środa, 26 kwietnia 2017

Messerschmitt - No Dread to Kill (2015)

Teraz pora nadrobić zaległości. Debiut niemieckiego Messerschmitt wydany został w roku 2015, a więc już dość dużo czasu minęło, by zacząć myśleć o kolejnej płycie. Skoro jednak o „dwójce nic nie słychać to trzeba wystukać kilka zdań na temat „No Dread to Kill”.

Otóż jest to dość klasyczny w formie speed metal, ubrany w niezłe brzmienie. Nie ma tu tej dzikości i surowości, z której słynęli ich rodacy zwłaszcza w latach '80. Tutaj wszystko jest bardziej ułożone, ładnie odegrane i czysto nagrane. Traktować to jako wadę czy zaletę? Ciężko powiedzieć, to już zależy od osobistych preferencji. Na pewno nie można się przyczepić do umiejętności technicznych muzyków, ani do ich zdolności kompozytorskich. Mimo, że nie ma tutaj żadnych potencjalnych hiciorów, o których będzie się jeszcze długo potem pamiętało to tych utworów słucha się naprawdę świetnie. Jest odpowiednia dynamika, energia i co równie ważne fajny klimacik. Czuć tu tego starego ducha, mimo dzisiejszego, choć z drugiej strony też niezbyt nowoczesnego brzmienia. Wymienianie poszczególnych kawałków mija się z celem, bo tak naprawdę wszystkie są dobre. Przede wszystkim album nie jest na siłę wydłużony, utwory są krótkie, zwarte i konkretne. Dzięki temu, gdy już „No Dread to Kill” zagości w odtwarzaczu to zazwyczaj kończy się na kilku odsłuchach pod rząd.

„No Dread to Kill” nie stanie się nigdy jednym z monumentów speed metalu, bo takie już zostały nagrane parę ładnych lat temu. Nie zmienia to jednak faktu, że zawsze miło posłuchać dobrej płyty zagranej w tym stylu, a taką właśnie stworzył Messerschmitt. Ja jestem usatysfakcjonowany.

4/6
Messerschmitt - Risk to Resist

Sleazer - Fall Into Disgrace (2017)

Pora na debiutantów z półwyspu apenińskiego. Sleazer powstał w 2011 roku i po nagraniu jednego demo „Heroes of Disgrace” w 2014 zwrócili na siebie uwagę francuskiej wytwórni Inferno records. W jej barwach wydali na początku tego roku swój pełnowymiarowy debiut „Fall into Disgrace”.

Muzykę zawartą na tym krążku można określić jako heavy/speed metal w stylu młodych ekip pokroju Enforcer czy Skull Fist, tylko na trochę niższym poziomie. Ogólnie rzecz biorąc mamy tu zbiór zgrabnie napisanych i zagranych kompozycji, w większości szybkich i całkiem energicznych, takich jak „Heroes of Disgrace” czy „Legion of the Damned” oraz świetny choć już nie tak rozpędzony „Sabbath Lord”. Jednak pojawiają się też wolniejsze, bardziej można rzec rockowe wałki, czyli „Faded Dream”, do którego zespół nakręcił klip oraz „King of Nothing”. Są melodie i chwytliwe refreny wobec czego słucha się tego przyjemnie i materiał przelatuje bardzo szybko. Pochwalić należy też muzyków a zwłaszcza gitarzystów, którzy dobrze wywiązali się ze swoich obowiązków. Zwłaszcza sola mogą się podobać. Niestety są tu też wady, a należą do nich przede wszystkim wtórne riffy i osłuchane już do bólu motywy. Wiem, że nie jest łatwo w tak zamkniętym i ściśle ograniczonym ramami gatunku stworzyć coś nowego, ale makaroniarze powinni się w przyszłości bardziej postarać. Więcej własnej inwencji twórczej może im tylko wyjść na lepsze. Lepszy mógłby być też wokal, który jest raczej wysoki i niespecjalnie powalający mocą. Do tego jeszcze ten akcent, który momentami srodze rani uszy. Ostatnim minusem, o którym chcę wspomnieć jest to, że po kilku przesłuchaniach „Fall Into Disgrace” zaczyna się wkradać znużenie.

