wtorek, 13 czerwca 2017

Walpyrgus - Walpyrgus Nights (2017)

Za tą dość intrygującą nazwą stoją muzycy znani z takich amerykańskich zespołów jak choćby Twisted Tower Dire, October 31 czy While Heaven Wept, więc o poziom muzyczny ich nowego projektu nie miałem większych obaw. Walpyrgus powstał w 2012 roku w Północnej Karolinie i po nagraniu dema, kilku singli i dwóch(!) koncertówek w tym roku wypuścił nakładem Cruz del Sur debiut „Walpyrgus Nights”.

Cały wizerunek, teksty i otoczka utrzymane są w klimatach okultyzmu i horroru, ale jest to przedstawione ze sporym przymrużeniem oka, a przynajmniej tak ja to odbieram. Pomimo tej całej „mrocznej” aury, muzyka grana przez Walpyrgus jest niesamowicie pozytywna, imprezowa, rzekłbym nawet, że „letnio-wakacyjna”. Żeby była jasność to jest to komplement. Podstawowym składnikiem ich grania jest melodyjny heavy metal stylu Twisted Tower Dire, ponieważ główny kompozytor Scott Waldrop gra w obu tych zespołach i taki jest po prostu jego styl. Do tego słychać wpływy hard rocka i co ciekawe punka w rodzaju The Ramones czy Misfits. Da się to wyczuć zwłaszcza w „Dead Girls” i „Palmystry”. Wszystkie utwory są zajebiście przebojowe, porywają do zabawy od pierwszych dźwięków, a refreny nie wychodzą z głowy przez baaardzo długi czas. Gwarantuję, że już przy drugim odsłuchu będziecie je śpiewać razem z Jonnym Aune. Płyta jest krótka, bo składa się na nią tylko 7 autorskich kompozycji plus cover Witch Cross „Light of a Torch”, a całość trwa zaledwie 36 minut. Jednak właśnie dzięki temu chce się tego słuchać raz za razem bez chwili znudzenia. Słychać, że komponowanie i granie tej muzyki sprawia chłopakom dużą frajdę i przychodzi im to bez żadnego wysiłku. Brzmienie jest bardzo profesjonalne i współczesne, więc nie mamy do czynienia z kolejną kapelą retro. Jest to po prostu heavy metal nagrany w 2017 roku.

Walpyrgus zadebiutowali świetnym krążkiem gwarantującym doskonałą zabawę podczas jego słuchania. Kopalnia przebojów, które doskonale sprawdzą się na wakacyjnych popijawach. Bardzo luzacka, nagrana bez żadnej spiny płyta. Ja jestem jak najbardziej na tak.


4,8/6

poniedziałek, 12 czerwca 2017

Sunless Sky - Doppelganger (2017)

Dopóki nie dostałem tej płyty do recenzji nie miałem wcześniej pojęcia o istnieniu zespołu o nazwie Sunless Sky. Z tego co wyczytałem to powstał on w roku 2012 i w dwa lata później wydał krążek zatytułowany „Firebreather”. Niestety nie znam jego zawartości, więc nie wiem czy najnowszy, tegoroczny album „Doppelganger” jest od niego lepszy czy też nie. Z wypowiedzi muzyków można wywnioskować, że są przekonani o jego sile i reklamują go jako power metalowe arcydzieło. Aż tak daleko bym się nie zapędzał, ale Sunless Sky z pewnością nagrali świetny album.

10 powerowych utworów zagranych na amerykańską modłę ma bardzo dużą siłę rażenia. Począwszy od sekcji rytmicznej nadającej dynamiki, poprzez znakomite riffy wygrywane przez Currana Murphy (Shatter Messiah, ex-Annihilator, ex-Nevermore(live)), a na wysokich, lecz mocnych i zdecydowanie męskich wokalach Juana Ricardo skończywszy. Strona techniczna jest bez zarzutu, a jak z samymi kompozycjami? Otóż tu również jest rewelacja. Płyty doskonale słucha się jako całości, bo tworzy skondensowaną, monolityczną dawkę metalu, ale każdy utwór z osobna także robi wrażenie. Pomimo tej zwartości wałki różnią się od siebie, a to tempem, a to większą lub mniejszą melodyjnością. Na przykład z jednej strony jest taki rozpędzony killer w postaci utworu tytułowego, a z drugiej dużo bardziej melodyjny i nie tak szybki „Lake of Lost Souls”, albo ciężki „Inside the Monster”. Każdy utwór ma swój własny charakter i duszę, więc płyty słucha się z dużym zainteresowaniem. Zespołowi udało się też napisać mnóstwo świetnych, klasycznie metalowych melodii, które na długo pozostają w głowie, jak choćby refren do „Heroin”. Takich przykładów jest więcej, bo chwytliwe motywy przetaczają się przez cały czas trwania „Doppelganger”. Ogólnie rzecz biorąc dynamika, melodia i moc to największe zalety każdego zajebistego albumu nagranego w tym gatunku, a o jednym z nich właśnie piszę.

Fanatycy wszystkiego co ma łatkę US power metal nawet nie powinni się zastanawiać czy sięgnąć po nowy krążek Sunless Sky tylko od razu składać zamówienie w Pure Steel records. Jak widać można nagrać nie wymuszony, porywający album, którego chce się słuchać więcej niż raz. Mam nadzieję, że „Doppelganger” zostanie zauważony.


5/6

piątek, 2 czerwca 2017

Legionnaire - Dawn of Genesis (2017)

Scena heavy metalowa w krainie tysiąca jezior staje się co raz mocniejsza o czym świadczą kolejne znakomite zespoły stamtąd wychodzące. Jednym z nich jest też założony w 2012 roku Legionnaire. Kwartet po nagraniu dwóch demówek wszedł do studia w celu nagrania debiutu i oto właśnie dostaliśmy efekt finalny.

Muzykę zawartą na „Dawn of Genesis” można opisać jako po prostu tradycyjny heavy metal. Jednak jest to wypadkowa wielu różnych stylów, a jako drogowskazy mogą posłużyć Iron Maiden, Brocas Helm, Liege Lord czy wczesny Running Wild. Oczywiście wymieniać można jeszcze bardzo długo, ale nie ma to za bardzo sensu. Legionnaire z tych wszystkich składników potrafiło stworzyć bardzo smakowitą, klasyczną potrawę. Zaledwie 8 utworów trwających tylko 30 minut przelatuje jak z bicza strzelił, a dzięki bardzo dużej słuchalności i chwytliwości zapętla się na bardzo długo. Jest to zasługa po części sympatycznych melodii, ale także organicznego brzmienia, które nadaje dużej dynamiki tym kompozycjom. Czasami ma się wrażenie jakby były nagrywane na żywo. Instrumentalnie bez zarzutu, czuć tę młodzieńczą pasję, zaangażowanie i brak kalkulacji. Podstawę stanowi tu gitarowy duet przerzucający się melodyjnymi riffami i solówkami. Naprawdę świetnie się tego słucha. Jedynym mankamentem są dla mnie dość amatorskie wokale. Nie przeszkadzają w odbiorze, a po pewnym czasie nawet nabierają pewnego uroku, ale z mocniejszymi partiami ta muzyka kopała by dupsko zdecydowanie bardziej.

Podsumowując jest to świetny album, który z pewnością zrobi niezłe zamieszanie wśród fanów podziemnego heavy metalu zakorzenionego w latach '80. Legionnaire jest kolejną załogą z Finlandii, która zrobiła na mnie bardzo duże wrażenie swoim debiutem, więc nie pozostaje nic innego jak bardzo uważna obserwacja tamtejszej sceny. Oby jak najwięcej krążków takich jak „Dawn of Genesis”.


4,5/6

czwartek, 1 czerwca 2017

Matthias Steele - Resurrection (2007) (2017)

Oprócz fenomenalnego debiutu wytwórnia Minotauro records wznowiła również drugi album Matthias Steele. Pierwotnie ukazał się on w 2007 roku czyli aż 16 lat po poprzedniku i stąd też jego wymowny tytuł „Resurrection”.

Słychać, że przez te wszystkie lata trochę zmieniła się muzyka grana przez trio z Rhode Island. Przede wszystkim jest wolniej i mniej power metalowo. Jest więcej prostych riffów, niestety często mocno już ogranych. Wokalnie jest ok, choć też nie tak potężnie jak bywało wcześniej. Największym minusem jest dość amatorskie brzmienie, które pozbawia tę muzykę mocy. Utwory same w sobie nie są złe, ale przez spieprzoną produkcję zostały wyzute z energii i głębii. Najlepszym przykładem potwierdzającym tę przypadłość są trzy bonusowe utwory pochodzące z demo z 1987 roku, które pomimo słabej jakości nagrania mają w sobie więcej powera niż te wszystkie, wtedy nowe kawałki. I właśnie brak tego pazura sprawia, że ciężko słucha mi się tej płyty. Jest to jakieś takie bezjajeczne i na dłuższą metę męczy. Nie wyobrażam sobie, żebym kiedykolwiek sam z siebie stwierdził, że mam ochotę zarzucić sobie „Resurrection”, no chyba, że ten od Venom albo Halforda. Szkoda, bo tak jak pisałem wcześniej, kompozycje, mimo że nie dorównują tym z debiutu to jednak dają radę i przy lepszej produkcji zupełnie inaczej bym je odebrał. Pojawiają się tu czasem ciekawe zagrywki czy fajne melodie, więc ogólnie można stwierdzić, że momenty są. Jednak całościowo nie do końca im wyszedł ten album.

Z pewnością znajdą się ludzie, którym „Resurrection” podejdzie bardziej niż mi, bo potencjał w nim jest. Dla mnie to jednak za mało i wolę swój czas spożytkować na dużo lepsze w moim mniemaniu płyty.


