poniedziałek, 21 października 2013

Virtue - We Stand to Fight (2013)

Zespół Virtue był moim zdaniem jednym z lepszych podziemnych zespołów brytyjskich działających w latach '80 i jednym z najlepszych drugiej fali NWoBHM. Założony przez braci Sheldon w 1981 roku zakończył swój byt w 1987, pozostawiając po sobie jedynie singiel „We Stand to Fight” oraz demo „Fool's Gold”. Na początku tego roku grecka wytwórnia No Remorse rec wydała oba te materiały po raz pierwszy na jednym cd. Całość została zremasterowana, a płytę zdobi 16-stronicowy booklet zawierający wiele zdjęć oraz ekskluzywny wywiad z zespołem. Tak więc myślę, że fanatycy podziemia już dawno się zaopatrzyli w to wydawnictwo, albo zamierzają to uczynić w najbliższym czasie. A co o samej muzyce? Ta jest po prostu znakomita. W większości szybkie i bardzo melodyjne kompozycje, brzmiące niemalże power metalowo, mnóstwo gitarowych pojedynków, wysokie i melodyjne wokale oraz niesamowita energia. Całość brzmi bardzo jednolicie i ma się wrażenie jakby wszystkie utwory nagrano podczas jednej sesji. Każdy z tych kawałków jest potencjalnym hitem, więc płytka przelatuje lotem błyskawicy wywołując uczucie ogromnego niedosytu. Rzecz zdecydowanie dla fanów grup jak Elixir, Cloven Hoof czy Tokyo Blade, a także Liege Lord czy nawet Fifth Angel. Zresztą tak naprawdę każdy fan heavy metalu powinien się zapoznać z tymi nagraniami, gdyż jest to nie tylko kawał historii, ale również naprawdę doskonała muzyka. Tylko żal, że zespół z takim potencjałem zostawił tak skromny dorobek, bo aż chciałoby się zobaczyć jak daleko Virtue mogli zajść, gdyby mieli trochę więcej szczęścia.

5,5/6

Iron Kingdom - Curse of the Voodoo Queen (2011)

Przez długi czas odwlekałem konfrontację z tym materiałem, a to z tego względu, że niezbyt błyskotliwa nazwa w połączeniu z kiczowatą okładką nie nastrajały mnie zbyt optymistycznie. Jednak, gdy w końcu wziąłem się za wałkowanie debiutu tych młodych Kanadyjczyków (i jednej Kanadyjki) to nie mogłem przestać. „Curse of the Voodoo Queen” to ogromne zaskoczenie i przede wszystkim po prostu znakomita muzyka. Heavy metal prezentowany przez Iron Kingdom jest bardzo mocno osadzony we wczesnych latach '80 z wieloma wycieczkami do lat '70 czy nawet późnych '60. Posłuchajcie choćby takiego „Nightrider”. Zespół pomimo tego, że czerpie z wielu źródeł prezentuje bradzo zwarte heavy metalowe oblicze. Najwięcej tutaj słychać bogów z Manilla Road. Śpiewający gitarzysta Chris Osterman momentami brzmi jak Mark Shelton, a sama atmosfera tej płyty również przywodzi na myśl legendarnych Amerykanów. Pomimo młodego wieku muzycy prezentują bardzo wysoki poziom zarówno techniczny jak i kompozytorski. Wypada wspomnieć, że na bębnach gra siostra wokalisty, Amanda Osterman i wypada baaaardzo dobrze. Wielu facetów mogłoby się od niej uczyć. Z tego albumu bije niesamowita młodzieńcza energia i entuzjazm, które powodują, że słucha się go z wypiekami na twarzy. Nie ma tutaj ani jednego słabego punktu. Czy to będzie hymniczny „Legions of Metal”, tajemniczy i niepokojący „The Heretic”, fantastyczny „From the Ashes', energiczny, przepełniony zajebistą energią „Fired up”, który brzmi jak połączenie dwóch numerów Manilli („Road of Kings” i „Feeling Free Again”). Oprócz tego wspomniany już wcześniej „Nightrider” oraz zostawione na sam koniec, prawdziwie epickie monstrum czyli trwający 13 minut „Montezuma”. Muszę przyznać, że ta płyta zrobiła niemałe spustoszenie w mojej głowie. Kapel grających heavy na bardzo wysokim poziomie pojawiło się w ostatnim czasie naprawdę sporo i to mnie niezmiernie cieszy. Jednak żadna z nich nie gra w taki sposób jak Iron Kingdom co tylko świadczy na korzyść Kanadyjczyków. Dobra, pora wrócić do słuchania „Curse of the Voodoo Queen” co Wam również radzę uczynić.

5,2/6

czwartek, 17 października 2013

Lonewolf - The Fourth and Final Horseman (2013)

Bardzo szybko, bo w niewiele ponad rok uwinęli się panowie z Lonewolf z nowym materiałem. Dopiero co zasłuchiwałem się w „Army of the Damned”, a już w moje łapy wpadł kolejny krążek. „The Fourth and Final Horsemen” jest ich drugim albumem wydanym w barwach Napalm rec. Jeśli chodzi o zawartość muzyczną to jest taka jakiej każdy się spodziewał. Heavy Metal wzorowany na najlepszych niemieckich wzorcach z naciskiem na Running Wild i z charakterystycznym gardłowym, niskim głosem Jensa. Pewnym novum jest większa ilość spokojniejszych fragmentów, w których słychać spokojną gitarę prowadzącą i wyraźnie grający bas jak choćby w „The Poison of Mankind” co bardzo przypomina Iron Maiden. Prawdopodobnie jest to sprawka Alexa, ale tego to już dowiemy się z wywiadu. Nie brakuje jak zwykle hitów, którymi jest wypełniona druga część płyty. „Another Star Means Another Death” zaskakuje spokojnymi zwrotkami, w których Jens śpiewa na tle perkusji i nie przesterowanych gitar. Jednak podniosły refren to już klasyczny Lonewolf. Podobnie zresztą jak następujący po nim mój faworyt „Dragonriders”, który zaczyna się od genialnego riffu. Ten numer traktujący o wikingach jest zdecydowanie jednym z najjaśniejszych punktów tego wydawnictwa i chyba oczywistym kandydatem do nowej setlisty podczas najbliższych koncertów. Kolejnym świetnym kawałkiem jest „Guardian Angel”oparty na melancholijnej melodii i zagrany w wolniejszym tempie. Piękny utwór i ciary na plecach. Wyróżnić można jeszcze kolejny hymn zespołu, a mianowicie „The Brotherhood of Wolves” zagrany w klasycznym dla nich stylu, czyli marszowe zwrotki i podniosły refren. Na koniec mamy jeszcze najdłuższy na płycie prawie 8-minutowy „Destiny”, który jest fantastycznym zakończeniem tej udanej płyty. Utwory, których nie wymieniłem również trzymają fason i poniżej pewnego dobrego poziomu nie schodzą. Niestety jedna rzecz mi tutaj nie do końca pasuje. Jest to słabe jak dla mnie brzmienie gitar. Solówki brzmią dobrze, bardzo przestrzennie, niestety podczas riffów czy kostkowania brzmi to płasko i bez mocy. Gdyby dać na wiosła więcej pierdolnięcia to podejrzewam, że ta płyta mogłaby mordować. Pomimo tego trzeba przyznać, że Lonewolf nagrał kolejny bardzo dobry krążek. Nie jest to może tak wybitne dzieło jak „The Dark Crusade”, ale tak genialnych płyt nie nagrywa się za każdym razem. „The Fourth and Final Horseman” i tak należy traktować jako naprawdę mocną rzecz.


5/6

środa, 16 października 2013

Shadowkiller - Slaves of Egypt (2013)

