brzmienia, poprzez melodie, umiejętności techniczne, aż na samych kompozycjach kończąc. To co stworzyli Solitary Sabred to majstersztyk epickiego heavy/power metalu. Inspiracje sceną amerykańską są oczywiste, a nazwy takie jak Manowar, Helstar czy nawet momentami King Diamond narzucają się same. Mnóstwo soczystych i do bólu klasycznych metalowych riffów, błyskotliwe sola i fantastyczne refreny, które na długo zostają w głowie to są główne zalety tej płyty. Jednak nie można zapomnieć też o sekcji rytmicznej, która znakomicie napędza tę machinę oraz o wokaliście, potrafiącym śpiewać w wielu rejestrach co za każdym razem wychodzi mu świetnie. Dzięki temu jest on w stanie idealnie oddać klimat tej płyty. Do kompletu dodałbym jeszcze epicką atmosferę, która aż bije z tych dźwięków. Wracając do niewątpliwej przebojowości tych utworów to wystarczy rzucić uchem choćby na takie killery jak „Redeemer”, genialny „Burn Magic, Black Magic” czy „Damnation”, by zrozumieć o co mi chodzi i z miejsca zakochać się w tym krążku. Zresztą równie dobrze mógłbym wymienić każdy z pozostałych kawałków, bo wypełniaczy tu nie uświadczymy.

Ja jako człowiek oddany całym sercem klasycznemu metalowi wpadam w stan totalnej euforii za każdym razem , gdy słucham tej płyty, gdyż „Redemption Through Force” ma w sobie wszystko za co kocham tę muzykę. W tym roku ma się pojawić reedycja tego krążka wydana nakładem No Remorse records, więc namawiam wszystkich, żeby się zaopatrzyli w swój własny egzemplarz, bo jest to jeden z najlepszych albumów z taką muzyką jakie ukazały się w ostatnim czasie, a Solitary Sabred wyrósł na czołową młodą grupę na scenie.

5,8/6