3,5/6

Arduini/Balich - Dawn of Ages (2017)

Dla wszystkich rozeznanych w temacie już pierwszy rzut oka na nazwiska stojące za tym projektem będzie wystarczającą zachętą do zapoznania się z tym krążkiem. Nie zorientowanym wyjaśnię, że Victor Arduini to były gitarzysta Fatrs Warning będący współtwórcą takich dzieł jak „Night on Brocken” i „The Spectre Within”, natomiast David Balich jest wokalistą znakomitego heavy/doomowego Argus. Arduini odpowiada za całą muzykę, wszystkie partie gitary i basu, a Balich za linie wokalne i teksty. Ci dwaj muzycy zostali wsparci przez perkusistę Chrisa Judge i w takim składzie nagrali debiutancki album.

„Dawn of Ages” Jest określany często jako progresywny doom metal i po części faktycznie tak jest. Jednak z drugiej strony dodałbym jeszcze, że słychać trochę klasycznego heavy, a całość ma też dość epicki wydźwięk. Oczywiście da się wychwycić pewne elementy wspólne z Fates Warning czy Argus, jednak zdecydowanie dominuje tu granie w stylu Black Sabbath i to głównie z okresu Dio czy nawet Martina oraz Trouble. Oczywiście doom jest tu dominującym składnikiem. Patrząc na czas trwania tej płyty i długość samych utworów, która waha się między 6 a ponad 17 minut, można się poważnie zastanawiać czy da radę wytrzymać bez ziewania do końca trwania krążka. Otóż odpowiedź brzmi: da się! Victor Arduini udowadnia tutaj, że jest znakomitym kompozytorem i dzięki tym progresywnym urozmaiceniom, zmianom temp i rytmu ta muzyka żyje i pochłania słuchacza. Podstawą są jednak klasyczne riffy, na których oparta jest cała reszta. Muzyka zawarta na „Dawn of Ages” kreuje mistyczny i zarazem wciągający w swoje objęcia klimat. Balich natomiast jest naszym przewodnikiem w tej ponad godzinnej podróży. Jego głos i sposób interpretacji nadają tym utworom epickiego wydźwięku. Co ciekawe najlepsze wydają mi się być te najdłuższe utwory w rodzaju „Into Exile” czy „Beyond the Barricade”. Właśnie w takich bardziej rozbudowanych formach najbardziej uwidacznia się rozmach kompozytorski i kunszt Arduiniego.

Wersja cd zawiera 6 autorskich kompozycji, natomiast winylowa została wzbogacona o 3 covery i wydana na dwóch lp. Te trzy bonusy, „Sunrise” Uriah Heep, „After All(The Dead” Sabbathów oraz „Wolf of Velvet Fortune” Beau Brummels muzycy zagrali we własnym stylu, dzięki czemu stanowią integralną część całości i wspaniale uzupełniają się z podstawowym materiałem. Arduini i Balich nie odeszli daleko od oryginałów, a jednocześnie sprawili, że te numery nasiąkły ich własnym charakterem.

„Dawn of Ages” jest świetnym debiutem i mam nadzieję, że nie będzie jedynym owocem współpracy tych znakomitych muzyków. Z tego co mówią oni sami to na szczęście układa im się świetnie. Daje to nadzieję na kontynuację, czego bardzo bym sobie i wam życzył.


5/6

czwartek, 18 maja 2017

Matthias Steele - Haunting Tales of a Warrior's Past (1991) (2016)

W ubiegłym roku ukazał się nowy album Matthias Steele „Question of Divinity”, który nie był niestety niczym specjalnym. Ot po prostu kolejna płyta, którą można przesłuchać, ale raczej wracać do niej nie ma sensu. Zresztą po co, skoro ten zespół ma na swoim koncie takie cacko jak ich debiut z roku 1991 zatytułowany „Haunting Tales of a Warrior's Past”. Tym bardziej, że wytwórnia Minotaur records przy okazji wydania „Question...” postanowiła też wznowić poprzednie materiały, w tym właśnie kultową „jedynkę”.

Tym co od początku uderza w uszy jest nie najlepsze brzmienie, co chyba jest już standartem w przypadku Matthias Steele. Nie ma tu oczywiście żadnego dramatu, ale do ideału też daleko. Momentami bardzo do przodu wysunięty jest bas, a gitary też mogły by bardziej chłostać po nerach co w przypadku US power metalu jaki gra zespół powinno być normą. Jednak pomimo tych mankamentów same kompozycje bronią się doskonale. Są przede wszystkim świetnie napisane, dzięki czemu słuchanie ich wciąga i sprawia najzwyczajniej w świecie dużą frajdę. Muzycy z ogromną lekkością i również niemałymi umiejętnościami posługują się swoimi instrumentami, stąd co chwilę jesteśmy zasypywani zajebistymi riffami i solówkami, pojawiają się częste zmiany tempa czy klimatyczne zwolnienia. Do tego genialne wokale nagrał Anthony Lionetti co jest taką, cytując Tomka Hajto, truskawką na torcie. Facet śpiewa najczęściej w dość wysokich rejestrach, ale na tyle mocno i pewnie, że raczej nikt nie posądzi go brak pewnej części ciała czy też odmienną orientację. Jego partie w połączeniu z muzyką nadają całości epickiego ducha i majestatu.

Wbrew pozorom materiał zawarty na „Haunting...” jest całkiem urozmaicony. Znajdują się tutaj przede wszystkim typowo power metalowe perełki takie jak niesamowity „When My Dreams Cry Out”, który mógłby spokojnie zostać napisany przez Iron Maiden w ich najlepszym okresie, ale nie tylko. Jest też wolniejszy, bardziej podniosły „Shadow of Illussion”, zagrany z lekkim thrashowym sznytem „Magick Wand”, a także „Father Has Risen”, w którym Anthony znakomicie naśladuje falset Kinga Diamonda. Oprócz tego zespół nie stroni od lekko progresywnych wstawek, co też sprawia, że ta muzyka nie jest jednowymiarowa.

„Haunting Tales of a Warrior's Past” pojawił się na rynku dopiero w 1991 roku i chyba niestety trochę zbyt późno, bo jak wiadomo najlepsze lata dla klasycznego metalu właśnie wtedy mijały. Gdyby tak nagrali go 3-4 lata wcześniej to myślę, że dzisiaj ten materiał by był o wiele lepiej znany i wymienialibyśmy go razem z wielkimi klasykami z tamtych lat. Gdyby jeszcze poprawić brzmienie to już byłby album kompletny, ale i tak trzeba cieszyć się z tego co jest i dzięki Minotaur records delektować się tym fantastycznym krążkiem.


5,5/6

wtorek, 16 maja 2017

Pessimist - Call to War (2010) (2016)

„Call to War” to debiut niemieckich thrasherów z Pessimist, który pierwotnie był wydany własnym sumptem w roku 2010. W 2016 po podpisaniu papierów z labelem MDD records pojawiła się jego reedycja wzbogacona o 5 utworów z pierwszego demo „Nuclear Holocaust”.

Zaczniemy może od dupy strony czyli od bonusów. Słychać, że na początku swojej działalności kapela nie urywała moszny. Kawałki te są poprawne, ale nic ponadto. Najlepszy z nich jest najkrótszy „Nuclear Holocaust” oraz kojarzący się trochę z doomowym death metalem z lat '90 w rodzaju Asphyx „Armagedon”. Zresztą obok typowo thrashowych wpływów słychać tu też trochę klimatów w stylu Death czy Obituary, a skojarzenia te wzmaga jeszcze ryk wokalisty.

Co do właściwego programu „Call to War” to jest to dość wyraźny krok na przód zarówno pod względem kompozytorskim jak i brzmieniowym. Jest to ewidentnie thrash metal, ale tak naprawdę ciężko wskazać jakieś główne inspiracje, a to się chwali. Utwory są w większości agresywne, utrzymane w szybkich tempach, ale nie brak tu też urozmaiceń w postaci zmian tempa czy spokojniejszych fragmentów. Mnóstwo świetnych riffów i idealnie dopasowanych solówek. Słychać, że muzycy kombinują i nie idą na łatwiznę i dzięki temu da się wyczuć w tych dźwiękach dużą dozę indywidualizmu. Nie jest to w żadnym wypadku jakieś progresywne męczenie buły tylko naprawdę konkretne thrash metalowe jebnięcie, ale jebnięcie przemyślane i dobrze wymierzone. Pessimist nie napieprzają dla samego napieprzania tylko ewidentnie wiedzą co chcą grać i dążą do tego celu z pełną świadomością. Pojawiają się tu też czasem melodyjne motywy, ale nie takie w stylu ostatniego Kreator tylko bardziej, pozostając w kręgu kapeli Petrozzy, „Coma of Souls”. Niektóre numery takie jak między innymi „Death by Torture” czy „The Massacre of Nanking” są po prostu wyborne. Inne też nie schodzą poniżej przyzwoitego poziomu i dzięki temu Pessimist wyszedł naprawdę dobry album. Wspomnę tylko jeszcze, że obecnie w składzie grupy, poza wokalistą, nie ma już żadnego muzyka biorącego udziału w nagrywaniu i tworzeniu tego materiału.

Nie wiem czy będę wracał do „Call to War', a to z tego względu, że jest co raz więcej muzyki do słuchania, a czasu jakby mniej, ale przynajmniej przez jakiś czas jeszcze mi z odtwarzacza nie wyjdzie. Thrashowi maniacy z pewnością jeszcze bardziej docenią ten krążek, więc jeśli jeszcze któryś z was go nie zna to radzę jak najszybciej poprawić ten błąd.


4,8/6

A Tortured Soul - On This Evil Night (2016)

Prawdopodobnie nie doczekamy się nigdy nowego krążka Mercyful Fate, a King Diamond ze względu na swoje problemy zdrowotne również od 10 już lat nie uraczył nas swoim nowym dziełem. Tę lukę starało się wypełnić już kilka zespołów wzorujących się na muzyce mistrza i wychodziło to z bardzo różnym skutkiem. Do tego grona zalicza się też pochodzący z Milwaukee kwintet A Tortured Soul.

Najlepiej osłuchanym przeze mnie ich materiałem była „dwójka” „Kiss of the Thorn”, a moje wspomnienia z nim związane są jak najbardziej pozytywne. Najnowszy, czwarty album „On This Evil Night” wydany został po sześcioletniej przerwie i jest chyba najlepszym co ten zespół stworzył. Począwszy od okładki, którą zdobi praca Gustava Dore'a, poprzez tematykę i ogólną atmosferę zostajemy zaproszeni do mrocznego świata, w którym przewijają się piekło, upadłe anioły i inne około horrorowe sprawy. Klimat jaki kreują na tym krążku muzycy wciąga od pierwszych sekund i sprawia, że ciężko się od niego uwolnić. U mnie od kilku ładnych dni przynajmniej dwa razy na dobę „On This Evil Night” musi polecieć.

Przechodząc do kwestii muzycznych to tak jak napisałem na początku, główną inspiracją jest tutaj Mercyful Fate/King Diamond. Riffy brzmią momentami jakby wygrywał je raz Andy LaRoque, a za moment dajmy na to Michael Denner. Wokalista też przez dużą część trwania płyty brzmi jakby był bliźniakiem Diamentowego Króla. Falsety co prawda pojawiają się bardzo rzadko, ale już w średnich rejestrach słychać uderzające podobieństwo. Poza tym da się wychwycić inspiracje amerykańskim klasycznym metalem w rodzaju Iced Earth czy Helstar. Zwłaszcza tym pierwszym panowie oddali bardzo wyraźny hołd w znakomitym „Mourning Star”, w którym riffy i melodie są tak typowe dla Schaffera, że spokojnie możecie wkręcać znajomych, że to jego nowy numer. Oprócz wyżej wymienionej jest też kilka innych kompozycji, które wyjątkowo mi przypasowały. Przede wszystkim zaliczyć do nich można „Crimson”, „Dreams”, „Murdering” i balladowy „All Alone”. Reszta wałków to równie wysoki poziom, ale te wymienione przeze mnie są chyba najbardziej chwytliwe. Właśnie znakomite melodie są tutaj jedną z głównych zalet i sprawiają, że ta płyta ma właściwości wysoce uzależniające.

Świetny album, świetnego zespołu i tylko szkoda, że tak mało się o nim mówiło i mówi. A Tortured Soul zasługują na zdecydowanie większą atencję zwłaszcza w czasach, gdy nie wiadomo czy jeszcze kiedykolwiek usłyszymy jakąś nową muzykę Kinga Diamonda. Ekipa z Milwaukee godnie reprezentuje ten styl, a „On This Evil Night” to materiał na najwyższym poziomie.


5,2/6

poniedziałek, 8 maja 2017

Vatican - March of the Kings (2017)

Co by nie mówić to faktem jest, że Vatican to jednak dość oryginalny szyld dla zespołu, zwłaszcza metalowego. Plusem jest z pewnością to, że jak już się usłyszy tę nazwę to z pewnością ciężko ją zapomnieć. Tak też było w moim przypadku. Słyszałem o tym bandzie już kilka ładnych lat temu, ale niestety nigdy nie zdarzyło mi się usłyszeć choćby skrawka ich muzyki. Najwyższa więc pora, by nadrobić te braki, tym bardziej, ze okazja jest wyśmienita. Ten powstały w 1982 roku w stanie Ohio zespół wydał wreszcie, po 32 latach, swój debiutancki krążek. „March of the Kings”, wydany nakładem Pure Steel records zawiera w większości utwory napisane w latach '80 i wczesnych '90, ale nigdy wcześniej, poza „Di a Heart Attack”, nie nagrane na żadnym z czterech dem.

Jest to materiał tak cudownie oldschoolowy, że aż łezka się w oku kręci. Wyobraźcie sobie klasyczny, czysty rasowo US power metal i już będziecie wiedzieć jak gra Vatican. Melodyjne, ale i potężne, w zdecydowanej większości szybkie utwory to sama esencja tego stylu. Jeśli dodać do tego świetne opanowanie instrumentów i mocny wokal to już jest komplet. Bardziej znane nazwy, które mogą jakoś naprowadzić mniej zorientowanych słuchaczy są oczywiste. Liege Lord, Sanctuary, Metal Church, Helstar, Savage Grace etc. Kawałki porywają od pierwszych sekund i ciężko przy nich spokojnie wysiedzieć na dupie. Energia bijąca z takich wałków jak „Running” czy „Falling From Grace” wyrywa z butów i gniecie karki. Natomiast słuchając trochę wolniejszego, ale za to potężniejszego i bardziej epickiego „Waysted” przypominają mi się najlepsze czasy Queensryche i Crimson Glory. Płyta brzmi mocno i selektywnie, ale na całe szczęście pozbawiona jest tego zimnego cyfrowego posmaku. Chciałbym posłuchać „March of the Kings” z winyla, bo ta muzyka jest wręcz idealnie stworzona pod ten nośnik. Nie dostrzegam tu żadnych minusów, nic do czego można by się było przyczepić.

Po raz kolejny już weterani po wielu latach przerwy wracają na scenę i pokazują ogromnej większości młodych załogantów jak powinno się grać metal. Tu są zupełnie inne wibracje, inny klimat. „March of the Kings” to fantastyczny krążek , a słuchanie go to prawdziwa uczta dla każdego fana amerykańskiego poweru, ale oczywiście nie tylko nie tylko. Myślę, że każdy wychowany na metalu lat '80 doceni ten zajebisty materiał. Brać w ciemno i się nie zastanawiać.


5,5/6

środa, 26 kwietnia 2017

Messerschmitt - No Dread to Kill (2015)

Teraz pora nadrobić zaległości. Debiut niemieckiego Messerschmitt wydany został w roku 2015, a więc już dość dużo czasu minęło, by zacząć myśleć o kolejnej płycie. Skoro jednak o „dwójce nic nie słychać to trzeba wystukać kilka zdań na temat „No Dread to Kill”.

Otóż jest to dość klasyczny w formie speed metal, ubrany w niezłe brzmienie. Nie ma tu tej dzikości i surowości, z której słynęli ich rodacy zwłaszcza w latach '80. Tutaj wszystko jest bardziej ułożone, ładnie odegrane i czysto nagrane. Traktować to jako wadę czy zaletę? Ciężko powiedzieć, to już zależy od osobistych preferencji. Na pewno nie można się przyczepić do umiejętności technicznych muzyków, ani do ich zdolności kompozytorskich. Mimo, że nie ma tutaj żadnych potencjalnych hiciorów, o których będzie się jeszcze długo potem pamiętało to tych utworów słucha się naprawdę świetnie. Jest odpowiednia dynamika, energia i co równie ważne fajny klimacik. Czuć tu tego starego ducha, mimo dzisiejszego, choć z drugiej strony też niezbyt nowoczesnego brzmienia. Wymienianie poszczególnych kawałków mija się z celem, bo tak naprawdę wszystkie są dobre. Przede wszystkim album nie jest na siłę wydłużony, utwory są krótkie, zwarte i konkretne. Dzięki temu, gdy już „No Dread to Kill” zagości w odtwarzaczu to zazwyczaj kończy się na kilku odsłuchach pod rząd.

„No Dread to Kill” nie stanie się nigdy jednym z monumentów speed metalu, bo takie już zostały nagrane parę ładnych lat temu. Nie zmienia to jednak faktu, że zawsze miło posłuchać dobrej płyty zagranej w tym stylu, a taką właśnie stworzył Messerschmitt. Ja jestem usatysfakcjonowany.

4/6
Messerschmitt - Risk to Resist

Sleazer - Fall Into Disgrace (2017)

Pora na debiutantów z półwyspu apenińskiego. Sleazer powstał w 2011 roku i po nagraniu jednego demo „Heroes of Disgrace” w 2014 zwrócili na siebie uwagę francuskiej wytwórni Inferno records. W jej barwach wydali na początku tego roku swój pełnowymiarowy debiut „Fall into Disgrace”.

Muzykę zawartą na tym krążku można określić jako heavy/speed metal w stylu młodych ekip pokroju Enforcer czy Skull Fist, tylko na trochę niższym poziomie. Ogólnie rzecz biorąc mamy tu zbiór zgrabnie napisanych i zagranych kompozycji, w większości szybkich i całkiem energicznych, takich jak „Heroes of Disgrace” czy „Legion of the Damned” oraz świetny choć już nie tak rozpędzony „Sabbath Lord”. Jednak pojawiają się też wolniejsze, bardziej można rzec rockowe wałki, czyli „Faded Dream”, do którego zespół nakręcił klip oraz „King of Nothing”. Są melodie i chwytliwe refreny wobec czego słucha się tego przyjemnie i materiał przelatuje bardzo szybko. Pochwalić należy też muzyków a zwłaszcza gitarzystów, którzy dobrze wywiązali się ze swoich obowiązków. Zwłaszcza sola mogą się podobać. Niestety są tu też wady, a należą do nich przede wszystkim wtórne riffy i osłuchane już do bólu motywy. Wiem, że nie jest łatwo w tak zamkniętym i ściśle ograniczonym ramami gatunku stworzyć coś nowego, ale makaroniarze powinni się w przyszłości bardziej postarać. Więcej własnej inwencji twórczej może im tylko wyjść na lepsze. Lepszy mógłby być też wokal, który jest raczej wysoki i niespecjalnie powalający mocą. Do tego jeszcze ten akcent, który momentami srodze rani uszy. Ostatnim minusem, o którym chcę wspomnieć jest to, że po kilku przesłuchaniach „Fall Into Disgrace” zaczyna się wkradać znużenie.

Poza tym jest to sympatyczny, dobrze nagrany debiut i jak sądzę kilku osobom może przypaść do gustu. Sleazer pokazał się na scenie z niezłej strony i mam nadzieję, że z następny wydawnictwem pójdą krok do przodu. Jeśli chodzi o „Fall Into Disgrace” to prawdopodobnie wracał nie będę, ale fanom wymienionych wcześniej ekip, czy też choćby takiego Striker mogę z czystym sumieniem polecić.


3,9/6

środa, 19 kwietnia 2017

Infernal Majesty - No God (2017)

Zapewne nie byłem jedynym, który wyczekiwał nowego krążka Infernal Majesty. Jedni z najznamienitszych przedstawicieli brutalnego thrashu ostatni swój materiał, zatytułowany „One Who Points to Death”, wydali aż w 2004 roku. Co prawda trzy lata później ukazała się epka „Demon God”, ale nie zmienia to faktu, że minęło w chuj dużo czasu od tamtej pory. Na szczęście 17 kwietnia roku pańskiego 2017 nakładem High Roller records pojawiło się wreszcie nowe dzieło załogi z Toronto.

Kanadyjczycy wynagrodzili swoim fanom okres wyczekiwania na „No God” i stworzyli swój najlepszy album od czasu nieśmiertelnego debiutu „None Shall Defy”. Udało im się stworzyć idealną hybrydę współczesnego brzmienia z klasycznym graniem i klimatem. Thrash metal tworzony obecnie przez Infernal Majesty jest brutalny, szybki i bardzo intensywny. Sprawiają wrażenie jakby chcieli zabić i zniszczyć wszystko co stanie im na drodze. Pojawiają się czasem zwolnienia, w których zespół roztacza bardzo ponurą aurę jak choćby w zajebistym „Another Day in Hell”, ale one też przetaczają się po słuchaczu, tyle że w bardziej wyrafinowany sposób. Znakomitą robotę wykonują tu też przestrzenne sola przepełnione mroczną melodyką, które doskonale dopełniają całości. Jako przykład mogę podać fragment utworu tytułowego zaczynający się w okolicach 3 minuty. Jest melodia, ale dokładnie taka jaka powinna być, bez żadnych przegięć i lukrowania. Przy pierwszych kilku przesłuchaniach na plus wyróżniał się łamacz karków zatytułowany „House of War”, przy którym oczami duszy mojej widzę jak w czasie koncertów w jego trakcie odpadają ludkom łby. Jednak z każdym następnym razem, kolejne utwory ujawniają swoją moc na tyle, że w tej chwili nie znajduję tu ani jednego słabego punktu. Tryskająca agresją muzyka idealnie współgra z gorzkim i przepełnionym jadem przekazem lirycznym, którego treść bezbłędnie oddaje prosty, ale bardzo wyrazisty tytuł „No God”. Niech was nie zrazi czas trwania płyty. Ponad godzina tak intensywnej i brutalnej muzyki może się wydawać nie do zniesienia. Nic jednak bardziej mylnego. Słucha się tego materiału doskonale i przynajmniej tak było w moim przypadku, nigdy nie kończy się na jednym razie. Po prostu chce się do tego wracać.

Nie wydaje mi się by ktokolwiek mógł im dorównać w tym roku jeśli chodzi o thrash metal. Choćby taki Kreator ze swoim „Gods of Violence” wygląda przy „No God” niczym szwedzka piechota przy husarii w 1605 roku. Jedynie Dark Angel może spróbować stanąć w szranki. Osobiście jestem całkowicie rozjebany nowym krążkiem Infernal Majesty i polecam go z pełnym przekonaniem każdemu maniakowi brutalniejszej formy thrashu.


5,5/6

wtorek, 18 kwietnia 2017

Crystal Viper - Queen of the Witches (2017)

Poprzedni album naszej eksportowej heavy metalowej załogi był spadkiem formy w porównaniu z wcześniejszymi wydawnictwami. Wpływ na to miały różne czynniki, przede wszystkim pozamuzyczne. Czteroletnia przerwa, pomimo że wymuszona, przyniosła jednak same pozytywy. Liderka zespołu Marta Gabriel uporała się ze swoimi problemami zdrowotnymi, a Crystal Viper wrócił pełen werwy i wyraźnie odświeżony.

Od pierwszych dźwięków otwierającego całość „The Witch is Back” słychać, że będzie dobrze. Nieustający atak dwóch gitar, zadziorny, mocny wokal Marty i mocna, napędzająca tę machinę sekcja robią bardzo dobre wrażenie. Świetny numer, do którego zresztą powstał klip. Drugi w kolejce „I Fear No Evil” jest bardzo klasycznym wałkiem, w którym dość wyraźnie pobrzmiewają „angielskie” echa i jest to kolejny bardzo udany strzał. Tak samo jak następujący po nim, hymniczny „When the Sun Goes Down”, również doceniony obrazem, który z pewnością będzie koncertowym hitem. Z tym, że tu akurat, ze względu na bardziej toporny charakter i prostą marszową rytmikę jest więcej „niemieckości”. Potem chwila wytchnienia w postaci spokojnego, delikatnego „Trapped Behind”, w którym słychać tylko głos Marty w akompaniamencie pianina. Miło się słucha, ale nie jest to nic specjalnego. Następne trzy utwory to znów szybkie heavy metalowe strzały. W „Do or Die” gościnnie wystąpił sam Ross the Boss (dla ignorantów – były gitarzysta Manowar), a we „Flames and Blood” Mantas (ex-Venom). Udział obu muzyków to z pewnością spora ciekawostka, jednak jestem przekonany, że bez nich te kawałki nie straciłyby nic ze swojej mocy. Heavy metal wysokiej próby. To samo można powiedzieć o maidenowskim „Burn my Fire Burn”. Pewna zmiana klimatu następuje w „We Will Make it Last Forever”. Jest to ballada, ale w dobrym heavy metalowym stylu. Spokojne zwrotki, w których ponownie słychać pianino i podniosły, mocniejszy refren. Marcie w tym utworze towarzyszy wokalista angielskiego Saracen Steve Bettney i jest to jak dla mnie zdecydowanie najlepszy gościnny występ na „Queen of the Witches”, a przede wszystkim taki, który najwięcej wnosi. Jego emocjonalny śpiew znakomicie uzupełnia się z głosem wokalistki i dodaje coś specjalnego do klimatu utworu. Po nim atakuje nas „Rise of the Witch Queen”, który jest bardzo mocno osadzony w stylu Kinga Diamonda co oczywiście jest dużym komplementem. Szczególnie słuchając zwrotek zastanawiam się jak by to brzmiało z głosem króla. Bardzo dobry wałek. Na sam koniec Crystal Viper serwują nam cover Grim Reaper „See You in Hell” i jak to zwykle bywa w ich przypadku jest to bardzo udana wersja. Zresztą nie przypominam sobie by kiedykolwiek skopali czyjś numer.

Wszyscy muzycy wykonali swoją pracę perfekcyjnie, ale jak dla mnie najbardziej rozdają gitary i to w jaki sposób się uzupełniają i jak współpracują, klasa. Jeśli chodzi o partie wokalne to mam wrażenie, że Marta Gabriel, śpiewa tutaj jeszcze mocniej niż na wcześniejszych krążkach i nagrała chyba najlepsze, albo jedne z najlepszych swoich partii. Znajdziemy tu też mnóstwo świetnych melodii i chwytliwych refrenów dzięki czemu chce się po prostu do „Queen of the Witches” często wracać. Płyta została wyprodukowana przez Barta Gabriela, więc o dźwięk można być spokojnym. Muzyka brzmi mocno, selektywnie, ale też bardzo klasycznie. Nie czuć tu tego plastikowego gówna, które ostatnimi czasy jest jebaną zarazą w metalu. Tak więc summa summarum „Queen of the Witches” to znakomity powrót do formy i po prosty świetny, klasycznie heavy metalowy krążek.


5/6

czwartek, 6 kwietnia 2017

Hell Fire - Metal Masses (2016)

Nazwa jakby znajoma, ale zespół nowy. Pochodzący z San Francisco kwintet właśnie skończył nagrywanie drugiej płyty, ale my w tym momencie nadrabiamy zaległości i zajmiemy się recenzją ich debiutu wydanego w marcu ubiegłego roku.

„Metal Masses” został wydany własnym sumptem i biorąc pod uwagę jakość zawartej na nim muzyki dziwi fakt, że żadna wytwórnia nie pokusiła się o jego wydanie. 10 utworów plus intro w ponad 52 minuty to dość dużo jak na ten gatunek, ale na całe szczęście nawet na moment nie wkrada się nuda. Hell Fire gra wypadkową brytyjskiego heavy ze speed metalem w sposób bardzo energiczny i błyskotliwy. Co chwilę jesteśmy bombardowani znakomitymi riffami granymi na dużej szybkości, pojedynkami na solówki oraz świetnymi i momentami hiciarskimi melodiami. Bardzo klasyczne granie doprawione młodzieńczym zapałem i co najważniejsze bardzo dobrymi umiejętnościami kompozytorskimi. Każdy kawałek kopie dupę, wypełniaczy tu nie uświadczymy. Oprócz takich krótszych bezpośrednich strzałów jak „Sirens of the Hunter”, „Night Terror” czy „Battlecry” są tu również dwa numery trwające ponad 7 minut. Oba, zarówno „Islands of Hell” jak i „Escape Purgatory” są na tyle udanymi kompozycjami, że słuchając ich zupełnie nie odczuwa się tej długości. No i jeszcze muszę wspomnieć o muzykach i wokaliście, którzy swoje obowiązki wypełniają wzorowo. Zwłaszcza gitarzyści i basista dają prawdziwy popis, a solówki to klasa sama w sobie. Podoba mi się tez dynamiczna i selektywna produkcja. Słychać dobrze każdy instrument, co ma tu duże znaczenie, bo szkoda by było, by tak udane partie basu zginęły pod gitarami.