Poza tym jest to sympatyczny, dobrze nagrany debiut i jak sądzę kilku osobom może przypaść do gustu. Sleazer pokazał się na scenie z niezłej strony i mam nadzieję, że z następny wydawnictwem pójdą krok do przodu. Jeśli chodzi o „Fall Into Disgrace” to prawdopodobnie wracał nie będę, ale fanom wymienionych wcześniej ekip, czy też choćby takiego Striker mogę z czystym sumieniem polecić.


3,9/6

środa, 19 kwietnia 2017

Infernal Majesty - No God (2017)

Zapewne nie byłem jedynym, który wyczekiwał nowego krążka Infernal Majesty. Jedni z najznamienitszych przedstawicieli brutalnego thrashu ostatni swój materiał, zatytułowany „One Who Points to Death”, wydali aż w 2004 roku. Co prawda trzy lata później ukazała się epka „Demon God”, ale nie zmienia to faktu, że minęło w chuj dużo czasu od tamtej pory. Na szczęście 17 kwietnia roku pańskiego 2017 nakładem High Roller records pojawiło się wreszcie nowe dzieło załogi z Toronto.

Kanadyjczycy wynagrodzili swoim fanom okres wyczekiwania na „No God” i stworzyli swój najlepszy album od czasu nieśmiertelnego debiutu „None Shall Defy”. Udało im się stworzyć idealną hybrydę współczesnego brzmienia z klasycznym graniem i klimatem. Thrash metal tworzony obecnie przez Infernal Majesty jest brutalny, szybki i bardzo intensywny. Sprawiają wrażenie jakby chcieli zabić i zniszczyć wszystko co stanie im na drodze. Pojawiają się czasem zwolnienia, w których zespół roztacza bardzo ponurą aurę jak choćby w zajebistym „Another Day in Hell”, ale one też przetaczają się po słuchaczu, tyle że w bardziej wyrafinowany sposób. Znakomitą robotę wykonują tu też przestrzenne sola przepełnione mroczną melodyką, które doskonale dopełniają całości. Jako przykład mogę podać fragment utworu tytułowego zaczynający się w okolicach 3 minuty. Jest melodia, ale dokładnie taka jaka powinna być, bez żadnych przegięć i lukrowania. Przy pierwszych kilku przesłuchaniach na plus wyróżniał się łamacz karków zatytułowany „House of War”, przy którym oczami duszy mojej widzę jak w czasie koncertów w jego trakcie odpadają ludkom łby. Jednak z każdym następnym razem, kolejne utwory ujawniają swoją moc na tyle, że w tej chwili nie znajduję tu ani jednego słabego punktu. Tryskająca agresją muzyka idealnie współgra z gorzkim i przepełnionym jadem przekazem lirycznym, którego treść bezbłędnie oddaje prosty, ale bardzo wyrazisty tytuł „No God”. Niech was nie zrazi czas trwania płyty. Ponad godzina tak intensywnej i brutalnej muzyki może się wydawać nie do zniesienia. Nic jednak bardziej mylnego. Słucha się tego materiału doskonale i przynajmniej tak było w moim przypadku, nigdy nie kończy się na jednym razie. Po prostu chce się do tego wracać.

Nie wydaje mi się by ktokolwiek mógł im dorównać w tym roku jeśli chodzi o thrash metal. Choćby taki Kreator ze swoim „Gods of Violence” wygląda przy „No God” niczym szwedzka piechota przy husarii w 1605 roku. Jedynie Dark Angel może spróbować stanąć w szranki. Osobiście jestem całkowicie rozjebany nowym krążkiem Infernal Majesty i polecam go z pełnym przekonaniem każdemu maniakowi brutalniejszej formy thrashu.


5,5/6

wtorek, 18 kwietnia 2017

Crystal Viper - Queen of the Witches (2017)

Poprzedni album naszej eksportowej heavy metalowej załogi był spadkiem formy w porównaniu z wcześniejszymi wydawnictwami. Wpływ na to miały różne czynniki, przede wszystkim pozamuzyczne. Czteroletnia przerwa, pomimo że wymuszona, przyniosła jednak same pozytywy. Liderka zespołu Marta Gabriel uporała się ze swoimi problemami zdrowotnymi, a Crystal Viper wrócił pełen werwy i wyraźnie odświeżony.

Od pierwszych dźwięków otwierającego całość „The Witch is Back” słychać, że będzie dobrze. Nieustający atak dwóch gitar, zadziorny, mocny wokal Marty i mocna, napędzająca tę machinę sekcja robią bardzo dobre wrażenie. Świetny numer, do którego zresztą powstał klip. Drugi w kolejce „I Fear No Evil” jest bardzo klasycznym wałkiem, w którym dość wyraźnie pobrzmiewają „angielskie” echa i jest to kolejny bardzo udany strzał. Tak samo jak następujący po nim, hymniczny „When the Sun Goes Down”, również doceniony obrazem, który z pewnością będzie koncertowym hitem. Z tym, że tu akurat, ze względu na bardziej toporny charakter i prostą marszową rytmikę jest więcej „niemieckości”. Potem chwila wytchnienia w postaci spokojnego, delikatnego „Trapped Behind”, w którym słychać tylko głos Marty w akompaniamencie pianina. Miło się słucha, ale nie jest to nic specjalnego. Następne trzy utwory to znów szybkie heavy metalowe strzały. W „Do or Die” gościnnie wystąpił sam Ross the Boss (dla ignorantów – były gitarzysta Manowar), a we „Flames and Blood” Mantas (ex-Venom). Udział obu muzyków to z pewnością spora ciekawostka, jednak jestem przekonany, że bez nich te kawałki nie straciłyby nic ze swojej mocy. Heavy metal wysokiej próby. To samo można powiedzieć o maidenowskim „Burn my Fire Burn”. Pewna zmiana klimatu następuje w „We Will Make it Last Forever”. Jest to ballada, ale w dobrym heavy metalowym stylu. Spokojne zwrotki, w których ponownie słychać pianino i podniosły, mocniejszy refren. Marcie w tym utworze towarzyszy wokalista angielskiego Saracen Steve Bettney i jest to jak dla mnie zdecydowanie najlepszy gościnny występ na „Queen of the Witches”, a przede wszystkim taki, który najwięcej wnosi. Jego emocjonalny śpiew znakomicie uzupełnia się z głosem wokalistki i dodaje coś specjalnego do klimatu utworu. Po nim atakuje nas „Rise of the Witch Queen”, który jest bardzo mocno osadzony w stylu Kinga Diamonda co oczywiście jest dużym komplementem. Szczególnie słuchając zwrotek zastanawiam się jak by to brzmiało z głosem króla. Bardzo dobry wałek. Na sam koniec Crystal Viper serwują nam cover Grim Reaper „See You in Hell” i jak to zwykle bywa w ich przypadku jest to bardzo udana wersja. Zresztą nie przypominam sobie by kiedykolwiek skopali czyjś numer.

Wszyscy muzycy wykonali swoją pracę perfekcyjnie, ale jak dla mnie najbardziej rozdają gitary i to w jaki sposób się uzupełniają i jak współpracują, klasa. Jeśli chodzi o partie wokalne to mam wrażenie, że Marta Gabriel, śpiewa tutaj jeszcze mocniej niż na wcześniejszych krążkach i nagrała chyba najlepsze, albo jedne z najlepszych swoich partii. Znajdziemy tu też mnóstwo świetnych melodii i chwytliwych refrenów dzięki czemu chce się po prostu do „Queen of the Witches” często wracać. Płyta została wyprodukowana przez Barta Gabriela, więc o dźwięk można być spokojnym. Muzyka brzmi mocno, selektywnie, ale też bardzo klasycznie. Nie czuć tu tego plastikowego gówna, które ostatnimi czasy jest jebaną zarazą w metalu. Tak więc summa summarum „Queen of the Witches” to znakomity powrót do formy i po prosty świetny, klasycznie heavy metalowy krążek.


5/6

czwartek, 6 kwietnia 2017

Hell Fire - Metal Masses (2016)

Nazwa jakby znajoma, ale zespół nowy. Pochodzący z San Francisco kwintet właśnie skończył nagrywanie drugiej płyty, ale my w tym momencie nadrabiamy zaległości i zajmiemy się recenzją ich debiutu wydanego w marcu ubiegłego roku.

