poniedziałek, 29 lutego 2016

Judicator - At the Expense of Humanity (2015)

Po dwóch płytach tekstowo osadzonych w tematach historycznych, na swoim trzecim krążku amerykanie z Judicator diametralnie zmienili przekaz. „At the Expense of Humanity” jest koncept albumem opowiadającym o chorobie nowotworowej brata wokalisty Johna Yellanda, jego cierpieniu i śmierci. Podczas słuchania tej płyty czuć ogromny ładunek emocjonalny na niej zawarty, podobnie jak w głosie Johna. Jest tu smutek, rezygnacja, gniew, a na końcu pogodzenie się z rzeczywistością. Muzycznie jest to w dalszym ciągu power metal znany z poprzednich materiałów, jednak tym razem został wzbogacony przez pewne progresywne elementy. Pojawiają się skojarzenia z takimi zespołami jak Blind Guardian, Queensryche, Crimson Glory czy też Iced Earth jednak nie są one zbyt nachalne. Judicator gra po prostu własną muzykę nie ukrywając swoich inspiracji. O umiejętnościach technicznych muzyków można mówić w samych superlatywach, ale najważniejsze jest to, że potrafią pisać znakomite utwory. „At the Expense...” trwa ponad godzinę, ale nawet na chwilę nie pojawiła się w mojej głowie myśl, by wyłączyć ją przed końcem. Płyta tworzy zwartą całość i najlepiej smakuje słuchana od deski do deski. Pomimo tego kilka numerów należy wyróżnić, bo w oderwaniu od reszty także prezentują się znakomicie i jak dla mnie są prawdziwymi hitami. Przede wszystkim muszę wspomnieć o pierwszym, zaraz po intrze, „God's Failures”, klasycznym power metalowym killerze, w którym mamy rozpędzone gitary, melodyjne zwrotki, klimatyczne zwolnienie oraz następujący po nim chwytliwy refren. Kolejnym jest „Coping Mechanism” znany też z poprzedzającej album epki. Znów zajebisty wałek z galopującym rytmem i pięknymi melodiami, zdecydowanie jeden z najlepszych numerów Judicator. Jednak moim faworytem na tę chwilę jest „How Long Can You Live Forever?”. Przepiękny prawie 9 minutowy utwór zaczynający się niczym klasyczna ballada, by potem rozwinąć się w cudowną kompozycję przepełnioną mnogością motywów, melodii i aż kipiącą od emocji. Doskonałe podsumowanie tej pięknej płyty. Fantastyczną muzykę podkreśla też przestrzenne i selektywne brzmienie oraz bardzo udane wykorzystanie klawiszy. Robią świetną pracę wypełniając tło, a czasami, ale niezbyt często spełniają też nieco ważniejszą rolę. Jednak na całe szczęście „At the Expense of Humanity” to płyta w 100% power metalowa, a także najdojrzalsze i najlepsze dzieło Judicator. Spodziewałem się dobrej płyty, ale nie aż tak dobrej. Od teraz mogę z pełnym przekonaniem napisać, że zostałem ich fanem i z niecierpliwością będę wyczekiwał ich kolejnych wydawnictw.

5,5/6

poniedziałek, 22 lutego 2016

Jameson Raid - Uninvited Guests (2015)