Ta płyta jest baaardzo słuchalna i jak już się ją włączy to jest szansa, że przeleci kilka razy zanim zdecydujemy się na coś innego. Ja jestem przekonany, ze to nie była jednorazowa przygoda i że jeszcze nie raz zarzucę „Metal Masses”. Znakomity debiut, który bardzo zaostrzył mi apetyt na kolejny wytop Hell Fire, który jak nic niespodziewanego się nie wydarzy, niedługo powinien ujrzeć światło dzienne.

5/6
Hell Fire - Sirens of the Hunter

środa, 5 kwietnia 2017

Marauder - Klasyka nigdy nie przeminie!


Minęły kolejne cztery lata, więc przyszła też pora na nowy, szósty już w dorobku Marauder album, tym razem zatytułowany „Bullethead”. Grecy doprawdy zadziwiają konsekwencją w tej kwestii. Jak sam tytuł wskazuje jest to materiał na wskroś heavy metalowy, pozbawiony wszelkich udziwnień i oparty na prostych, bezpośrednich patentach. Świata na pewno tym krążkiem nie podbiją, ale jest on na tyle ciekawy i dobry, że warto przynajmniej dać mu szansę. Ja to zrobiłem i nie żałuję. Resztę na temat „Bullethead” , ale też i kilku innych spraw opowie basista Thodoris Paralis.


HMP: Ponownie okres oczekiwania na kolejną płytę trwał cztery lata. Czy właśnie tyle czasu potrzebujecie na napisanie nowego materiału?
Thodoris Paralis: Właściwie, do stworzenia materiału nie potrzebujesz aż tyle czasu, zazwyczaj trwa to mniej niż rok. Jednak prócz komponowania, spędzamy dużo czasu na próbach, nagraniach i produkcji każdego nowego albumu. Nie ma możliwości, abyśmy zabrali się za nagrywanie lub wydanie nowego albumu, dopóki nie jesteśmy naprawdę pewni i usatysfakcjonowani co do rezultatu.

Jak wyglądał proces twórczy „Bullethead”? Nowe utwory pisały się łatwo czy musieliście się trochę z nimi pomęczyć?
Zazwyczaj pojawia się pomysł, na przykład refren albo riff, potem staramy się zbudować utwór, dopasować do tego odpowiednie słowa i melodie. Tym razem włożyliśmy sporo wysiłku, aby zachować proste kompozycje, bez zbędnych partii. Dużo również pracowaliśmy nad gitarą prowadzącą. Chcieliśmy, aby słyszano ją jako miniaturowe kompozycje pomiędzy utworami, a nie jako powtórzenia głównych melodii.

Czemu nazwaliście ten krążek właśnie „Bullethead”?
Nazwa została zaczerpnięta z okładki. Chcieliśmy prostej, czysto metalowej okładki, a kiedy ją ujrzeliśmy, czaszkę gryzącą pociski, automatycznie nazwaliśmy ją „Bullethead”! Brzmiało to wtedy świetnie, tytuł nie tylko odpowiedni do okładki, ale również do muzyki zawartej na albumie.

Utwory z nowej płyty można podzielić na dwie kategorie. Pierwszą z nich stanowią szybsze rockery takie jak „Spread Your Wings”, „Tooth N Nail” czy „Predators”. Natomiast druga to ta bardziej epicka reprezentowana choćby przez „Son of Thunder,” „Dark Legion” i „The Fall”. Który styl bardziej wam odpowiada?
Nie mamy faworyta pomiędzy tymi dwoma stylami, czerpiemy radość zarówno z grania szybkich, mocnych i ciężkich kawałków, jak i z grania ośmiominutowych epickich kompozycji. Wprawdzie, uważamy że nasz styl jest właśnie kombinacją tych dwóch.

Jeśli chodzi o te szybsze wałki to na co kładziecie główny nacisk? Dynamikę, agresję, dobry riff czy może chwytliwy refren?
Dynamika jest częścią nagrań, na która zawsze zwracamy uwagę, szczególnie w tych szybszych kawałkach, o których wspomniałeś. Również bardzo ważne jest miksowanie, do tych utworów potrzebowaliśmy czystego dźwięku każdego instrumentu.

Refren w „Dark Legion” przypomina mi zarówno Sabaton jak i Grave Digger. Co powiecie na taką opinię?
Lubimy muzykę obu tych zespołów. Koncertowaliśmy już z Sabaton i naprawdę uwielbiamy albumy Grave Digger! Jednak nagrywając „Dark Legion” chcieliśmy brzmieć epicko, bardziej w stylu starego Manowar.

Moim ulubionym numerem jest chyba „The Fall”, a czy wy macie jakiegoś faworyta?
Kompozycja, z której cieszyliśmy się najbardziej podczas nagrań to „Son of Thunder”, tak więc jest chyba naszą ulubioną z nowej płyty!

Wasze utwory nie są zbyt skomplikowane przez co bezpośrednio trafiają do słuchacza. Czy takie mieliście założenie?
Tak, chcieliśmy aby nasze utwory były jasne i na temat. Naszym celem było stworzenie albumu z agresywnymi, ale atrakcyjnymi riffami oraz z nadającymi się do śpiewania refrenami, które utknęłyby w głowach słuchaczy.

Czym według was różni się „Bullethead” od poprzedników? Gdzie widzicie największe różnice poza wokalistą?
Każda płyta ma własny charakter. „Bullethead” ma prostsze i agresywniejsze utwory, „Sense of Metal” posiada nastawienie lat 80-tych, „1821” jest konceptem epickim, „Life” ma bardziej melodyjne kompozycje, podczas gdy „Face the Mirror” oraz „Elegy of Blood” są bardziej power metalowe.

Na „Bullethead” możemy usłyszeć nowego wokalistę Nikosa Atonoyiannakisa. Jak doszło do tego, że dołączył do zespołu i czemu odszedł Alexandros Kostarakos?
Alexandros Kostarakos jest świetnym wokalistą i bardzo dobry przyjacielem, jest jak brat. Niestety, musiał zrezygnować z gry w zespole z powodów osobistych. Nikos zaśpiewał dwie piosenki z albumu „Face the Mirror”, nagrał je i wysłał nam próbkę. Kiedy usłyszeliśmy jego głos, poczuliśmy, że jest odpowiednim kandydatem i pasuje do stylu naszego nowego materiału, zrobiliśmy razem parę prób i mieliśmy rację! Jego głos perfekcyjnie pasował do nowych utworów, tak więc zaczęliśmy nagrywanie nowego albumu.

Czy Nikos miał jakiś wkład w powstawanie nowego materiału, czy po prostu zaśpiewał swoje partie do już gotowej muzyki?
Kiedy Nikos dołączył do zespołu, muzyka była już napisana. W prawdzie, partie wokalne były oryginalnie wymyślone i śpiewane przez Alexandrosa, jednak pokierowaliśmy Nikosa jak śpiewać te partie, a on poradził sobie znakomicie.

Zmianie nie uległa natomiast wytwórnia Pitch Black. Jak mniemam współpraca z nimi was zadowala?
Tak, od wielu lat znamy ludzi z Pitch Black i świetnie współpracuje się nam z nimi. Jesteśmy całkowicie usatysfakcjonowani!

W jaki sposób zamierzacie jeszcze promować „Bullethead”? Klip, trasa?
Teledysk nie jest raczej w naszych planach. Mamy kilka koncertów w następnym miesiącu, jednak nie jest to tournee. Może w przyszłości.

Nagraliście cover „Metal Gods” Judas Priest, a wcześniej także „Children of the Damned” Iron Maiden na składanki poświęcone tym legendom. Osobiście wybieraliście te numery? Jeśli tak to czy rozważaliście jeszcze inne?
Osobiście wybraliśmy oba te utwory, naprawdę je kochamy. O ile, co do coveru Iron Maiden byliśmy pewni „Children of the Damned”, to do wyboru coveru Judas Priest, mieliśmy bardzo trudne zadanie. Mają zbyt wiele świetnych utworów, zwłaszcza z ery lat siedemdziesiątych, zastanawialiśmy się pomiędzy „Metal Gods”, „Tyrant” i „Hell Bent for Leather”. Ostatecznie wybraliśmy „Metal Gods”, ponieważ pasowało to do naszego nowego materiału. Prostota, agresywność i świetny refren. Również pasował Nick’owi.
Obie te składanki zostały dołączone do greckiego Metal Hammera. Jak u was prezentuje się ten magazyn? Polska wersja to jakaś parodia.
Grecki Metal Hammer istnieje od wielu lat, można w nim znaleźć wiele artykułów z zespołami grającymi grecki metal i ogólnie z greckiej sceny. Zachował swój metalowy charakter.

Grywacie te lub jakieś inne covery podczas koncertów?
Nie, rzadko gramy jakiś cover. Ostatnim, jaki zagraliśmy był utwór Twisted Sister „You Can’t Stop Rock’N’Roll”, jednak w przeszłości wykonywaliśmy „Balls to the Wall” oraz „Thor” (The Powerhead).

