czwartek, 18 maja 2017

Matthias Steele - Haunting Tales of a Warrior's Past (1991) (2016)

W ubiegłym roku ukazał się nowy album Matthias Steele „Question of Divinity”, który nie był niestety niczym specjalnym. Ot po prostu kolejna płyta, którą można przesłuchać, ale raczej wracać do niej nie ma sensu. Zresztą po co, skoro ten zespół ma na swoim koncie takie cacko jak ich debiut z roku 1991 zatytułowany „Haunting Tales of a Warrior's Past”. Tym bardziej, że wytwórnia Minotaur records przy okazji wydania „Question...” postanowiła też wznowić poprzednie materiały, w tym właśnie kultową „jedynkę”.

Tym co od początku uderza w uszy jest nie najlepsze brzmienie, co chyba jest już standartem w przypadku Matthias Steele. Nie ma tu oczywiście żadnego dramatu, ale do ideału też daleko. Momentami bardzo do przodu wysunięty jest bas, a gitary też mogły by bardziej chłostać po nerach co w przypadku US power metalu jaki gra zespół powinno być normą. Jednak pomimo tych mankamentów same kompozycje bronią się doskonale. Są przede wszystkim świetnie napisane, dzięki czemu słuchanie ich wciąga i sprawia najzwyczajniej w świecie dużą frajdę. Muzycy z ogromną lekkością i również niemałymi umiejętnościami posługują się swoimi instrumentami, stąd co chwilę jesteśmy zasypywani zajebistymi riffami i solówkami, pojawiają się częste zmiany tempa czy klimatyczne zwolnienia. Do tego genialne wokale nagrał Anthony Lionetti co jest taką, cytując Tomka Hajto, truskawką na torcie. Facet śpiewa najczęściej w dość wysokich rejestrach, ale na tyle mocno i pewnie, że raczej nikt nie posądzi go brak pewnej części ciała czy też odmienną orientację. Jego partie w połączeniu z muzyką nadają całości epickiego ducha i majestatu.

Wbrew pozorom materiał zawarty na „Haunting...” jest całkiem urozmaicony. Znajdują się tutaj przede wszystkim typowo power metalowe perełki takie jak niesamowity „When My Dreams Cry Out”, który mógłby spokojnie zostać napisany przez Iron Maiden w ich najlepszym okresie, ale nie tylko. Jest też wolniejszy, bardziej podniosły „Shadow of Illussion”, zagrany z lekkim thrashowym sznytem „Magick Wand”, a także „Father Has Risen”, w którym Anthony znakomicie naśladuje falset Kinga Diamonda. Oprócz tego zespół nie stroni od lekko progresywnych wstawek, co też sprawia, że ta muzyka nie jest jednowymiarowa.

„Haunting Tales of a Warrior's Past” pojawił się na rynku dopiero w 1991 roku i chyba niestety trochę zbyt późno, bo jak wiadomo najlepsze lata dla klasycznego metalu właśnie wtedy mijały. Gdyby tak nagrali go 3-4 lata wcześniej to myślę, że dzisiaj ten materiał by był o wiele lepiej znany i wymienialibyśmy go razem z wielkimi klasykami z tamtych lat. Gdyby jeszcze poprawić brzmienie to już byłby album kompletny, ale i tak trzeba cieszyć się z tego co jest i dzięki Minotaur records delektować się tym fantastycznym krążkiem.


5,5/6

wtorek, 16 maja 2017

Pessimist - Call to War (2010) (2016)

„Call to War” to debiut niemieckich thrasherów z Pessimist, który pierwotnie był wydany własnym sumptem w roku 2010. W 2016 po podpisaniu papierów z labelem MDD records pojawiła się jego reedycja wzbogacona o 5 utworów z pierwszego demo „Nuclear Holocaust”.

Zaczniemy może od dupy strony czyli od bonusów. Słychać, że na początku swojej działalności kapela nie urywała moszny. Kawałki te są poprawne, ale nic ponadto. Najlepszy z nich jest najkrótszy „Nuclear Holocaust” oraz kojarzący się trochę z doomowym death metalem z lat '90 w rodzaju Asphyx „Armagedon”. Zresztą obok typowo thrashowych wpływów słychać tu też trochę klimatów w stylu Death czy Obituary, a skojarzenia te wzmaga jeszcze ryk wokalisty.

Co do właściwego programu „Call to War” to jest to dość wyraźny krok na przód zarówno pod względem kompozytorskim jak i brzmieniowym. Jest to ewidentnie thrash metal, ale tak naprawdę ciężko wskazać jakieś główne inspiracje, a to się chwali. Utwory są w większości agresywne, utrzymane w szybkich tempach, ale nie brak tu też urozmaiceń w postaci zmian tempa czy spokojniejszych fragmentów. Mnóstwo świetnych riffów i idealnie dopasowanych solówek. Słychać, że muzycy kombinują i nie idą na łatwiznę i dzięki temu da się wyczuć w tych dźwiękach dużą dozę indywidualizmu. Nie jest to w żadnym wypadku jakieś progresywne męczenie buły tylko naprawdę konkretne thrash metalowe jebnięcie, ale jebnięcie przemyślane i dobrze wymierzone. Pessimist nie napieprzają dla samego napieprzania tylko ewidentnie wiedzą co chcą grać i dążą do tego celu z pełną świadomością. Pojawiają się tu też czasem melodyjne motywy, ale nie takie w stylu ostatniego Kreator tylko bardziej, pozostając w kręgu kapeli Petrozzy, „Coma of Souls”. Niektóre numery takie jak między innymi „Death by Torture” czy „The Massacre of Nanking” są po prostu wyborne. Inne też nie schodzą poniżej przyzwoitego poziomu i dzięki temu Pessimist wyszedł naprawdę dobry album. Wspomnę tylko jeszcze, że obecnie w składzie grupy, poza wokalistą, nie ma już żadnego muzyka biorącego udziału w nagrywaniu i tworzeniu tego materiału.

Nie wiem czy będę wracał do „Call to War', a to z tego względu, że jest co raz więcej muzyki do słuchania, a czasu jakby mniej, ale przynajmniej przez jakiś czas jeszcze mi z odtwarzacza nie wyjdzie. Thrashowi maniacy z pewnością jeszcze bardziej docenią ten krążek, więc jeśli jeszcze któryś z was go nie zna to radzę jak najszybciej poprawić ten błąd.


4,8/6

A Tortured Soul - On This Evil Night (2016)

Prawdopodobnie nie doczekamy się nigdy nowego krążka Mercyful Fate, a King Diamond ze względu na swoje problemy zdrowotne również od 10 już lat nie uraczył nas swoim nowym dziełem. Tę lukę starało się wypełnić już kilka zespołów wzorujących się na muzyce mistrza i wychodziło to z bardzo różnym skutkiem. Do tego grona zalicza się też pochodzący z Milwaukee kwintet A Tortured Soul.

Najlepiej osłuchanym przeze mnie ich materiałem była „dwójka” „Kiss of the Thorn”, a moje wspomnienia z nim związane są jak najbardziej pozytywne. Najnowszy, czwarty album „On This Evil Night” wydany został po sześcioletniej przerwie i jest chyba najlepszym co ten zespół stworzył. Począwszy od okładki, którą zdobi praca Gustava Dore'a, poprzez tematykę i ogólną atmosferę zostajemy zaproszeni do mrocznego świata, w którym przewijają się piekło, upadłe anioły i inne około horrorowe sprawy. Klimat jaki kreują na tym krążku muzycy wciąga od pierwszych sekund i sprawia, że ciężko się od niego uwolnić. U mnie od kilku ładnych dni przynajmniej dwa razy na dobę „On This Evil Night” musi polecieć.