Gdy otrzymałem ten materiał do recenzji nie miałem pojęcia co to może być za twór. Ciężko było znaleźć jakiekolwiek informacje na temat tego zespołu. Z tego co udało mi się wygrzebać to jest to projekt założony przez dwóch muzyków thrashowego Hellhound, Joe Liszta (voc/git) oraz Gary'ego Neffa (dr). Rzut oka na wydawcę czyli Stormspell rec oraz na zajebistą okładkę utrzymaną w klimacie starożytnego Egiptu i już wiedziałem, że kichy nie będzie.Shadowkiller na swoim debiucie gra progresywny power metal będący wypadkową starego Fates Warning czy Savatage oraz Iced Earth, Metal Church i Iron Maiden. Płyta wymaga kilku przesłuchań, żeby zaskoczyła, więc nie zniechęcajcie się jeśli po pierwszym razie Wam nie podejdzie. Utwory są w większości długie, rozbudowane, ale na szczęście nie przekombinowane. Jest też sporo epickich momentów jak w bardzo dobrym numerze tytułowym, który jest przepełniony egipską atmosferą i przywołuje dalekie skojarzenia z „Powerslave”. Większość utworów jest raczej w średnich tempach, chociaż pojawiają się również przyspieszenia, Progresja objawia się przede wszystkim w konstrukcji utworów, power metal w dynamice i riffach natomiast epickość to ogólny klimat tego krążka. Poza tym, że jest to bardzo wyrównany materiał to jednak muszę wyróżnić jeden kawałek, a mianowicie „On These Seas", który już od paru tygodni nie chce opuścić mojej głowy. Kawał porządnego gitarowego grania, poprawne wokale i naprawdę nieźle napisane utwory. Można się do czegoś przypieprzyć? Ano można choćby do brzmienia, które mnie do końca nie przekonuje, szczególnie bębny brzmią trochę zbyt płytko. Jednak nie psuje to odbioru całości. Długość płyty (ponad godzina) też po paru przesłuchach zaczyna trochę przeszkadzać. Po prostu w pewnym momencie zacząłem odczuwać lekkie znużenie. Jest to zdecydowanie dobry debiut i na pewno będę bacznie obserwował przyszłe poczynania tych Amerykanów, Jeśli nie są Wam obce nazwy wymienione w tej recenzji (nie wyobrażam sobie, by mogło być inaczej) to powinniście się zainteresować Shadowkiller.


4,5/6

wtorek, 15 października 2013

Sinister Realm - World of Evil (2013)

Uwielbiam ten zespół! Dwie poprzednie płytki rozpieprzyły mnie na atomy, więc z niecierpliwością oczekiwałem ostatecznego ciosu, który dopełni dzieła zniszczenia. Czy się doczekałem? I tak i nie. Nowe, trzecie już dziecko Amerykanów z Sinister Realm jest znakomite i na pewno trzyma dotychczasowy, zajebiście wysoki poziom. Jednak na pytanie czy „World of Evil” jest lepsza niż „Sinister Realm” i „The Crystal Eye” na dzień dzisiejszy, pomimo wielu już przesłuchań, nie jestem w stanie udzielić satysfakcjonującej odpowiedzi. Zresztą to chyba nie jest najważniejsze, bo 99% zespołów marzy o nagraniu takiego krążka, Sinisterom udało się to już trzykrotnie. Jak dotąd zespół tworzył genialną miksturę doom metalu z epickim heavy. Na drugim krążku szala zaczęła się delikatnie przesuwać na stronę tego drugiego. Na „World of Evil” mamy już bardziej wyraźną przewagę heavy, choć elementów doomowych też nie brakuje. Na początek dostajemy szybki cios w postaci „Dark Angel of Fate” i już wiadomo, że będzie dobrze. Następny, nieco wolniejszy, bardziej rytmiczny „Bell Strikes Fear”, w którym słyszymy skandowane chórki w refrenie. Zdecydowanie świetny wałek. Kolejny jest utwór tytułowy, który jest jednym z najlepszych tutaj. Fantastyczny numer z genialnymi melodiami, utrzymany w raczej wolnych tempach. Zespół nagrał do niego klip, więc każdy z Was może go sobie obejrzeć w sieci. „The Ghosts of Nevermore” jest oparte na riffie utrzymanym w bliskowschodnim klimacie. Zresztą nad całym utworem unosi się taka aura. Poza tym jest to już kolejny utwór z genialnym refrenem. „Prophets of War” jest dość szybkim numerem, którego refren nasuwa na myśl bogów z Manilla Road. Podobna melodyka i sposób śpiewania. „Cyber Villain” natomiast jest jednym z szybszych i jednocześnie moich ulubionych z tego krążka. To już jest konkretna power metalowa jazda. Po krótkim instrumentalnym przerywniku „The Forest of Souls” mamy grande finale w postaci epickiego, trwającego prawie 9 minut heavy/doomowego potwora w postaci „For Black Witches”. Ileż się dzieje w tym numerze. Obok gitarowych pojedynków i galopad jest nawet zajebiste solo na basie. Sinister Realm ma zresztą niesamowitą łatwość w tworzeniu fenomenalnych, jednocześnie łatwych do zapamiętania i niebanalnych melodii. Słychać tutaj oczywiście Dio, Iron Maiden, Judas Priest czy Candlemass jednak wszystkie te składniki są odpowiednio dobrane i zmiksowane. Jeśli jeszcze dodamy do tego genialne wokale Alexa Kristofa oraz ogólnie doskonałą technikę pozostałych muzyków i pomnożymy to przez niesamowite zdolności kompozytorskie Josha Samusa Gaffneya to otrzymamy efekt końcowy, którym jest jeden z najlepszych albumów roku. Jedynym drobnym szczegółem, który można by poprawić to brzmienie. Przydałoby się jednak trochę więcej pierdolnięcia na gitarach, ale i tak nie jest źle pod tym względem. Gdyby metalowy światek był sprawiedliwy i jedynym kryterium byłaby muzyka to dzisiaj Sinister Realm należałby do ścisłej czołówki. Niestety życie ogólnie nie jest sprawiedliwe, więc zamiast nich furorę robią inne, często mniej utalentowane zespoły, których nazwy tutaj pominę. Płytka ukazała się nakładem Shadow Kingdom rec. i zdecydowanie polecam ją wszystkim oddanym fanatykom heavy metalu. Jeden z lepszych krążków jakie ostatnio dane mi było słyszeć.