Istniejecie już ponad ćwierć wieku, nagraliście sześć pełnych krążków. Jak byście podsumowali ten czas? Czy jesteście w tym miejscu, w którym chcieliście być?
To trudne pytanie. Kiedy zaczynaliśmy, nie spodziewaliśmy się wydać sześć płyt. Teraz, kiedy patrzymy wstecz, niektóre rzeczy mogły być lepsze, gdybyśmy nie mieli tylu zmian w składzie.

Grecja kojarzy się z oddanymi idei metalu fanatykami. Sam poznałem kilku z nich podczas różnych festów. Jak to wygląda z waszej strony? Czy faktycznie jest u was tylu fanatycznych metalowców?
Rzeczywiście, Grecja ma wielu wiernych fanów metalu, jednak chyba nie aż tak dużo jak w przeszłości. Wraz z upływem lat, uważam, że nie ma za wielu nowych fanów, są jednak ci starsi, którzy utrzymują ten płomień.

Swego czasu wydawało się, że grecka scena może stać się mocnym graczem na rynku. Mam tu na myśli przede wszystkim epicki i tradycyjny metal. Jednak w pewnym momencie gdzieś to wszystko jakby się zatrzymało. Jakie były tego przyczyny?
Kryzys ekonomiczny w Grecji jest jednym z głównych powodów, przez które epickiej/tradycyjnej scenie nie udało się daleko zajść. Wiele zespołów jak i ich członkowie mieli naprawdę ciężki okres przez ostatnie lata. Obecnie również wielu fanów metalu przerzuciło się na bardziej ekstremalne metalowe dźwięki. Nie wiem dlaczego.

A jakie miejsce na tej scenie zajmuje dzisiaj Marauder?
Generalnie, Marauder jest jedynym greckim zespołem heavy/tradycyjnej metalowej sceny, który wydał sześć albumów i jednym z pierwszych greckich metalowych zespołów.

Mam jeszcze pytanie dotyczące kapeli Arpyian Horde, w której gra wasz basista Thodoris Paralis oraz muzycy z takich załóg jak Wrathblade, Battleroar czy Wishdoom. Do tej pory wydali tylko jeden singiel w 2004 roku, ale zauważyłem na Metal Archives, że zespół jest aktywny. Czy można spodziewać się, że jeszcze kiedykolwiek nagrają coś nowego?
Parę lat temu napisali dwa-trzy kawałki, jednak nigdy ich nie nagrali. Obecnie Arpyian Horde nie jest aktywnym zespołem.

Ok, to już wszystkie pytania z mojej strony. Chcielibyście jeszcze dodać coś na koniec?

Dzięki za wywiad! Pewnego dnia chcielibyśmy zagrać w waszym pięknych kraju. Klasyka nigdy nie przeminie!!!

sobota, 25 marca 2017

Armored Saint - Carpe Noctum (Live) (2016)

Nie bardzo rozumiem sens takich wydawnictwa jak „Carpe Noctum”. Jest to album koncertowy, ale zawierający tylko 8 numerów i do tego z dwóch różnych koncertów, Wacken 2015 i gig z Aschaffenburga również w Niemczech. Pomijając już sam czas trwania, bo jest to tylko 38 minut, co jak na kapelę, która nagrała 7 pełnych albumów to niezbyt dużo, ale czy nie lepiej było zarejestrować po prostu jeden cały koncert? Zespół wybrał jednak tak, a nie inaczej, więc nie ma sensu dyskutować. Ja osobiście nigdy wielkim fanem Armored Saint nie byłem choć oczywiście doceniam takie krążki jak debiutancki „March of the Saint” czy choćby „Symbol of Salvation”. Późniejsze, nagrywane już po reaktywacji zupełnie mnie nie ruszają.

Na „Carpe Noctum”, jak łatwo się domyślić patrząc na ilość utworów, miejsca na mielizny za bardzo nie ma. Zespół oparł setlistę na samych hitach w rodzaju „March of the Saint”, „Reign of Fire” czy „Last Train Home” plus najlepszy numer z ostatniego albumu, tytułowy „Win Hands Down”. Słychać, że zespół jest w dobrej formie, nie ma żadnych wpadek, jest duża moc i energia. Publiczność z tego co słychać też reaguje żywiołowo na to co dzieje się na scenie. Jednak jak to w przypadku dzisiejszych koncertówek bywa ciężko powiedzieć ile w tym jest naturalności, a ile ingerencji w studio. Odkładając wszelkie uprzedzenia na bok to sam dobór utworów i wykonanie sprawiają, że tej płytki słucha mi się bardzo miło. Jednak dla kogo jest to płyta tak naprawdę? Na pewno dla zgorzałych fanów Armored Saint kolekcjonujących wszystko co z zespołem jest związane. Może jeszcze dla kogoś kto zaczyna przygodę z ekipą Johna Busha? W sumie ze względu na to, że jest to taki mini „The Best of” można potraktować „Carpe Noctum” jako dobre wprowadzenie w dyskografię.

Ogólnie rzecz biorąc chłopaki mogli postarać się trochę bardziej i przygotować dla fanów coś bardziej specjalnego. Tak, to niestety wygląda na takie trochę pójście na łatwiznę, żeby tylko wyciągnąć od nich parę groszy. Muzycznie jednak broni się to wydawnictwo spokojnie i jeśli ktoś by mi je sprezentował to z pewnością nosem bym nie kręcił, ale sam z własnej inicjatywy na pewno bym pieniędzy na to nie wydał.


4/6

Crimson Dawn - Chronicles of an Undead Hunter (2017)

Uwielbiam epicki doom metal. Niestety w tym gatunku wychodzi co raz mniej nowych płyt, a jeszcze mniej takich, które by mnie naprawdę oczarowały. Tym większym pozytywnym zaskoczeniem był dla mnie kontakt z nowym krążkiem włoskiego sekstetu Crimson Dawn.

„Chronicles of an Undead Hunter” to drugi album makaronów, pierwszy wyszedł w 2013. Muzyka na nim zawarta jest oparta na trzech głównych składowych gatunku, czyli na ciężarze, epickości i melodii, ale są one na tyle idealnie wyważone, że po dodaniu jeszcze kilku drobnych smaczków tworzą znakomitą i świeżą całość. Oprócz typowo doomowych elementów jest tu też sporo heavy metalu, więc ta muzyka nie jest jednostajna i nie pozwala nawet na chwilę znużenia. Tym bardziej, że czas trwania „Chronicles...” to zaledwie 47 minut. Zespołowi udała się też nieosiągalna dla wielu kapel sztuka, czyli nadanie każdemu utworowi indywidualnego sznytu. Nie mam wrażenia słuchania jednego, długiego, walcowatego kloca. Tutaj każdy numer żyje własnym życiem jednocześnie tworząc spójną całość. Jest tu oczywiście mnóstwo klasycznego riffowania w stylu Sabbath czy Candlemass, a w niektórych momentach przychodzi mi nawet na myśl niemiecki Doomshine, ale Włosi starają się też jak najbardziej ubarwić swoją muzykę. Czy to będą okazjonalne growle w „To Live is to Grieve”, czy włoski język we fragmencie „The Skeleton Key”, czy też melodyka przywołująca skojarzenia z późnym Blind Guardian także w tym numerze. Do tego klawisze wykorzystywane na wiele różnych sposobów czy nawet słyszane w pewnym momencie smyczki oraz chóry. Dzięki tym wszystkim dodatkom krążek ciekawi i nie pozwala o sobie zapomnieć. Jednak podstawą jest tu epicki doom/heavy metal i tego się trzymajmy. Crimson Dawn stworzyli też mnóstwo świetnych melodii, które trafiają do mnie całkowicie, a dzięki nim całość nabiera jeszcze bardziej podniosłego i emocjonalnego charakteru.

Drugi album Crimson Dawn jest dla mnie bardzo dużym zaskoczeniem i już wiem, że ich trzeciego krążka będę oczekiwał z ogromnym apetytem. Maniacy epickiego doomu i heavy metalu nie powinni się nawet zastanawiać tylko od razu pisać do Punishment 18 i zamawiać „Chronicles...”, gwarantuję, że nie pożałujecie.


5,2/6

wtorek, 14 marca 2017

Battery - Martial Law (2016)

Pora na płytkę, która wyszła nakładem włoskiej Punishment 18, czyli wiadomo, że przyjdzie się zmierzyć z thrashowym grzańskiem. „Martial Law” to drugi pełny krążek Duńczyków z Battery. Pierwszego szczerze mówiąc nie pamiętam. Miałem świadomość istnienia tego zespołu, ale czy kiedykolwiek słyszałem wcześniej ich muzykę to już niestety nie mogę powiedzieć. Zresztą podejrzewam, że do recenzowanej tutaj płyty też nie będę raczej wracał, bo niby po co? Jeśli najdzie mnie ochota na thrash grany na amerykańską modłę to zarzucę sobie Nuclear Assault, Slayer, Exodus, Dark Angel czy innych klasyków.

Battery choć grają naprawdę nieźle są dla mnie zbyt nijacy. Instrumenty obsługują poprawnie, w dupę też czasem kopnąć potrafią, samych utworów też nie muszą się wstydzić. W czym zatem problem? Ano w tym, że za cholerę nic mi nie chce zostać w głowie po seansie z „Martial Law”. Wszystkie riffy słyszałem już wcześniej tyle, że w innym wykonaniu. Brakuje tu jakiegoś elementu zaskoczenia, czegoś co nadało by tym kawałkom własnego życia. Jest tu szybkość, agresja, ale to nie wystarczy bym czuł się kupiony. Jest też coś w ich brzmieniu co mi nie do końca odpowiada, ale jeszcze nie zdołałem postawić diagnozy co to jest.

W żadnym wypadku nie powiem, żeby czas poświęcony tej płycie był czasem straconym. Jest to 100% thrash metal, ale umiejscowiony gdzieś w dolnych rejonach drugiej ligi. Fanatycy gatunku pewnie łykną Battery bez popitki, ale dla mnie ten band nie wyróżnia się nawet spomiędzy innych młodych gniewnych, nie mówiąc już o dinozaurach. Trochę więcej indywidualnego sznytu i własnej inwencji i może będzie lepiej. Na razie jest tylko przeciętnie/dobrze.

3,5/6


czwartek, 9 marca 2017

Raven Lord - Down the Wasteland (2016)

Po prawie czterech latach międzynarodowy skład Raven Lord wydał swój drugi krążek. Pierwszym co rzuciło mi się w uszy przy moim dziewiczym kontakcie z „Down the Wasteland” to chujowe brzmienie. Momentami miałem wrażenie, że ta muzyka leci z jakiegoś starego radia. Wrażenie to nasilało się zwłaszcza przy cięższych riffach i wysokich wokalach. Nie wiem, może to wina mojej kopii, ale pochodzi ona od wydawcy i nie sądzę, żeby taka gówniana wersja była rozsyłana specjalnie do recenzji. Na początku odrzucało mnie to strasznie, jednak z czasem jakoś udało się przywyknąć.

No i dobrze, że tak się stało, bo pod tymi wszystkimi niedogodnościami ukrywa się naprawdę dobry heavy metal. Sam zespół pisząc o inspiracjach wymienia takie tuzy jak Dio, Black Sabbath, Judas Priest i Yngwie Malmsteen. Muszę przyznać, że faktycznie ich muzyka składa się z elementów kojarzonych z wymienionymi wyżej. Ciężkość i melodyjne podniosłe refreny (Dio, Sabbath), ostre metalowe riffy i wysokie, drapieżne wokale (Judas Priest) oraz wirtuozerskie solówki (Malmsteen). Słychać, że wszyscy muzycy znają się dobrze na swoim rzemiośle, ale wyróżnić muszę przede wszystkim gitarzystę Joe Stumpa. Wrażenie robią szczególnie jego sola, ale konkretne metalowe riffowanie też nie jest mu obce. Wokalista Csaba Zvekan też wykonał kawał dobrej roboty. Może jego teksty nie są najwyższych lotów, ale za to wokalne już jak najbardziej daje rade. Od wysokich Halfordowych pisków po melodyjniejsze hard rockowe partie w średnich rejestrach. Ogólnie rzecz biorąc, jeśli przebrniemy przez brzmienie to płyty słucha się dobrze, jednak w pewnym momencie zaczyna też trochę przeszkadzać zbyt duże podobieństwo i ten sam schemat we wszystkich utworach. Nawet niektóre melodie są do siebie bardzo podobne. Mimo wszystko dobrze oceniam ten materiał i myślę, że jeszcze kiedyś do niego wrócę.

Jeśli siedzicie w wymienionej wyżej klasyce to jak najbardziej powinniście sprawdzić nowy album Raven Lord, bo jest tu sporo muzyki wysokich lotów. Zastanawiałem się nad wyższą oceną, ale z wiadomego względu, o którym pisałem wcześniej niestety będzie tylko „czwóreczka”.


4/6

Hellwell - Behind the Demon's Eyes (2017)

Każde nowe wydawnictwo, w którym maczał swoje palce Mark Shelton wywołuje u mnie przyspieszone tętno i ogromne oczekiwania. Drugi krążek jego projektu Hellwell ukazuje się po pięciu latach od debiutu i mając w pamięci tamten krążek czy choćby ostatni album Manilla Road „The Blessed Curse” myślałem, że zgniecie mnie w pierwszym starciu. Jednak nie stało się tak ani w pierwszym ani nawet piątym. Warto wspomnieć, że obok głosu i gitary Sheltona oraz partii klawiszowych oraz basu E.C. Hellwella, na płycie możemy usłyszeć grę klasycznego bębniarza Manilla Road, samego Randy „Thrasher” Foxe'a. Już sama ta informacja z pewnością spowodowała nie jedną erekcję oraz ślinotok.

„Behind the Demon's Eyes” jest chyba trudniejszym w odbiorze od poprzednika i zdecydowanie cięższym tworem. Nawet Shelton śpiewa tutaj bardzo nisko, gardłowo, chwilami wpadając niemalże w growl. Oczywiście jest też sporo jego typowych nosowych wokaliz, ale nie aż tyle co zwykle. Zespół kreuje tu atmosferę grozy i tajemniczości, co nie dziwi, mając na uwadze tematykę tekstów, która jak zwykle obraca się wokół szeroko pojętego horroru. Zresztą już rzut oka na chory obraz autorstwa Paolo Girardiego zdobiący okładkę wystarczy, by dać się pochłonąć temu ponuremu nastrojowi. Jak wspomniałem wcześniej ta muzyka nie należy do najłatwiejszych w odbiorze przez co niektórych może odrzucić przy pierwszym kontakcie. Sam na początku byłem daleki od euforii, ale z każdym kolejnym odsłuchem te dźwięki w połączeniu z dziwną aurą zaczęły mnie oblepiać i odsłaniać co raz więcej smaczków nie zauważalnych wcześniej. Są tu naprawdę wgniatające w ziemię motywy. Szczególnie zaczynający się od pięknej partii na pianinie „The Last Rites of Edward Hawthorn”. Jest to chyba na tę chwilę mój faworyt na „Behind...”. Kolejnym świetnym numerem jest „It's Alive”, podobnie jak „To Serve Man”. Co ciekawe są to najdłuższe numery na płycie, a ich długość waha się między ponad 7 minut, a aż 16. Właśnie w takich formach objawia się prawdziwy geniusz kompozytorski Sheltona. Jeśli chodzi o krótsze utwory, to o ile otwierający album „Lightwave” jest całkiem niezły to już następujący po nim „Necromantio” zaczyna mnie męczyć. Tak właśnie jest na tym krążku. Obok fragmentów naprawdę znakomitych pojawiają się partie nieco nużące, a niektóre riffy czy linie wokalne Marka sprawiają wrażenie jakby słyszało się je wielokrotnie w przeszłości. Podejrzewam, że te lekko odpychające fragmenty muszą tutaj być, bo stanowią integralną część całej układanki, ale na razie jeszcze się do nich nie przekonałem. Jak by określić muzykę Hellwell? Z pewnością słychać tu bardzo dużo Manilla Road, ale takiej dociążonej, doomowej, trochę progresywnej i z wyraźnymi partiami klawiszowymi.

Jeszcze tydzień temu wystawiłbym notę niższą, z kolei za tydzień może być ona zdecydowanie wyższa, kto wie? Dlatego radziłbym się nią nie sugerować za bardzo, tylko samemu wyrobić sobie zdanie na temat „Behind the Demon's Eyes”. Z pewnością nie jest to płyta, którą możemy puścić sobie jako tło do innych zajęć. Ta muzyka wymaga skupienia i przede wszystkim odpowiedniego nastroju dzięki któremu będziemy mogli w pełni oddać się we władanie tych dźwięków.


4,5/6

Warfect - Po naciśnięciu "play" powinieneś poczuć kopniaka w szczękę

Nowy krążek szwedzkiego trio Warfect zrobił na mnie duże wrażenie i naprawdę mocno mnie sponiewierał. „Scavengers” zawiera intensywną i brutalną thrashową nawałnicę utrzymaną, mimo teraźniejszego brzmienia, w duchu starej szkoły. Jeśli modlicie się do tytanów w rodzaju Protector, Exumer czy Slayer to powinniście sprawdzić także Warfect. Bez zbędnego przedłużania zapraszam do rozmowy z Kristianem Martinssonem, basistą kapeli.

HMP: Witam. Zespół powstał w 2003 roku pod nazwą Incoma. Nagraliście coś pod tą nazwą?
Kristian Martinsson: Wydaliśmy kilka demówek, ale bez płyty. Właściwie to na początku funkcjonowaliśmy pod inna nazwą, która została zmieniona w 2006 na Incoma. Jeśli dobrze pamiętam, to przed wydaniem naszego debiutanckiego albumu w 2009 roku zmieniliśmy nazwę ponownie na Warfect.

Czemu właściwie po pięciu latach zmieniliście szyld na Warfect?
Muzyka i brzmienie uległy modyfikacji i czuliśmy, że zmiana nazwy przed wydaniem debiutanckiego albumu była właściwą rzeczą do zrobienia. Nowy początek, że tak powiem. Staliśmy się innym zespołem. Ponadto, nie było innego zespołu o nazwie Warfect, a my chcieliśmy się wyróżnić.

Od czasu, gdy odszedł od was gitarzysta Hakan Karlsson (2011) gracie jako trio. Nie myśleliście o dołączeniu do składu drugiego wioślarza? Zamierzacie już pozostać w trzyosobowym składzie?
Niezupełnie. W pewnym momencie szukaliśmy wokalisty, ale na szczęście przekonaliśmy Fredrik’a do kontynuowania roli gitarzysty oraz wokalisty. Poczułem, że rozstrzygnęliśmy sprawę składu. Jest to dokładnie to, czego szukaliśmy jako zespół, więc będziemy dalej funkcjonować jako trójka. Manne dołączając do zespołu kilka lat temu utwierdził skład zespołu i teraz jesteśmy jak rodzina.