W ostatnich kilku latach doszło do wielu reaktywacji starych, często zapomnianych załóg z nurtu NWoBHM, ale oprócz kilku kapel w rodzaju Satan czy Hell niewiele było takich z naprawdę spektakularnym skutkiem. „Uninvited Guests”, będąca tak naprawdę pełnowymiarowym debiutem i to nagranym po 40 latach pochodzącego z Birmingham Jameson Raid, również nie zatrzęsie sceną. Zresztą tak naprawdę ciężko mówić o reaktywacji w klasycznym tego słowa znaczeniu, gdyż nie ma już w składzie żadnego z ojców założycieli. Najdłuższy staż mają wokalista Terry Dark, który dołączył do zespołu w rok po powstaniu, czyli w 1976 oraz basista Peter Green grający w Jameson Raid w latach 1980-82, a także ponownie od 2011 do dzisiaj. Gitarzysta Dave Rothan i perkusista Lars Wickett weszli na pokład dopiero w 2013. Muzycznie mamy tu do czynienia z trochę innym graniem niż te, które niektórzy znali z ich starych demówek. Nie ma tu szaleńczych temp, utwory są bardziej nastawione na rytm, gitary są cięższe, atmosfera mroczniejsza. Słychać trochę skojarzeń z Saxon jednak do poziomu słynniejszych kolegów sporo im jeszcze brakuje. Same kompozycje są niezłe, momentami nawet bardzo dobre, jednak brakuje w nich przede wszystkim dynamiki. Gdyby muzycy włożyli tu więcej pierdolnięcia i energii to byłby to naprawdę udany album, a tak to jest taki jakiś bezjajeczny. Zresztą Terry też śpiewa bez ikry co momentami potrafi człowieka srogo zmęczyć. Jeśli miałbym wymienić jakieś wyróżniające się utwory to na tę chwilę byłyby to chyba „Roll on Tomorrow”, znakomity balladowy „Haunted” i „9 Reasons” z fajnym refrenem, który przy większej dawce siły witalnej mógłby zmiatać głowy z karków. Pozostałe też prezentują się dobrze, ale szczególnie wtedy, gdy słucha się każdego z osobna. Płyta jako całość potrafi jednak trochę wynudzić. Niestety 56 minut muzyki bez odpowiedniego pierdolnięcia to zdecydowanie za długo. Reasumując, gdyby dodać tym utworom zastrzyk energii i pasji to odbiór „Uninvited Guest” byłby dużo lepszy ocena wyższa. Jednak płytę ocenia się za całokształt, a ten jest nie do końca satysfakcjonujący.

3,8/6

Magic Circle - Journey Blind (2015)

Ilości kapel zainspirowanych twórczością Black Sabbath nie da się zliczyć. Do tego grona należy też pochodzący z Bostonu Magic Circle. Na całe szczęście nie czerpią oni tylko z dorobku Sabbs z lat '70, ale słychać również inspiracje okresem, gdy za mikrofonem legendy z Birmingham stali Ronnie James Dio czy Tony Martin.
„Journey Blind” to ich drugi album, który nie sądzę by zainteresował poszukiwaczy oryginalności w muzyce, natomiast fani starego heavy czy doom metalu powinni być usatysfakcjonowani. Magic Circle udała się wcale niełatwa szuka i nagrali krążek bardzo klasyczny i jednocześnie przebojowy i nie nudzący słuchacza. Utwory są oparte na więcej niż jednym riffie czy też motywie powtarzanym w nieskończoność. Dzieje się w nich sporo, są zmiany tempa, znakomite sola i przebojowe melodie. Idealnie obrazuje to otwierający krążek numer tytułowy, który zawiera w sobie wszystkie te cechy, a to co się w nim dzieje od 5-ej minuty to już czysty orgazm. Do tego ciekawy i tajemniczy klimat, bardzo dobry, wysoki, ale też zadziorny głos Brendana Radigana, udana oprawa graficzna oraz przestrzenne brzmienie składają się na spójną całość. Jak już wspomniałem nie ma tu ani krzty nowatorstwa za to dostajemy doskonale skomponowane danie, którego głównym składnikiem jest oczywiście Sabbath, ale doprawione wpływami takich grup jak Pentagram, Trouble, Pagan Altar, czy Witchfinder General. Magic Circle stworzyli bardzo równy i udany album, jednak to jeszcze nie jest ekstraklasa gatunku, choć muszę przyznać, że nie wiele im do niej brakuje. Chyba tylko tego błysku geniuszu, który charakteryzuje wymienione wyżej legendy. Może pojawi się na ich trzecim wydawnictwie? Chciałbym, żeby tak było, bo potencjał mają ogromny.
Powalony na deski nie zostałem, ale słucha mi się „Journey Blind” wybornie i jest to zdecydowanie godny polecenia materiał, szczególnie dla tych co łykają wszystko z nalepką doom .