5,6/6

Wolfs Moon - Curse the Cult of Chaos (2013)

Niesamowicie wytrwali muszą być ci kolesie. Ponad 20 lat grania, 7 dużych krążków, a cały czas balansują na granicy drugiej i trzeciej ligi. „Curse the Cult of Chaos” na pewno nie poprawi ich sytuacji. Jednak jestem przekonany, że wcale im na tym nie zależy. Chłopaki napieprzają swój surowy i toporny aż do bólu heavy metal na typowo niemiecką modłę i na pewno są z tego powodu szczęśliwi. Zapewne mają też swoją malutką grupkę fanów, która czeka na ich płyty, jednak podejrzewam, że większość ludków nie za bardzo się nimi interesuje. W moim przypadku sytuacja wygląda tak, że jak Wolfs Moon wydaje coś nowego to przesłucham kilka razy, pomyślę, że znowu jest tak samo czyli średnio, odkładam materiał i później wracam do niego rzadko lub wcale. Tym razem chyba będzie podobnie. Płyta jest długa, bo trwa ponad godzinę, a tyle siermięgi to może być za dużo dla większości słuchaczy. Wprawdzie zespół stara się urozmaicić trochę swoją skostniałą formułę i dodaje np. od czasu do czasu kobiece wokalizy dzięki czemu klimat zaczyna trochę przypominać Iced Earth z okresu „The Dark Saga”. Nowy wokalista Robert Rogge też próbuje śpiewać w różnych stylach od ostrego wrzasku, przez średnie rejestry, aż do melodyjnych fraz. Do tego kwadratowe riffy i melodie oraz typowo podziemne brzmienie. Krążek jest raczej równy, więc wymienię tylko dwa numery, które trochę się wyróżniają. „Undying Legends” zadedykowany zmarłym legendom heavy metalu takim jak Dio czy Dimebag Darrel oraz według mnie najlepszy na tym albumie, utwór – hołd dla Overkill czyli „Chaly Skull – Wing”. Ogólnie płyta jest średnia z dobrymi fragmentami. Kilka razy można przesłuchać, bo te kawałki nawet zostają w głowie, ale tak naprawdę jest cała masa dużo lepszych krążków. Tak więc nie wróżę Wolfs Moon sukcesów ze swoim nowym dziełem. Nie uważam również czasu spędzonego z „Curse the Cult of Chaos” za stracony. Należy im się szacunek za tyle lat oddania dla heavy metalu i grania prawdziwe szczerych dźwięków prosto z serducha. Ja jednak muszę ocenić samą muzykę, a ta zasługuje na trójkę z plusem.


3,5/6

Witch Cross - Axe to Grind (2013)