Przechodząc do kwestii muzycznych to tak jak napisałem na początku, główną inspiracją jest tutaj Mercyful Fate/King Diamond. Riffy brzmią momentami jakby wygrywał je raz Andy LaRoque, a za moment dajmy na to Michael Denner. Wokalista też przez dużą część trwania płyty brzmi jakby był bliźniakiem Diamentowego Króla. Falsety co prawda pojawiają się bardzo rzadko, ale już w średnich rejestrach słychać uderzające podobieństwo. Poza tym da się wychwycić inspiracje amerykańskim klasycznym metalem w rodzaju Iced Earth czy Helstar. Zwłaszcza tym pierwszym panowie oddali bardzo wyraźny hołd w znakomitym „Mourning Star”, w którym riffy i melodie są tak typowe dla Schaffera, że spokojnie możecie wkręcać znajomych, że to jego nowy numer. Oprócz wyżej wymienionej jest też kilka innych kompozycji, które wyjątkowo mi przypasowały. Przede wszystkim zaliczyć do nich można „Crimson”, „Dreams”, „Murdering” i balladowy „All Alone”. Reszta wałków to równie wysoki poziom, ale te wymienione przeze mnie są chyba najbardziej chwytliwe. Właśnie znakomite melodie są tutaj jedną z głównych zalet i sprawiają, że ta płyta ma właściwości wysoce uzależniające.

Świetny album, świetnego zespołu i tylko szkoda, że tak mało się o nim mówiło i mówi. A Tortured Soul zasługują na zdecydowanie większą atencję zwłaszcza w czasach, gdy nie wiadomo czy jeszcze kiedykolwiek usłyszymy jakąś nową muzykę Kinga Diamonda. Ekipa z Milwaukee godnie reprezentuje ten styl, a „On This Evil Night” to materiał na najwyższym poziomie.


5,2/6

poniedziałek, 8 maja 2017

Vatican - March of the Kings (2017)

Co by nie mówić to faktem jest, że Vatican to jednak dość oryginalny szyld dla zespołu, zwłaszcza metalowego. Plusem jest z pewnością to, że jak już się usłyszy tę nazwę to z pewnością ciężko ją zapomnieć. Tak też było w moim przypadku. Słyszałem o tym bandzie już kilka ładnych lat temu, ale niestety nigdy nie zdarzyło mi się usłyszeć choćby skrawka ich muzyki. Najwyższa więc pora, by nadrobić te braki, tym bardziej, ze okazja jest wyśmienita. Ten powstały w 1982 roku w stanie Ohio zespół wydał wreszcie, po 32 latach, swój debiutancki krążek. „March of the Kings”, wydany nakładem Pure Steel records zawiera w większości utwory napisane w latach '80 i wczesnych '90, ale nigdy wcześniej, poza „Di a Heart Attack”, nie nagrane na żadnym z czterech dem.

Jest to materiał tak cudownie oldschoolowy, że aż łezka się w oku kręci. Wyobraźcie sobie klasyczny, czysty rasowo US power metal i już będziecie wiedzieć jak gra Vatican. Melodyjne, ale i potężne, w zdecydowanej większości szybkie utwory to sama esencja tego stylu. Jeśli dodać do tego świetne opanowanie instrumentów i mocny wokal to już jest komplet. Bardziej znane nazwy, które mogą jakoś naprowadzić mniej zorientowanych słuchaczy są oczywiste. Liege Lord, Sanctuary, Metal Church, Helstar, Savage Grace etc. Kawałki porywają od pierwszych sekund i ciężko przy nich spokojnie wysiedzieć na dupie. Energia bijąca z takich wałków jak „Running” czy „Falling From Grace” wyrywa z butów i gniecie karki. Natomiast słuchając trochę wolniejszego, ale za to potężniejszego i bardziej epickiego „Waysted” przypominają mi się najlepsze czasy Queensryche i Crimson Glory. Płyta brzmi mocno i selektywnie, ale na całe szczęście pozbawiona jest tego zimnego cyfrowego posmaku. Chciałbym posłuchać „March of the Kings” z winyla, bo ta muzyka jest wręcz idealnie stworzona pod ten nośnik. Nie dostrzegam tu żadnych minusów, nic do czego można by się było przyczepić.

Po raz kolejny już weterani po wielu latach przerwy wracają na scenę i pokazują ogromnej większości młodych załogantów jak powinno się grać metal. Tu są zupełnie inne wibracje, inny klimat. „March of the Kings” to fantastyczny krążek , a słuchanie go to prawdziwa uczta dla każdego fana amerykańskiego poweru, ale oczywiście nie tylko nie tylko. Myślę, że każdy wychowany na metalu lat '80 doceni ten zajebisty materiał. Brać w ciemno i się nie zastanawiać.


5,5/6