Okładkę do „Scavengers” stworzył Andrei Bouzikov. Czemu zdecydowaliście się akurat na niego? Podoba wam się końcowy efekt jego pracy?
Jesteśmy bardzo zadowoleni z pracy Andrieja. Andrei zrobił okładkę dla „Exoneration Denied”, więc wybór „Scavengers” był oczywisty. Stworzył nasze signum, że tak powiem. Jest wspaniałym artystą i wykonał świetną pracę nad okładką.

W maju ukazał się wasz nowy trzeci album „Scavengers”. Jak długo powstawał ten materiał?
Myślę, że niektóre kawałki z albumu zostały napisane kilka lat wcześniej. Jest to proces, a czasami niewykorzystany materiał z poprzedniego albumu może zostać ponownie przekształcony. Utwory łączą się w jedną całość. Niektóre partie, które z jakiegoś powodu nie pasowały do tego nad czym pracowaliśmy wcześniej mogą być idealne do tego, co robimy teraz. Zaczęliśmy nagrywać album latem ubiegłego roku.

Muzyka na nim zawarta to niemiłosierny wpierdol od początku do końca. Od początku mieliście założenie, żeby ten materiał kosił wszystko co napotka na swojej drodze?
Nie zamierzamy wydać albumu, z którego nie jesteśmy całkowicie zadowoleni. Oznacza to, że niektóre utwory idą do kosza, a niektóre są ponownie pisane w momencie, gdy wokale i teksty są tworzone. Nie wydajemy albumu, aby tylko go wydać. Jeśli ma to zająć trochę czasu, więc niech tak będzie. Jak powiedziałem, jest to proces. Po naciśnięciu „play” powinieneś poczuć kopniaka w szczękę i cieszę się, że to lubisz!

Prawie wszystkie numery są bardzo szybkie, jednak pod koniec mamy dwa wolniejsze, nieco bardziej klimatyczne „Evil Inn” i „Into the Crypt”. Jest to moim zdaniem udany zabieg, bo 54 minuty bezlitosnego napierdolu mogłoby trochę słuchacza wymęczyć. Czy w takim właśnie celu urozmaicenia nagraliście te wałki? A może nie kalkulowaliście w ten sposób, a tylko tak po prostu wyszło?
Tak zrobiliśmy. Chcemy tego rodzaju dynamiki na albumie. Zbyt monotonny album zaczyna Cię nudzić. Naprawdę trzeba dynamiki i zawsze patrzymy na to z szerszej perspektywy podczas pisania materiału oraz w momencie, kiedy decydujemy o kolejności utworów. Trzeba utrzymać zainteresowanie, a niestety wiele albumów wydanych w dzisiejszych czasach po prostu tego nie robi i z tego powodu są nudne. Przesłuchasz kilka pierwszych kompozycji, ale tak naprawdę nie chcesz przesłuchać całej płyty za jednym razem. Nie chcieliśmy tego i staramy się uniknąć tego na każdym albumie, który wydajemy.

Muszę przyznać, że obok ostatnich albumów Exumer i Protector, wasz album chyba najmocniej mnie sponiewierał. Pasuje wam postawienie „Scavengers” w takim towarzystwie?
Dziękuję! Tak, jesteśmy bardzo zadowoleni z wyniku. Okazało się dokładnie, jak chcieliśmy. Zawsze chcesz jak najlepszego dla siebie i myśleliśmy, że udało nam się to osiągnąć z „Exoneration Denied”, jak i również z „Scavengers”.

Kto u was odpowiada za komponowanie? Macie lidera czy może jednak pracujecie zespołowo?
Pracujemy razem, ale zwykle Fredrik przynosi nam zarodek, od którego rozpoczniemy kształtowanie, a ja zazwyczaj piszę teksty. Jest to wysiłek całego zespołu i wszyscy są częścią produktu końcowego. Spędzamy czas w studio Fredrik’a próbując różnych rzeczy i współpracując. Jest to zabawny proces.

Album wyprodukowaliście sami, prawda? Pasuje wam taka sytuacja, czy może w przyszłości chcielibyście powierzyć wasz materiał w czyjeś ręce?
Jeśli masz na myśli, że zajęliśmy się nagraniem i produkcją sami, to tak, zrobiliśmy to. Wspaniale jest mieć ten rodzaj wolności, ale nie sądzę, że zamknęliśmy drzwi dla przyszłej współpracy z innymi studiami lub producentami. Na razie Fredrik radzi sobie z zadaniem znakomicie.

Moim zdaniem krążek brzmi naprawdę dobrze. A wy jesteście w pełni z niego zadowoleni?
Mamy brzmienie, które chcieliśmy, nieco retro, ale zarazem nowoczesne. Myślę, że nam się udało. Nie chcieliśmy tej ściany dźwięku, której niektóre zespoły wydają się szukać, ale za razem nie chcieliśmy brzmieć lekko. Efektem jest pewnego rodzaju mieszanką.

Wydaliście go po raz kolejny poprzez Cyclone Empire. Wychodzi na to, ze jesteście zadowoleni ze współpracy?
Tak, to działa dobrze i jesteśmy twórczo niezależni, aby tworzyć co nam się podoba i jest to dobrą rzeczą. Mamy pełną kontrolę nad muzyką i produkcją, a także szatą graficzną. Nikt nie próbuj nas pchać w określonym kierunku i nie mówi nam, co mamy robić.

Nagraliście klip do numeru otwierającego krążek, czyli „Purveyors of Cadavers”. Uważacie, że akurat ten utwór jest idealnym reprezentantem „Scavengers”? Braliście pod uwagę jeszcze inne kawałki?
Myślę, że wszyscy w zespole zgodzą się, że jest to piosenka, do której chcielibyśmy zrobić teledysk, ale rozważaliśmy także inne kawałki. Jednak ''Purveyors of Cadavers” zawiera dużo elementów które nas reprezentują i krzyczą Warfect!

Jak jeszcze zamierzacie promować ten materiał?
Promocja jest trudna. Staramy się być aktywni na Facebooku, jak to jest tylko możliwe. Jednak jest to tylko jeden kanał, który pozwala nam dotrzeć do niektórych ludzi. Coś co bardzo dobrze zadziałało to teledysk, więc będziemy starali się zrobić ich więcej. Ludzie naprawdę lubią oglądać teledyski do utworów, łącznie ze mną.

Prezentujecie tę bardziej brutalną twarz thrash metalu. Czy fakt, że graliście bądź nadal gracie w takich składach jak choćby Lord Belial czy Bestial Mockery ma na to wpływ?
Ja i Fredrik kiedyś słuchaliśmy dużo black metalu i to zainspirowało nas do napisania tego rodzaju thrash metalu, który gramy. Jasne, granie w tych zespołach pomogło. Gramy muzykę, która do nas przemawia. Jeśli piszesz muzykę dla siebie, inni również ją polubią.

Ja słyszę w waszej muzyce wpływy przede wszystkim tytanów niemieckie sceny, Czyli Sodom, Kreator, Destruction, Exumer czy Protector oraz oczywiście Slayer, a nawet Death. Co Wy o tym sądzicie? Jakie kapele były dla was największą inspiracją?
Zespoły z lat 80-tych i 90-tych wpłynęły na nas najbardziej, Slayer i Sepultura to oczywiście dwa z nich. Dorastaliśmy słuchając wymienionych kapel i ich wpływ ukształtował nasze pisanie muzyki. Powiedziałbym, że amerykańska scena thrash, niemieckie zespoły thrash, a także podchodzące pod black metal formacje z Brazylijskiej sceny thrash metalowej miały na nas wpływ. Słuchaliśmy także dużo black metalu w latach 90-tych, więc to pewnie także odcisnęło swoje piętno na naszej muzyce. Między innymi!

Który z tych starych, legendarnych bandów trzyma się do dzisiaj według was najlepiej?
Slayer, Kreator, Destruction i Sodom by wymienić tylko kilka. Wciąż stoją silnie i naprawdę jest miło na to patrzeć.

Śledzicie młodszą scenę thrashową? Są jakieś nowsze kapele, które śledzicie?
Oczywiście, Havok, Pripjat, Violator i Lich King aby wymienić tylko kilka.

Powinniście już być po trasie z brazylijskim Vulcano. Jak publika odbierała wasz nowy materiał?
Reakcja była wspaniała. Trochę szkoda, że „Scavengers” został wydany podczas trasy, a nie wcześniej i ludzie nie mieli okazji go usłyszeć.

Wszystkie gigi były udane czy może zdarzyły się jakieś trudności? Gdzie zagraliście najlepszy koncert?
Nie często zdarza się, że są problemy ze sprzętem, ale jest to zwykle możliwe do naprawienia. Zepsuł nam się wzmacniacz basowy i pojawił się problem z jedną z kolumn gitarowych. Przynajmniej nie spadliśmy ze sceny i to jest dobrą rzeczą! Nie jestem pewien, gdzie mieliśmy nasz najlepszy pokaz, ale wspominam koncert na Anthems of Steel Festival w Brassuire we Francji, był świetny, a także jeden w Laudio w Kraju Basków. Ludzie byli szaleni i to było naprawdę zabawne.

A jak na żywo wypadają weterani z Vulcano? Jakie były relacje między waszymi załogami?
Mieli wielkie show i są wspaniałymi ludźmi. Bardzo ich lubimy i świetnie było pojechać z nimi w trasę. Mam nadzieję, że w przyszłości będziemy mieli więcej okazji, aby zagrać razem lub nawet pojechać w trasę, byłoby niesamowicie. Mówili, że powinniśmy udać się do Brazylii i to byłoby świetne!

To już wszystkie pytania z mojej strony. Chcielibyście jakoś zachęcić polskich metalowców do zakupienia „Scavengers”?

Oczywiście. Chcemy wrócić do Polski więc kupujcie „Scavengers” a my wpadniemy na thrash metalowe szaleństwo!