No i mamy kolejny powrót po latach. Tym razem pora na Duńczyków z Witch Cross, którzy w latach '80 zaistnieli na scenie tylko jednym, ale ciekawym krążkiem „Fit for Fight”. Z oryginalnego składu nagrywającego debiut pozostali tylko gitarzysta Mike „Wlad” Kock i basista Jan Normark. Z trzech nowych członków zespołu parę słów należy z pewnością poświęcić wokaliście Kevinowi Moore. Człowiek ten śpiewał wcześniej w tworze pod nazwą Oliver/Dawson Saxon i muszę przyznać, że to słychać jak cholera. Jego barwa głosu i sposób śpiewania nasuwa od razu na myśl skojarzenia z Biffem Byffordem. Zresztą odcisnął on spore piętno na całej płycie. Saxon to zdecydowanie najbliższe i najcelniejsze porównanie do dzisiejszego Witch Cross, a gdy jeszcze w utworze „Metal Nation” słyszymy tekst „Denim and leather – march together” robi się już całkiem ciekawie. Pomimo tych ewidentnych inspiracji legendarnymi Brytyjczykami cały materiał robi bardzo pozytywne wrażenie. Świetne szybkie numery jak „Demon in the Mirror”, do którego zespół nakręcił klip, „Ride with the Wind”, hymniczny „Metal Nation”, wolniejszy i bardziej nastrojowy z lekko wschodnim riffem „ Awaking – Pandora's Box” oraz „Bird of Prey”, w którym gościnnie niektóre partie wokalne nagrała Marta Gabriel (Crystal Viper). Do tego bardzo dobre refreny, dużo ciekawego riffowania i po prostu konkretne utwory. To wszystko składa się na obraz płyty dobrej, momentami nawet bardzo dobrej i z pewnością zadowoli fanów heavy metalu. Jak wiadomo, takie powroty po latach mogą być udane lub nie. Witch Cross należy zdecydowanie umieścić w tej pierwszej grupie. Jedyne do czego można się przyczepić to to, że na „Axe to Grind” jest trochę za dużo Saxon, a za mało samego Witch Cross, ale jak się przymknie oko na ten szczegół to ze słuchania tego krążka można mieć masę radochy. Może, gdy już zespół się bardziej dotrze to na następnej płycie pokaże bardziej własne, indywidualne oblicze. Podsumowując, jest to płyta zdecydowanie warta uwagi i godna polecenia. Może nie zawojuje rankingów i podsumowań rocznych, ale chyba nie każda płyta musi od razu zawojować świat.


4,5/6

środa, 9 października 2013

Roarback - Face the Sun ep (2012)

Roarback pochodzi z Danii, a „Face the Sun” jest ich debiutancką epką. Jaką muzą para się ten kwintet? Otóż mamy tutaj do czynienia z thrash/death metalem, w którym oba gatunki są ze sobą bardzo udanie połączone. Na początek dostajemy tytułowy wałek, który najpierw uderza nas Slayerowskim riffem, po czym wchodzi zwolnienie kojarzące się z Asphyx. W takim „I will Find You” można się również doszukać wpływów naszego Vadera. Poza tym słychać również trochę Entombed czy Six Feet Under oraz Kreator. Ogólnie jest tutaj sporo ciekawych riffów, szybkie fragmenty przeplatają się z bujającymi i ciężkimi walcami. Potrafią też pocisnąć znakomitą solówką jak np. w „My World”. Na koniec dostajemy „War Machine”, przy którym nie sposób nie machać łbem jak obłąkany. Podejrzewam, że na koncertach muszą urywać dupy, więc jeśli kiedyś będą miał możliwość sprawdzenia tego osobiście to na pewno nie omieszkam. Tylko wokalista mógłby trochę urozmaicić swój ryk, bo to co prezentuje to po prostu zwykły, co prawda mocny, ale niczym nie wyróżniający się growl. Jednak to tylko mały niuans bez wpływu na ostateczną ocenę. Ogólnie jak na debiut jest bardzo dobrze, słuchanie tej płytki sprawia mi sporą radochę, a te 4 kawałki przelatują naprawdę błyskawicznie i nie pozostaje nic jak włączenie tego jeszcze raz. „Face the Sun” chyba spełniła swoje zadanie, bo pozostawia wrażenie niedosytu i zaostrza apetyt na kolejne materiały Roarback. Jeśli nie pójdą w jakieś nowoczesne klimaty to może być z nich kawał zespołu.

4,5/6

Lapida - Hate Leads Violence (2012)