4,8/6

poniedziałek, 15 lutego 2016

Scala Mercalli - New Rebirth (2015)

Niesamowite, że ten włoski zespół istnieje od 1992 roku, a do tej pory nic o nim nie słyszałem. Oprócz trzech dem nagranych w latach 96-04, mają na koncie debiut „12th level” z 2005 roku, wydany cztery lata później „Border Wild” i najnowszy ubiegłoroczny „New Rebirth” Krążek ten został nagrany z dwoma nowymi gitarzystami jednak nie mam niestety porównania z poprzednikami.
Tym co się rzuca w oczy od początku to mocno zarysowana tematyka historyczna z naciskiem na postać Giuseppe Garibaldi'ego i zjednoczenie Włoch. Nawet image zespołu jest mocno zuniformizowany. Taka warstwa liryczna aż prosi się o potężną i epicką oprawę muzyczną. Niestety nie do końca tak wyszło. Oczywiście nie brakuje podniosłych, hymnicznych utworów takich jak „September-18-1960”, „Eternity”, „Hero of Two Worlds” przypominający Iced Earth z okresu Owensa czy „Still United”, które należą do najlepszych na płycie, jednak mi czasem brakuje mocy w riffach. W niektórych fragmentach przydałoby się konkretne dojebanie do pieca, a pozostaje niedosyt. Utwory same w sobie, a jest ich 11 plus intro i outro, są naprawdę niezłe, a momentami wręcz bardzo dobre, jednak zbyt anemiczne brzmienie nie pozwala im w pełni rozwinąć skrzydeł. Wokalista też nie dysponuje zbyt potężnym głosem, mimo że dobrze wywiązuje się ze swoich obowiązków. Pozwolił sobie nawet na puszczenie oka do słuchaczy i w „The Undead” niemal bezbłędnie odwzorował manierę wokalną Mustaine'a.
Scala Mercali nagrali dobry heavy metalowy, ale nie na tyle dobry, żeby pozostał w pamięci słuchaczy na dłużej. Na pewno na plus niektóre, szczególnie te wymienione wyżej kawałki i historyczna tematyka. Mam nadzieję, że chłopaki i grająca na basie kobitka popracują nad pewnymi niedostatkami i na kolejnym krążku pokażą pełnię swoich możliwości.

4/6

wtorek, 2 lutego 2016

Aftermath - Killing the Future (2015)

Nazwa tej kapeli obiła mi się kiedyś o uszy, jednak pierwszy kontakt z ich muzyką nastąpił dopiero teraz. Aftermath powstał w Chicago w 1985 roku i ma na swoim koncie kilka nagranych demówek oraz pełny album „Eyes of Tomorrow” z 1994. Dwa lata później przestał istnieć. Muzycy próbowali jeszcze coś działać pod zmienionym szyldem Mother God Moviestar, ale ten projekt też nie przetrwał zbyt długo. W 2014 roku zespół powrócił do świata żywych, a w kolejnym pojawiła się wydana przez Divebomb rec. płyta „Killing the Future”. Nie jest to nowy materiał tylko kompilacja dwóch pierwszych dem wydanych w latach 86-87, poddanych remasteringowi i z ulepszoną 12-sto stronicową książeczką zawierającą teksty, zdjęcia i wywiad z zespołem.
W późniejszych latach Aftermath podobno grał progresywny thrash, jednak nie słychać tego na tym wydawnictwie. Mamy za to do czynienia z ultra szybką jazdą bez trzymanki, opartą na prostych, momentami nawet punkowych riffach, napierdalających bez chwili wytchnienia bębnach i wokaliście wyrzucającym z siebie kolejne wersy z prędkością światła. Tak więc zamiast Watchtower czy Coroner słychać tutaj przede wszystkim Nuclear Assault, Wehrmacht, D.R.I. etc. Jest to całkiem niezły materiał, ale jeśli mam być szczery, to gdy najdzie mnie ochota na takie granie prędzej wybiorę wymienione wyżej kapele niż Aftermath. Niestety jest tu zbyt dużo prostych i oklepanych riffów, które usłyszeć można na tysiącach innych krążków, choć utworów samych w sobie słucha się bardzo dobrze. Plusem jest czas trwania, bo niecałe 32 minuty i 9 numerów to chyba optymalna długość. Na pewno nie zdąży zamęczyć słuchacza i spokojnie można poświęcić „Killing the Future” kilka przesłuchań.
Płyta zdecydowanie tylko dla fanów tego stylu lub dla kolekcjonerów. Reszta raczej może sobie odpuścić. Jestem ciekaw w jakim kierunku podąży Aftermath jeśli postanowią nagrać nowy krążek? Czy będzie to ten bezpośredni punkowy thrash metal czy też będą kontynuować progresywny styl z „Eyes of Tomorrow”? Jednak pewien jestem, że nie będzie to na pewno najbardziej wyczekiwany przeze mnie materiał..

3,8/6