„Metal Masses” został wydany własnym sumptem i biorąc pod uwagę jakość zawartej na nim muzyki dziwi fakt, że żadna wytwórnia nie pokusiła się o jego wydanie. 10 utworów plus intro w ponad 52 minuty to dość dużo jak na ten gatunek, ale na całe szczęście nawet na moment nie wkrada się nuda. Hell Fire gra wypadkową brytyjskiego heavy ze speed metalem w sposób bardzo energiczny i błyskotliwy. Co chwilę jesteśmy bombardowani znakomitymi riffami granymi na dużej szybkości, pojedynkami na solówki oraz świetnymi i momentami hiciarskimi melodiami. Bardzo klasyczne granie doprawione młodzieńczym zapałem i co najważniejsze bardzo dobrymi umiejętnościami kompozytorskimi. Każdy kawałek kopie dupę, wypełniaczy tu nie uświadczymy. Oprócz takich krótszych bezpośrednich strzałów jak „Sirens of the Hunter”, „Night Terror” czy „Battlecry” są tu również dwa numery trwające ponad 7 minut. Oba, zarówno „Islands of Hell” jak i „Escape Purgatory” są na tyle udanymi kompozycjami, że słuchając ich zupełnie nie odczuwa się tej długości. No i jeszcze muszę wspomnieć o muzykach i wokaliście, którzy swoje obowiązki wypełniają wzorowo. Zwłaszcza gitarzyści i basista dają prawdziwy popis, a solówki to klasa sama w sobie. Podoba mi się tez dynamiczna i selektywna produkcja. Słychać dobrze każdy instrument, co ma tu duże znaczenie, bo szkoda by było, by tak udane partie basu zginęły pod gitarami.

Ta płyta jest baaardzo słuchalna i jak już się ją włączy to jest szansa, że przeleci kilka razy zanim zdecydujemy się na coś innego. Ja jestem przekonany, ze to nie była jednorazowa przygoda i że jeszcze nie raz zarzucę „Metal Masses”. Znakomity debiut, który bardzo zaostrzył mi apetyt na kolejny wytop Hell Fire, który jak nic niespodziewanego się nie wydarzy, niedługo powinien ujrzeć światło dzienne.

5/6
Hell Fire - Sirens of the Hunter

środa, 5 kwietnia 2017

Marauder - Klasyka nigdy nie przeminie!


Minęły kolejne cztery lata, więc przyszła też pora na nowy, szósty już w dorobku Marauder album, tym razem zatytułowany „Bullethead”. Grecy doprawdy zadziwiają konsekwencją w tej kwestii. Jak sam tytuł wskazuje jest to materiał na wskroś heavy metalowy, pozbawiony wszelkich udziwnień i oparty na prostych, bezpośrednich patentach. Świata na pewno tym krążkiem nie podbiją, ale jest on na tyle ciekawy i dobry, że warto przynajmniej dać mu szansę. Ja to zrobiłem i nie żałuję. Resztę na temat „Bullethead” , ale też i kilku innych spraw opowie basista Thodoris Paralis.


HMP: Ponownie okres oczekiwania na kolejną płytę trwał cztery lata. Czy właśnie tyle czasu potrzebujecie na napisanie nowego materiału?
Thodoris Paralis: Właściwie, do stworzenia materiału nie potrzebujesz aż tyle czasu, zazwyczaj trwa to mniej niż rok. Jednak prócz komponowania, spędzamy dużo czasu na próbach, nagraniach i produkcji każdego nowego albumu. Nie ma możliwości, abyśmy zabrali się za nagrywanie lub wydanie nowego albumu, dopóki nie jesteśmy naprawdę pewni i usatysfakcjonowani co do rezultatu.

Jak wyglądał proces twórczy „Bullethead”? Nowe utwory pisały się łatwo czy musieliście się trochę z nimi pomęczyć?
Zazwyczaj pojawia się pomysł, na przykład refren albo riff, potem staramy się zbudować utwór, dopasować do tego odpowiednie słowa i melodie. Tym razem włożyliśmy sporo wysiłku, aby zachować proste kompozycje, bez zbędnych partii. Dużo również pracowaliśmy nad gitarą prowadzącą. Chcieliśmy, aby słyszano ją jako miniaturowe kompozycje pomiędzy utworami, a nie jako powtórzenia głównych melodii.

Czemu nazwaliście ten krążek właśnie „Bullethead”?
Nazwa została zaczerpnięta z okładki. Chcieliśmy prostej, czysto metalowej okładki, a kiedy ją ujrzeliśmy, czaszkę gryzącą pociski, automatycznie nazwaliśmy ją „Bullethead”! Brzmiało to wtedy świetnie, tytuł nie tylko odpowiedni do okładki, ale również do muzyki zawartej na albumie.

Utwory z nowej płyty można podzielić na dwie kategorie. Pierwszą z nich stanowią szybsze rockery takie jak „Spread Your Wings”, „Tooth N Nail” czy „Predators”. Natomiast druga to ta bardziej epicka reprezentowana choćby przez „Son of Thunder,” „Dark Legion” i „The Fall”. Który styl bardziej wam odpowiada?
Nie mamy faworyta pomiędzy tymi dwoma stylami, czerpiemy radość zarówno z grania szybkich, mocnych i ciężkich kawałków, jak i z grania ośmiominutowych epickich kompozycji. Wprawdzie, uważamy że nasz styl jest właśnie kombinacją tych dwóch.

Jeśli chodzi o te szybsze wałki to na co kładziecie główny nacisk? Dynamikę, agresję, dobry riff czy może chwytliwy refren?
Dynamika jest częścią nagrań, na która zawsze zwracamy uwagę, szczególnie w tych szybszych kawałkach, o których wspomniałeś. Również bardzo ważne jest miksowanie, do tych utworów potrzebowaliśmy czystego dźwięku każdego instrumentu.

Refren w „Dark Legion” przypomina mi zarówno Sabaton jak i Grave Digger. Co powiecie na taką opinię?
Lubimy muzykę obu tych zespołów. Koncertowaliśmy już z Sabaton i naprawdę uwielbiamy albumy Grave Digger! Jednak nagrywając „Dark Legion” chcieliśmy brzmieć epicko, bardziej w stylu starego Manowar.

Moim ulubionym numerem jest chyba „The Fall”, a czy wy macie jakiegoś faworyta?
Kompozycja, z której cieszyliśmy się najbardziej podczas nagrań to „Son of Thunder”, tak więc jest chyba naszą ulubioną z nowej płyty!

Wasze utwory nie są zbyt skomplikowane przez co bezpośrednio trafiają do słuchacza. Czy takie mieliście założenie?
Tak, chcieliśmy aby nasze utwory były jasne i na temat. Naszym celem było stworzenie albumu z agresywnymi, ale atrakcyjnymi riffami oraz z nadającymi się do śpiewania refrenami, które utknęłyby w głowach słuchaczy.

Czym według was różni się „Bullethead” od poprzedników? Gdzie widzicie największe różnice poza wokalistą?
Każda płyta ma własny charakter. „Bullethead” ma prostsze i agresywniejsze utwory, „Sense of Metal” posiada nastawienie lat 80-tych, „1821” jest konceptem epickim, „Life” ma bardziej melodyjne kompozycje, podczas gdy „Face the Mirror” oraz „Elegy of Blood” są bardziej power metalowe.

Na „Bullethead” możemy usłyszeć nowego wokalistę Nikosa Atonoyiannakisa. Jak doszło do tego, że dołączył do zespołu i czemu odszedł Alexandros Kostarakos?
Alexandros Kostarakos jest świetnym wokalistą i bardzo dobry przyjacielem, jest jak brat. Niestety, musiał zrezygnować z gry w zespole z powodów osobistych. Nikos zaśpiewał dwie piosenki z albumu „Face the Mirror”, nagrał je i wysłał nam próbkę. Kiedy usłyszeliśmy jego głos, poczuliśmy, że jest odpowiednim kandydatem i pasuje do stylu naszego nowego materiału, zrobiliśmy razem parę prób i mieliśmy rację! Jego głos perfekcyjnie pasował do nowych utworów, tak więc zaczęliśmy nagrywanie nowego albumu.

Czy Nikos miał jakiś wkład w powstawanie nowego materiału, czy po prostu zaśpiewał swoje partie do już gotowej muzyki?
Kiedy Nikos dołączył do zespołu, muzyka była już napisana. W prawdzie, partie wokalne były oryginalnie wymyślone i śpiewane przez Alexandrosa, jednak pokierowaliśmy Nikosa jak śpiewać te partie, a on poradził sobie znakomicie.

Zmianie nie uległa natomiast wytwórnia Pitch Black. Jak mniemam współpraca z nimi was zadowala?
Tak, od wielu lat znamy ludzi z Pitch Black i świetnie współpracuje się nam z nimi. Jesteśmy całkowicie usatysfakcjonowani!

W jaki sposób zamierzacie jeszcze promować „Bullethead”? Klip, trasa?
Teledysk nie jest raczej w naszych planach. Mamy kilka koncertów w następnym miesiącu, jednak nie jest to tournee. Może w przyszłości.

Nagraliście cover „Metal Gods” Judas Priest, a wcześniej także „Children of the Damned” Iron Maiden na składanki poświęcone tym legendom. Osobiście wybieraliście te numery? Jeśli tak to czy rozważaliście jeszcze inne?
Osobiście wybraliśmy oba te utwory, naprawdę je kochamy. O ile, co do coveru Iron Maiden byliśmy pewni „Children of the Damned”, to do wyboru coveru Judas Priest, mieliśmy bardzo trudne zadanie. Mają zbyt wiele świetnych utworów, zwłaszcza z ery lat siedemdziesiątych, zastanawialiśmy się pomiędzy „Metal Gods”, „Tyrant” i „Hell Bent for Leather”. Ostatecznie wybraliśmy „Metal Gods”, ponieważ pasowało to do naszego nowego materiału. Prostota, agresywność i świetny refren. Również pasował Nick’owi.
Obie te składanki zostały dołączone do greckiego Metal Hammera. Jak u was prezentuje się ten magazyn? Polska wersja to jakaś parodia.
Grecki Metal Hammer istnieje od wielu lat, można w nim znaleźć wiele artykułów z zespołami grającymi grecki metal i ogólnie z greckiej sceny. Zachował swój metalowy charakter.

Grywacie te lub jakieś inne covery podczas koncertów?
Nie, rzadko gramy jakiś cover. Ostatnim, jaki zagraliśmy był utwór Twisted Sister „You Can’t Stop Rock’N’Roll”, jednak w przeszłości wykonywaliśmy „Balls to the Wall” oraz „Thor” (The Powerhead).

Istniejecie już ponad ćwierć wieku, nagraliście sześć pełnych krążków. Jak byście podsumowali ten czas? Czy jesteście w tym miejscu, w którym chcieliście być?
To trudne pytanie. Kiedy zaczynaliśmy, nie spodziewaliśmy się wydać sześć płyt. Teraz, kiedy patrzymy wstecz, niektóre rzeczy mogły być lepsze, gdybyśmy nie mieli tylu zmian w składzie.

Grecja kojarzy się z oddanymi idei metalu fanatykami. Sam poznałem kilku z nich podczas różnych festów. Jak to wygląda z waszej strony? Czy faktycznie jest u was tylu fanatycznych metalowców?
Rzeczywiście, Grecja ma wielu wiernych fanów metalu, jednak chyba nie aż tak dużo jak w przeszłości. Wraz z upływem lat, uważam, że nie ma za wielu nowych fanów, są jednak ci starsi, którzy utrzymują ten płomień.

Swego czasu wydawało się, że grecka scena może stać się mocnym graczem na rynku. Mam tu na myśli przede wszystkim epicki i tradycyjny metal. Jednak w pewnym momencie gdzieś to wszystko jakby się zatrzymało. Jakie były tego przyczyny?
Kryzys ekonomiczny w Grecji jest jednym z głównych powodów, przez które epickiej/tradycyjnej scenie nie udało się daleko zajść. Wiele zespołów jak i ich członkowie mieli naprawdę ciężki okres przez ostatnie lata. Obecnie również wielu fanów metalu przerzuciło się na bardziej ekstremalne metalowe dźwięki. Nie wiem dlaczego.

A jakie miejsce na tej scenie zajmuje dzisiaj Marauder?
Generalnie, Marauder jest jedynym greckim zespołem heavy/tradycyjnej metalowej sceny, który wydał sześć albumów i jednym z pierwszych greckich metalowych zespołów.

Mam jeszcze pytanie dotyczące kapeli Arpyian Horde, w której gra wasz basista Thodoris Paralis oraz muzycy z takich załóg jak Wrathblade, Battleroar czy Wishdoom. Do tej pory wydali tylko jeden singiel w 2004 roku, ale zauważyłem na Metal Archives, że zespół jest aktywny. Czy można spodziewać się, że jeszcze kiedykolwiek nagrają coś nowego?
Parę lat temu napisali dwa-trzy kawałki, jednak nigdy ich nie nagrali. Obecnie Arpyian Horde nie jest aktywnym zespołem.

Ok, to już wszystkie pytania z mojej strony. Chcielibyście jeszcze dodać coś na koniec?

Dzięki za wywiad! Pewnego dnia chcielibyśmy zagrać w waszym pięknych kraju. Klasyka nigdy nie przeminie!!!