Moment, w którym otrzymałem ten materiał do recenzji był moim pierwszym kontaktem z ta nazwą. Musiałem, więc zasięgnąć pomocy z pewnego źródła znanego jako metal archives i stamtąd dowiedziałem się, że Lapida to włoski kwartet założony już w 1999 roku w wiecznym mieście. Jak dotąd nie mogą się pochwalić zbyt obszerną dyskografią, bo udało im się zarejestrować jedynie promo w 2007 oraz debiut „Hate Leads Violence” wydany własnym sumptem w ubiegłym roku, o którym napiszę kilka zdań. Okładka przedstawiająca łysego, wkurwionego typa z giwerą przy głowie i pokazującego fucka oglądającemu, a także tytuł tego krążka świadczy o tym, że można się spodziewać agresywnego kopa w ryj. No i w sumie faktycznie tak jest. Thrash kojarzący się z późniejszym Slayerem może się podobać. Riffy nie są zbyt skomplikowane i ma się wrażenie słuchania ich na tysiącu innych płyt, ale pasują do tego grania. Bass czasem gra razem z wiosłami co powoduje ich zagęszczenie, ale też nadaje trochę nowocześniejszego wydźwięku, szczególnie w pierwszym numerze „Scream of Pain” i co nie bardzo mi się podoba. Wolę momenty gdy gra bardziej klasycznie. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze hard core'owa agresja i wściekły wokal również kojarzący się z tym gatunkiem. Mi zdecydowanie podobają się wolniejsze, walcowate fragmenty, w których riffy wręcz wyrywają trzewia jak w „Become wrath” czy „Curse and Death”. Słowo klucz do tej płyty to zdecydowanie wściekłość. Słychać, że ci kolesie podczas nagrywania byli maksymalnie wkurwieni i udało im się to przenieść na muzykę. Zresztą widać to także w tekstach, w których roi się od fucków. W ramach podtrzymania nienawistnego klimatu niektóre kawałki zaczynają się mówionymi wstawkami, albo samplami z jakichś filmów, które też wpasowują się w ogólny wydźwięk płyty. Nie jest to do końca moje granie, więc ocena nie będzie najwyższa. Myślę jednak, że fani takiego młócenia będą zadowoleni.

3,5/6

Metal - Proving our Mettle (2013)

Jak to możliwe, że nikt do tej pory nie wpadł na pomysł nazwania swojego zespołu w najbardziej oczywisty dla metalowców sposób? Już tylko za to uważam tych australijskich fanatyków za mistrzów świata. Zespół Metal powstał w 2006 roku i jak dotąd miał na koncie zaledwie jedno demo wydane w tymże roku i zatytułowane „Fighting for Metal”. Po 7 latach ciszy wreszcie udało się im wydać własnym sumptem debiutancki cd „Proving our Mettle”. Jeśli nazwa jeszcze nie zasugerowała komuś w jakich klimatach porusza się zespół to podam może kilka tytułów: „Heavy Metal”, „The Kiss of Steel”, „Fighting for Metal”. Już jaśniej? Tak, zespół Metal gra true metal jak w mordę strzelił. Jednak nie jest to coś w stylu choćby Majesty pomimo, że otoczka może przypominać trochę twórców „Keep it True”. Metal gra zdecydowanie bardziej surowo. Sekcja rytmiczna gra bardzo gęsto, a gitary wyinają naprawdę konkretne i ostre riffy. Nie znajdziemy tutaj przesłodzonych melodyjek, tylko klasyczne heavy metalowe łojenie. Wokalista Rayzor Ray nie jest wybitnym technikiem i śpiewać specjalnie to on nie potrafi, jednak jego maniera wokalna i barwa głosu idealnie pasują do tego stylu i nadają pewnej odrębności i oryginalności. Nad wszystkim unosi się duch starego Manowar wymieszany z atmosferą znaną z wczesnych krążków Manilla Road. Płyta jest bardzo równa jednak, gdybym miał wyróżnić jakieś utwory to byłyby to bardzo hiciarski „Fighting for Metal”, przy którym nie sposób usiedzieć na dupie, oraz dłuższe i bardziej epickie „The Buccaner's Revenge”, „The Gry Lion” oraz „Trafalgar”. Pomimo tego, że jest to granie oparte na znanych wszystkim patentach to jednak jest to podane bardzo ciekawie. Kolejnym atutem tej płyty jest jej duża słuchalność i fakt, że nie można się przy niej nudzić. Bardzo cieszy fakt, że mamy na scenie kolejnych wojowników walczących w imię prawdziwego metalu. Jak to kiedyś mawiano: Nie liczy się treść tylko idea. Tutaj i jedno i drugie jest zacne.

4,5/6

King Leoric - Lingua Regis (2013)

Pamiętam, że poprzednia płyta Króla Leorica „Thunderforce” wywarła na mnie bardzo dobre wrażenie i od czasu do czasu lubiłem do niej wrócić. W międzyczasie przez moje głośniki przetoczyły się ogromne ilości muzyki i nawet nie zauważyłem, że od wydania wspomnianego albumu minęło już 8 lat. Tak więc, gdy dostałem do recenzji nowe, trzecie dopiero dziecko tych niemieckich heavy metalowców na mojej gębie pojawił się grymas zadowolenia. King Leoric nie zawiódł. „Lingua Regis” rozpoczyna się od „Master of the Kings”, w którym najpierw słyszymy w zwrotkach typowe kwadratowe, germańskie riffy, które później płynnie przechodzą w majestatyczny i epicki refren za każdym razem wywołujący u mnie ciary. Znakomity numer, na pewno jeden z lepszych napisanych kiedykolwiek przez ten zespół. Wyróżnić należy również utwór tytułowy przypominający Black Sabbath z czasów Dio albo Martina. Wolny, marszowy, podniosły i bardzo klimatyczny. W podobnym klimacie jest utrzymany również „Final Rhyme”, w którym da się wyłapać wpływy epic metalu. Szybszą, bardziej zadziorną stronę tego cd reprezentują takie numery jak „Awaiting Armageddon”, „Let it Loose” czy „Time Steals Yor Day”. Pod koniec dostajemy kolejny świetny wałek z hymnicznym refrenem pod znanym wszystkim tytułem „Last in Line” (nie jest to cover Dio), oraz „Heavy Metal Sons”, którego tytuł mówi wszystko o twórcach „Lingua Regis” i ich muzyce. Reszta też jest bardzo dobra, że wymienię choćby „Father Mine” z bardzo osobistym tekstem oraz „Straight out of Hell” posiadający bardzo chwytliwy refren. Słychać w tej muzyce inspiracje sceną brytyjską i bandami takimi jak Maiden, Saxon czy Sabbath oraz typowo niemieckim graniem w stylu Accept, Grave Digger czy stary Helloween, a w niektórych fragmentach nawet Manowar. Wokalista najbardziej przypomina Udo, jednak stara się więcej śpiewać niż jego słynniejszy rodak. Brzmienie jest surowe, typowe dla klasycznych płyt z lat '80. Słychać, że Ci kolesie kochają heavy metal i grają to co czują bez żadnej pozy ani kalkulowania czy to się dobrze sprzeda. Mają swoją publikę do której adresują swoje płyty i mają w dupie mainstream. Za to im chwała. życzyłbym sobie, żeby wiele innych grup miało takie podejście do tematu prezentując jednocześnie taki poziom muzyczny na swoich płytach.

5/6

niedziela, 6 października 2013

Horacle - A Wicked Procession (2013)

Ten zespół już za sprawą debiutanckiej epki wzbudził spore zainteresowanie w podziemiu, a w moim prywatnym rankingu został jedną z największych nadziei. Belgijski Horacle dowodzony przez basistę Sabathana znanego na pewno niektórym z Was z black metalowego Enthroned uderzył w tym roku kolejnym materiałem. Niestety jest to znów tylko ep, ale jeśli każda następna będzie prezentowała taki poziom to mogą wydawać tylko w takim formacie. To co prezentuje ta piątka Belgów to doskonałe połączenie speed metalu z nwobhm. Mnóstwo rewelacyjnych melodii przesiąkniętych pierwszą połową lat '80 sprawia, że nie da się nie zakochać w tym graniu. Każdy z muzyków prezentuje bardzo wysoki poziom. Najwięcej słychać tu Judas Priest (jest nawet cover „Freewheel Burning) oraz wczesnego Maiden szczególnie jeśli chodzi o gitarowe pochody i typowo Harris'owski bas. Wypada też wspomnieć wokalistę Terry'ego Fire, który śpiewa raczej tylko w wysokich rejestrach, ale czyni to bardzo pewnie i nie wpada w homoseksualną manierę. Czasem kojarzy mi się z Andersem Zackrissonem, byłym śpiewakiem szwedzkich Gotham City i Nocturnal Rites. Płytka zawiera 4 utwory plus wspomniany cover i naprawdę ciężko się od niej uwolnić. Natomiast numer „Lightning Strikes Down” to jeden z najlepszych utworów jakie ostatnio słyszałem. Prawie 8 minut heavy metalowej jazdy, epickich melodii i gitarowych pojedynków. Tak więc podsumowując, Horacle rządzi! Mam nadzieję, że wreszcie nagrają pełnoczasowy debiut, a wtedy drżyjcie narody.

5,5/6

Fueled by Fire - Trappedd in Perdition (2013)

Znów trzeba było się naczekać na nowy album kalifornijczyków z FBF, ale na samym początku muszę zdradzić, że było warto jak cholera. Ci goście już na „Plunging into Darkness” zaprezentowali bardziej mroczne i brutalne oblicze niż na debiucie, a teraz kontynuują i jeszcze rozwijają tę stylistykę. Fueled by Fire a.d. 2013 zabija na śmierć! Tutaj już nie ma miejsca na radosny traszyk i teksty o imprezowaniu. Jest tylko śmierć, mrok i brutalna jazda od początku do końca. Ależ ja uwielbiam takie granie! Kłania się stara Sepultura, Dark Angel, Kreator, Slayer ale też Morbid Angel czy wczesny Death. W ogóle na „Trapped in Perdition” słychać dużo oldskulowego śmierć metalu i jak dla mnie zajebiście. Brzmienie jest selektywne,a jednocześnie gęste, brutalne i dynamiczne. Trzeba pochwalić kompozycyjne zdolności tych 4 typów. Każdy kawałek jest rewelacyjny, a taki „Suffering Entities” to dla mnie absolutne mistrzostwo świata. Riffy wyrywają wnętrzności, jadowite solówki wgryzają się w mózg, a perkusyjny nieustający atak dopełnia dzieła zniszczenia. Do tego unosząca się nad tymi dźwiękami ponura aura podkreślona jeszcze tekstami traktującymi o ciemnych i niezbyt miłych sprawach wykrzykiwanymi przez Ricka Rangela, oraz znakomitą okładką. Ten materiał na żywca musi mordować. Będzie można się o tym przekonać w lutym, kiedy grupa wpadnie do nas z innymi zabójcami z Suicidal Angels. Jak widać i słychać Fueled by Fire znaleźli swoją niszę w dzisiejszym thrash metalu i są w tej chwili jednymi z najlepszych reprezentantów brutalniejszego postrzegania tego gatunku. „Trapped in Perdition” to najlepsza płyta jaką popełnił ten amerykański kwartet i znak, że nie zamierzają ustępować pola. Ich ziomki z Bounded by Blood mogą obecnie za nimi nosić sprzęt. Nie ta liga, Lubisz poprzedni album? Ortodoksyjnie wyznajesz wymienione wyżej grupy? Jeśli tak to nawet się nie zastanawiaj tylko zapieprzaj do sklepu po „Trapped in Perdition”.

5,5/6

piątek, 4 października 2013

Darker Half - Desensitized (2011)

Na metal archives napisali, że Darker Half gra thrash metal. Jednak jest to bardzo mylące i mocno spłyca muzykę graną przez tych czterech australijczyków. Owszem, są tutaj pewne elementy thrashu, ale do tej wybuchowej mieszanki należy również dodać US power, tradycyjny heavy i trochę progresji. Efekt jest powalający! W każdym utworze dzieje się bardzo wiele. Tak więc mamy zmiany tempa, genialne melodie, znakomite solówki, a do tego wokalista śpiewający głównie w wysokich rejestrach. Zespół potrafi przejść od thrashowego riffu do ultra melodyjnych pochodów i doprawić to jeszcze przebojowym refrenem. Jednak nie ma się wrażenia przesytu i nie odczuwa znużenia nawet przez moment. Słychać tutaj sporo grania pod stare Fates Warning, czy Crimson Glory, trochę Maiden. Brzmienie jest dzisiejsze, ale nie nowoczesne co traktuję jako plus. Muzycy „mroczniejszej połowy” udowadniają, że są znakomitymi kompozytorami potrafiącymi doskonale wymieszać wszystkie składniki. Czasem jest klasycznie i przebojowo jak w „Lost in Space” czy „End of the Line”, a czasem robi się bardziej epicko jak w znakomitych „Tomb of the Unknown Soldier” oraz „As Darkness Fades”. Zresztą tak naprawdę każda z tych kompozycji ma w sobie „coś” i wszyskie z nich trzymają niesamowicie wysoki poziom. „Desensitized” został wydany w 2011 roku i jest to druga płyta Australijczyków, ponieważ Darker Half ma jeszcze na koncie debiut „Duality” z 2009. Niestety nie dane mi było zapoznanie się z nim, jednak zamierzam jak najszybciej nadrobić zaległości. Jestem przekonany, że to nie jest jeszcze ich ostatnie słowo i pełnię swojego kunsztu kompozytorskiego pokażą na „trójce”. Jeśli przebiją „Desensitized” to będzie maks. Na razie jest „tylko”


5,5/6