Oprócz fenomenalnego debiutu wytwórnia
Minotauro records wznowiła również drugi album Matthias Steele.
Pierwotnie ukazał się on w 2007 roku czyli aż 16 lat po
poprzedniku i stąd też jego wymowny tytuł „Resurrection”.
Słychać, że przez te wszystkie lata
trochę zmieniła się muzyka grana przez trio z Rhode Island. Przede
wszystkim jest wolniej i mniej power metalowo. Jest więcej prostych
riffów, niestety często mocno już ogranych. Wokalnie jest ok, choć
też nie tak potężnie jak bywało wcześniej. Największym minusem
jest dość amatorskie brzmienie, które pozbawia tę muzykę mocy.
Utwory same w sobie nie są złe, ale przez spieprzoną produkcję
zostały wyzute z energii i głębii. Najlepszym przykładem
potwierdzającym tę przypadłość są trzy bonusowe utwory
pochodzące z demo z 1987 roku, które pomimo słabej jakości
nagrania mają w sobie więcej powera niż te wszystkie, wtedy nowe
kawałki. I właśnie brak tego pazura sprawia, że ciężko słucha
mi się tej płyty. Jest to jakieś takie bezjajeczne i na dłuższą
metę męczy. Nie wyobrażam sobie, żebym kiedykolwiek sam z siebie
stwierdził, że mam ochotę zarzucić sobie „Resurrection”, no
chyba, że ten od Venom albo Halforda. Szkoda, bo tak jak pisałem
wcześniej, kompozycje, mimo że nie dorównują tym z debiutu to
jednak dają radę i przy lepszej produkcji zupełnie inaczej bym je
odebrał. Pojawiają się tu czasem ciekawe zagrywki czy fajne
melodie, więc ogólnie można stwierdzić, że momenty są. Jednak
całościowo nie do końca im wyszedł ten album.
Z pewnością znajdą się ludzie,
którym „Resurrection” podejdzie bardziej niż mi, bo potencjał
w nim jest. Dla mnie to jednak za mało i wolę swój czas
spożytkować na dużo lepsze w moim mniemaniu płyty.
3,5/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz