wtorek, 27 grudnia 2016

Amon Amarth - Jomsviking (2016)

Nowy materiał piewców wikińskiego stylu życia i nordyckiej mitologii to ich pierwszy w historii koncept album. Jomswikingowie byli drużyną wojowników pod dowództwem Jarla Palnatoki'ego, którzy zmuszeni do ucieczki z Danii, plądrując po drodze między innymi Szkocję i Irlandię, dotarli w końcu do słowiańskich wybrzeży Pomorza. Władca Polan, prawdopodobnie był nim Mieszko I, zaproponował Palnatokiemu, by został jego lennikiem. Ten przystał na tę propozycję,założył na Wolinie twierdzę Jomsborg i w zamian za pobieranie z tych ziem daniny zobowiązał się do obrony królestwa przed atakami z zewnątrz. To tylko tak w ramach wprowadzenia, więc jeśli kogoś interesują losy Palnatokiego i jego wikingów to zapraszam do źródeł.
„Jomsviking” to już dziesiąty album Amon Amarth i muszę przyznać, że jubileusz ten został uczczony naprawdę godnie. Po dwóch poprzednich, średnich moim zdaniem krążkach, teraz nastąpiło pewne odświeżenie materiału. Przede wszystkim „Jomsviking” jest niezwykle przebojowy. Nie ma tu wypełniaczy, utwory zostają w głowie na bardzo długo i co najważniejsze chce się do nich wracać. Jest też jeszcze więcej melodii niż bywało wcześniej. Dla mnie Amon Amarth w tej chwili to po prostu heavy metal z głębokim growlem Johana Hegga. Posłuchajcie tych klasycznie brzmiących solówek. Już pierwszy numer „First Kill”, do którego zresztą nakręcono teledysk doskonale to pokazuje. Solo jakby żywcem wyjęte z Iron Maiden, chwytliwy refren i ostre riffowanie w zwrotkach. Pomimo bardzo wyrównanego materiału wyróżniłbym tu jeszcze „Raise Your Horns”, przy którym aż ma się ochotę chwycić za róg, wlać w siebie potężny łyk dwójniaka i drzeć japę razem z Johanem. Następujący po nim „At Dawn's First Light” również doczekał się klipu co mnie zresztą wcale nie dziwi. Nie wiem czy nie jest najlepszym wałkiem na płycie. Dużo agresji w zwrotkach i melodyjny epicki refren. Zresztą epickość przewija się przez cały czas trwania tej płyty. Tak jak w ostatnim „Back on Northern Shores”, który jest niemalże balladą, oczywiście jak na standardy Amon Amarth. Ma nieco melancholijny wydźwięk i utrzymany jest w większości w wolnych tempach, choć ciężar jest cały czas obecny. W utworze ”A Dream That Cannot Be” gościnnie zaśpiewała sama Doro Pesch i muszę przyznać, że wyszło to całkiem zgrabnie.
Tak więc muzycznie nie mam się tutaj do czego doczepić, jest to po prostu Amon Amarth w najwyższej formie. Brzmienie może jest trochę za bardzo cyfrowe i przydałoby się więcej gruzu, ale i tak nie jest źle. Natomiast cała otoczka już mnie nieco odstrasza. Patrząc na skądinąd pięknie wykonany booklet płyty widzę, że grupą docelowa oscyluje gdzieś między gimnazjum, a liceum. Bardzo komiksowe, ale w nie do końca pozytywnym sensie grafiki nie trafiają do mnie zupełnie. To są wikingowie, tu powinna być krew, pot, flaki i jedna wielka rzeź, a nie plastik i ładne kolorowe obrazki. Mówi się trudno, ale i tak nie spodziewałem się niczego innego. Już taka konwencja.
„Jomsviking” jest najlepszym krążkiem Amon Amarth od czasu „Twilight of the Thunder God”, a moim zdaniem nawet od niego lepszym. Oczywiście słyszałem mnóstwo opinii, że to kicha, pedalstwo i co to w ogóle za death metal. Po pierwsze to nie jest żaden death metal, nie ma tu praktycznie nic wspólnego z tym gatunkiem poza wokalem. Do melo deathu(co za gówniana nazwa) też nie pasują. Nie widzę zbieżności z Children of Bodom czy innym Dark Tranquillity. Traktuję Amon Amarth po prostu jako kapelę metalową nagrywającą dobre, przebojowe krążki i to jest najważniejsze.


5/6

poniedziałek, 5 grudnia 2016

Jack the Ripper - Tortured and Twisted (2016)

Amerykanie też mają swojego Kubę rozpruwacza. Narodził się w 1980 roku w Columbia w Południowej Karolinie, a do życia powołało go pięciu młodych ludzi. Jack the Ripper mimo chwytliwej nazwy nie przebił się nigdy do szerszego grona słuchaczy i pozostawił po sobie jedynie dwa dema nagrane w latach 83-86.

Zespół jednak powrócił do życia, a w tym roku dzięki Heaven and Hell records pojawiła się kompilacja zatytułowana „Tortured and Twisted” zawierająca nagrany, ale nigdy wcześniej nie wydany debiutancki album pod tym samym tytułem, obie demówki oraz ep „Bloodbath” nagraną w 1984 roku, a wydaną dopiero w 2002. Tak więc na krążku mamy chyba wszystkie zarejestrowane przez nich utwory z czego, cztery w dwóch wersjach, a „Bloodbath” nawet w trzech. Całość trwa ponad 73 minuty, więc jest zdecydowanie czego słuchać. Tym bardziej, że Jack the Ripper jest przedstawicielem amerykańskiej sceny power metalowej, która szczególnie w pierwszej połowie lat '80 obrodziła wieloma wspaniałymi nazwami. Kwintet z Columbii porusza się w tym gatunku z dużą swobodą i radzi sobie bardzo dobrze. Jeśli miałbym wskazać jakieś muzyczne drogowskazy to nie zastanawiając się długo byłyby to takie ekipy jak Jag Panzer, Liege Lord, Helstar, ale że słychać tu też i brytyjskie granie to wspomniałbym wczesny Maiden i Angel Witch. Od razu uwagę zwraca niezły zmysł kompozycyjny, dzięki czemu utwory nie zlewają się w jedną identyczną papkę. Jest tu sporo ciekawych riffów, błyskotliwych solówek oraz typowo metalowych melodii. Muzycy wiedzą jak się posługiwać swoimi instrumentami, ale to w tym gatunku akurat nic dziwnego. Wokalista nie jest może wybitny, ale śpiewa odpowiednio zadziornie i czasem wchodzi nawet w wyższe rejestry. Wszystkie kawałki są utrzymane w tym samym stylu, w tempach średnio-szybkich, z wyjątkiem ballady „Leaving for Yesterday”. Jedynym numerem, który mi się nie spodobał był „My Life”, natomiast takie „Iron Lady”, „Accept Your Fate” czy „Destructor” robią doskonałe wrażenie. Zresztą pozostałe są na podobnym poziomie.

Fajnie, że ukazało się takie wydawnictwo i to nie tylko ze względów kolekcjonerskich, ale także tych czysto muzycznych. Us power metal to gatunek, w którym co chwila odnajduję jakąś dawno już zapomnianą perłę i chociaż Jack the Ripper to nie jest żadne objawienie to jednak słuchanie „Tortured and Twisted” to była czysta przyjemność.


piątek, 25 listopada 2016

Mythra - Warriors of Time: The Anthology (2015)

W notce prasowej z wytwórni Skol records napisano, że Mythra to jeden z najbardziej tajemniczych zespołów brytyjskich zespołów heavy metalowych, a jego reaktywacja była ogromnym wydarzeniem dla fanów NWoBHM. Może faktycznie coś w tym stwierdzeniu jest, bo nazwa ta wielokrotnie przewijała mi się w różnych rozmowach, wywiadach etc, natomiast samej muzyki słyszałem jedynie śladowe ilości w tym między innymi cover „Machine” zagrany przez Niemców z Roxxcalibur. Ponoć ich debiutancka epka „The Death and Destiny” z 1979 roku ma porównywalnie kultowy status jak osławiona „The Soundhouse Tapes” Iron Maiden, a członkowie Metalliki uważają Mythra za jeden ze swoich ulubionych zespołów wszech czasów. Jak widać, we wczesnych latach udało im się zdobyć szacunek sceny jednak nie udało się tego przekuć w bardziej wymierny sukces i na epce, singlu i dwóch demach się skończyło. „Warriors of Time” The Anthology” to zbiór wszystkich kompozycji z tych właśnie wczesnych lat zremasterowanych przez Barta Gabriela i ozdobiony znakomitą okładką namalowaną przez Roberto Toderico, który współpracował wcześniej choćby z Tygers of Pan Tang czy Quartz. Booklet zawiera teksty do wszystkich numerów i mnóstwo wcześniej nie publikowanych fotek.
Teraz przejdźmy do kwestii najważniejszej czyli muzyki. Jest to czysty jak łza NWoBHM w stylu Diamond Head, Angel Witch czy pierwszy Iron Maiden. Bardzo energetyczne granie na dwie gitary, niezbyt ciężkie, ale cięte i ostre riffy, melodyjne wokale i dynamiczna sekcja. Takie numery jak „Heaven Lies Above”, „New Life”, „Machine” czy „Killer” można spokojnie zaliczyć w grono klasyków brytyjskiej nowej fali. Słuchając ich naprawdę przestaję się dziwić statusowi ekipy z South Shields. Jak dla mnie zdecydowanie ekstraklasa, może nie ścisła czołówka, ale zawsze.
Oprócz starych klasyków mamy tu również pięć całkowicie nowych, bo napisanych i nagranych w 2015 roku kompozycji. Powiem szczerze, że ktoś kto podczas słuchania nie będzie miał pojęcia o tym fakcie może je potraktować jako numery ze starych czasów. Świetne są zwłaszcza „Reaching Out”, „You” i bardzo melodyjny, wręcz przebojowy „Face in the Mirror”. To niesamowite, że muzycy Mythra potrafili po tylu latach nagrać kawałki w swoim klasycznym stylu i w tym samym klimacie. Nie przypominam sobie w tej chwili podobnej sytuacji. Nie ma tu żadnych eksperymentów z nowymi brzmieniami, prób pójścia z duchem czasu i innych gówien. Jest za to ognisty brytyjski heavy metal najwyższej próby i za to im chwała. Znakomite wydawnictwo bez dwóch zdań.


5/6

czwartek, 24 listopada 2016

Sacred Few - Beyond the Iron Walls (1985) (2015)

Zapewne jak większość z was nie spotkałem się wcześniej z tą nazwą, a co ciekawe w przyszłym roku zespół będzie obchodził 40-stą rocznicę powstania. Sacred Few pochodzą z Cleveland w stanie Ohio, a na ich dyskografię składa się demo „Sacred Few” z 1983 roku i wydany dwa lata później album „Beyond the Iron Walls”. Wydana pod koniec 2015 roku przez Shadow Kingdom reedycja ich jedynego krążka została wzbogacona o numery z demo oraz cztery inne bonusy.
Muzycznie mamy tu do czynienia z tradycyjnym heavy metalem ubranym w archaiczne brzmienie. Słychać tu wpływy zarówno Judas Priest jak i Black Sabbath. Natomiast ze względu na wokalistkę Sandrę Kruger, niektóre wolniejsze numery przypominają mi trochę Zed Yago z tym, że o żadnych wpływach nie może być mowy ze względu na to, że ekipa Jutty Weinhold powstała trochę później. Jeśli jesteśmy przy wolniejszych kawałkach to należy wspomnieć o znakomitym „Beyond the Iron Walls” oraz również bardzo udanych „Dream of Me” i „Sea of Thought”. Słychać, że w takim graniu Sacred Few czuje się bardzo swobodnie. Pomimo gry na jedną gitarę nie brakuje w nich ciężaru i mocy. Jest to zasługą gęstego basu, który perfekcyjnie wypełnia tło. Grupę szybkich, heavy metalowych ciosów reprezentują otwierający całość „Wildfire”, który udanie wprowadza nas w klimat płyty, a także „Coming to Your Town” oraz „Screaming Guitars”. Natomiast na trzecią kategorię składają się numery z bardziej hard rockowym zacięciem w rodzaju „Are You Out There”, „Running From Luck” oraz „Children of the Night”. Utwory bonusowe nie są najlepszej jakości jeśli chodzi o brzmienie, natomiast muzycznie nie ustępują tym z debiutu, szczególnie ciężki „Gotta Believe”. Dwie ostatnie kompozycje pochodzą z pierwszego i jedynego dema, a słychać na nim jeszcze oryginalnego wokalistę Raya Garstecka. Muzycznie jest bardziej hard niż heavy i zdecydowanie czuć w tych dźwiękach lata '70. Summa Summarum jest to ciekawe wydawnictwo, zwłaszcza dla maniaków wszelkich wynalazków z najgłębszych otchłani podziemia, ale na pewno scena się od niego nie zatrzęsie. Dobry, poprawny Heavy Metal jakiego ósma dekada ubiegłego millenium była pełna, ale stanowczo za słaby, żeby wyróżnić się z tego tłumu. O wiele lepsze zespoły przepadły w odmętach zapomnienia, więc nie powinno dziwić, że spotkało to również Sacred Few.


3,8/6

poniedziałek, 14 listopada 2016

Holy Moses - Finished with the Dogs (1987) (2016)

Oprócz debiutu, High Roller wydało również reedycję drugiej płyty Sabiny i załogi czyli „Finished with the Dogs”. Pierwotnie ten krążek wyszedł rok po „Queen of Siam” w 1987. Jest to już trochę inny Holy Moses, bardziej dojrzały, zwarty, agresywniejszy i przede wszystkim lepszy. Już pierwszy, tytułowy wałek pokazuje, że zespół stał się pełnokrwistym thrashowym potworem. Pomimo bardziej technicznego podejścia ta muzyka nie straciła nic na swojej mocy. Przecież takie numery jak „Current of Death”, „Criminal Assault” czy też choćby „In the Slaughterhouse” wypierdalają z butów, łamią karki i tańczą na naszych grobach. Dopiero w piątym z kolei „Fortress of Desperation” tempo spada, ale za to oblepia nas gęsty, ponury klimat. Ależ to jest znakomity numer. Pierwsza część tego krążka to jest totalna zagłada. Później moim skromnym zdaniem zdarza się trochę mielizn jak choćby w „Six Fat Women” czy też refren „Life's Destroyer”, ale i tak w dalszym ciągu jest pożoga. Wystarczy posłuchać jednego z moich faworytów „Corroded Dreams”, by pozbyć się wszelkich wątpliwości co do jakości drugiego rzygu Holy Moses. Nie ma tu za wiele melodii, ale nie to jest przecież siłą tej kapeli. Są nią za to przede wszystkim ostre i agresywne riffy, bezustanne parcie naprzód i opętane wrzaski Sabiny, to właśnie stanowi sedno sprawy. Nie można też zapomnieć o dynamicznej grze perkusisty, znanego pewnie wszystkim doskonale Uli'ego Kusch'a, dla którego był to debiut w tym zespole. Poprawie uległy też teksty, które są już mniej infantylne, ale w dalszym ciągu poezją bym ich nie nazwał. Do podstawowych 10 numerów, został dołączony bonus w postaci „Roadcrew” w wersji z 1987 roku i również jak w przypadku analogicznej sytuacji z reedką debiutu spodziewałem się jednak czegoś ciekawszego. Może na przykład jakichś starych nagrań live? „Finished with the Dogs” to pieprzony monolit, który powinien się znaleźć w waszej kolekcji. Jest to z pewnością jeden z najlepszych krążków ekipy z Aachen oraz klasyk niemieckiej sceny thrashowej.


5,3/6

niedziela, 13 listopada 2016

Holy Moses - Queen of Siam (1986) (2016)

Ponownie reedycja i ponownie High Roller records. Tym razem padło na debiut Holy Moses „Queen of Siam”. Okazja jak najbardziej dobra, bo w roku 2016 mieliśmy 30-stą rocznicę wydania tego krążka. Oprócz dziewięciu numerów składających się na pierwotną wersję „Queen of Siam” dostaliśmy też bonus w postaci „Walpurgisnight” w wersji alternative mix, który nie jest niczym nadzwyczajnym. Jednak jeśli ktoś nie ma tego krążka, a lubi stary niemiecki speed/thrash to powinien z całą pewnością się w niego czym prędzej zaopatrzyć.
Słychać, że jest to debiut i trochę różni się od późniejszych płyt, ale posiada niezaprzeczalny urok. Jest tu jeszcze dużo naleciałości starego heavy metalu, tempa nie są jeszcze tak szalone i nie ma tu jeszcze tyle agresji. Oczywiście mam tu na myśli tylko sferę muzyczną, bo wokale Sabiny Classen są totalnie obłąkane. To naprawdę niesamowite jakie dźwięki potrafiła z siebie wydobywać ta laska. W tamtych czasach rzadko który facet używał w ten sposób swoich strun głosowych, nie mówiąc już o kobietach, więc musiało to robić na słuchaczach spore wrażenie.
Tempa są bardzo zróżnicowane. Mamy więc szybkie „Necropolis”, Motorheadowy „Roadcrew”, w którym śpiewał ówczesny mąż Sabiny, gitarzysta, a obecnie znany producent Andy Classen, oraz „Walpurgisnight”. Są też bardziej rytmiczne, zagrane w średnich tempach „Devil's Dancer”, numer tytułowy, „Dear Little Friend” oraz najwolniejszy i najcięższy z totalnie diabelskimi wokalami „Don't Mess Around with the Bitch”. Holy Moses dzięki „Queen of Siam” udało się zaistnieć na scenie i nie ma się czemu dziwić, gdyż jest to po prostu dobry krążek. Jeśli miałbym podać jakieś punkty odniesienia to byłyby to takie nazwy jak Iron Angel, Living Death etc. Jednak są to dość luźne skojarzenia i bardziej mam tu na myśli ogólny klimat tej muzyki.
Później zespół podążył w kierunku agresywnego i bardziej technicznego thrashu, a jego popularność zaczęła rosnąć. Warto jednak sprawdzić jak to się wszystko zaczęło.


4,7/6

niedziela, 6 listopada 2016

Killer Khan - Kill Devil Hills (1999) (2016)

Nie wiem jak dla Was, ale dla mnie jest to pierwszy kontakt z tą załogą, więc na początek kilka zdań biograficznych. Zespół powstał we wczesnych latach '90 w Moorseville w Półocnej Karolinie i do 1997 roku działał pod nazwą Holy Moses. Z wiadomych przyczyn nazwa musiała zostać zmieniona, więc do życia powołany został Killer Khan. W 1999 roku pojawił się ich debiutancki krążek zatytułowany „Kill Devil Hills”, a dwa lata później kolejny „Rock 'n Roll Forever”. Niestety w tym samym roku zespół przestał istnieć. W 2015 roku Killian Khan, wokalista i gitarzysta postanowił wskrzesić grupę. W 2016 roku pojawił się ich trzeci, najnowszy materiał „Global Killer”, ale jak na razie tylko w cyfrowym formacie.
Niniejsza recenzja dotyczy jednak debiutu, którego wznowienie pojawiło się w tym roku na rynku dzięki Heaven and Hell records w ilości zaledwie 500 kopii. Jak prezentuje się zawarta na nim muzyka? Otóż jest to w głównej mierze tradycyjny heavy/power metal. Są tu też speedowe czy doomowe fragmenty, ale nie stanowią podstawy stylu Killer Khan. Utwory oparte są na konkretnych riffach i utrzymane w szybko-średnich tempach. Są niezłe melodie, jest ciekawy, dość mroczny klimat, a wokalista swoim głosem i sposobem śpiewania bardzo przypomina Ozzy'ego Osbourne'a. No i właśnie z tego powodu całość kojarzy mi się trochę z twórczością Black Sabbath, ale tą z lat '80. Takie połączenie „Heaven and Hell” z „Headless Cross” i „Dehumanizer” tyle, że z Ozzym za mikrofonem. Oczywiście są też inne wpływy jak choćby Mercyful Fate w zamykającym całość bonusowym „Tzar of Love”, który znalazł się tylko na wersji digital. Materiał całościowo może się podobać, ale obawiam się, że 12 utworów trwających trochę ponad godzinę może w pewnym momencie zacząć nużyć.
Jest tutaj kila numerów wyróżniających się na tle pozostałych. Na pewno zaliczyć do nich można rozpędzony i melodyjny utwór tytułowy oraz następujący po nim wolniejszy i dużo bardziej posępny „Wicked Chimes of Southern Bells”, w którym pojawiają się klawiszowe plamy wprowadzające słuchacza w złowieszczy klimat. Oba te wałki to zdecydowanie najlepsze momenty krążka i gdyby całość była na tym poziomie to bym był rozjebany na atomy. Wyróżnić można też bardzo sabbathowy, zaczynający się klasycznym riffem „Supersonic Masquerade”, a także najbardziej klasycznie doomowy „Mt. Olympus”, zakończony przecudownym, długim solo.
Na tym utworze kończy się podstawowa część albumu, a następnie następują dwa numery bonusowe, które jakoś specjalnie nie powalają oraz trzeci dodatkowy, o którym wspomniałem wyżej.
„Kill Devil Hills” to dobry krążek z kilkoma świetnymi kawałkami i kilkoma słabszymi. Całość brzmi dobrze, mocno i selektywnie. Nie do końca jednak pasuje mi wokalista, którego partie momentami bardzo mnie męczyły. Na koniec muszę też wspomnieć o okładce, która jest naprawdę znakomita i niszczy w przedbiegach to gówno, które zdobiło pierwszą wersję.

4/6

wtorek, 1 listopada 2016

Éxodo - The New Babylon (1983) (2016)

Reedycji ciąg dalszy. Tym razem pora na jedyny długograj baskijskiego Exodo „The New Babylon”. Oryginalnie wydany w 1988 roku nakładem rodzimej dla zespołu wytwórni Discos Suicidas, natomiast w tym roku dzięki No Remorse album ten po raz pierwszy ukazał się na cd. Materiał oczywiście został zremasterowany, a booklet wzbogacony o wiele zdjęć i notek. Muzycznie mamy tu do czynienia z klasycznym europejskim heavy metalem. W notce promocyjnej napisano, że jet to muzyka dla fanów Judas Priest, Iron Maiden i Accept i nie da się ukryć, że słychać te inspiracje. Zresztą jak u większości heavy metalowych zespołów w tamtych latach i obecnie. Utwory są dynamiczne, tryskające energią, melodyjne. Świetnie spisują się przede wszystkim gitarzyści, a ich pojedynki to ozdoba tego krążka. Czasem pojawiają się też w tle klawisze i z pewnością nie przeszkadzają. Słucha się tego naprawdę miło, nawet pomimo nie najlepszego brzmienia. Czuć tutaj ten magiczny klimat charakterystyczny tylko dla płyt z lat '80. Takie utwory jak „Groups of Defence”, „The New Babylon” „Sex” czy „Heart in F;ames” są naprawdę świetne, zresztą prawdę mówiąc słabego numeru tu nie znajdziemy. Minusem jest paskudna okładka, która wygląda jak namalowana kredkami i zdjęcia zespołu, ale w tamtych latach bywali jeszcze gorsi osobnicy. Akcent i sposób w jaki wyśpiewuje angielskie teksty wokalista też są srogie. No i na koniec nie mogę nie skomentować tekstów, które są naprawdę chujowe, a fragment: „Drinking and walking,and after, make love, They have no roof, their roof is the moon, They are sons, sons of the night”, dobił mnie już całkowicie. Szczególnie wizja pijanych „Synów nocy” uprawiających miłość przyprawia o dreszcz przerażenia. Jednak koniec końców najważniejsza jest muzyka, a ta jest bardzo dobra. Jeśli chcielibyście zaopatrzyć się ten krążek t radzę się pośpieszyć, bo wyszedł w limicie 1000 kopii.

4,3/6

Takashi - Kamikaze Killers (1983) (2016)

Takashi to zespół pochodzący z Nowego Jorku i działający w latach 1982-88. W tym czasie udało im się nagrać tylko jedną, cztero-utworową epkę „Kamikaze Killers”('83). No i właśnie ten materiał wzbogacony trzema studyjnymi kawałkami i jednym koncertowym wypuściła na rynek wytwórnia Heaven and Hell records. Pierwsze cztery numery składające się pierwotnie na program epki to dobrze brzmiący i skomponowany tradycyjny heavy metal zagrany w klasycznym amerykańskim stylu. Utwory są utrzymane w szybko-średnich tempach, oparte na wyrazistych riffach, niezłej motoryce napędzanej przez sekcję rytmiczną i może niezbyt oryginalnym, ale z pewnością świetnie pasującym do reszty głosie wokalisty. Trzy pierwsze kawałki, czyli „Strangler”, „Kamikaze” i „Mad Max” utrzymane są w podobnym stylu, natomiast czwarty „Playboy Girls” zarówno tematycznie jak i muzycznie wydaje się być pisany z trochę komercyjnym nastawieniem, choć uważam, że też jest bardzo udany. Kolejne dwa numery „Kill or be Killed” i „Live to Rock” ukazały się najpierw na wydanym w 1985 roku splicie „Metal over America” między innymi z takimi zespołami jak Blacklace, Attila czy Trace. Pierwszy z nich to power metalowa petarda z rozpędzonymi gitarami i wysokimi agresywnymi partiami wokalnymi. Drugi to zdecydowanie inna para kaloszy. Heavy rockowy, wesoły numer, napisany pewnie z myślą o koncertach i wspólnym śpiewaniu z publiką. Następny wałek to nigdzie wcześniej nie publikowany „Ninja Warrior”. Zaczyna się marszowym rytmem i soczystym riffem, a potem jest jeszcze lepiej. Klasyczny heavy metalowy hymn zagrany w średnim tempie z lekkim epickim posmakiem i przebojowym refrenem. Zdecydowanie jedna z lepszych kompozycji na tym krążku. Całość wieńczy nagrany na żywo „No Pay Toll”, który muzyczni zdecydowanie mnie porywa, a do tego jeszcze sama jakość nagrania jest słabiutka. Ogólnie rzecz biorąc „Kamikaze Killers” nie jest żadnym wielkim klasykiem, ale z pewnością jest to wydawnictwo godne uwagi. Takashi reaktywowali się już w 2011 roku, ale nie mam pojęcia czy zamierzają nagrywać coś nowego.

4,2/6

At War - Retaliatory Strike (1988) (2016)

„Retaliatory Strike”, pierwotnie wydany w 1988 roku drugi album At War, również doczekał się reedycji zrobionej przez High Roller. Wydaje mi się, że jest trochę mniej doceniany niż „Ordered to Kill”, ale naprawdę nie rozumiem czemu? „Retaliatory Strike” został zremasterowany, podobnie jak debiut w 2014 roku przez Patricka W. Engela. Z pewnością jest to ten sam wysoki poziom i ta sama pierwotna siła emanuje z ich muzyki. Nie ma tu już tak dużo rokendrolowych czy speedowych wpływów jak na „jedynce”, ale za to mamy konkretne, brutalne thrashowe łojenie. Mniej Venom i Motorhead, więcej Slayer, Exhorder czy Sacred Reich. Brzmienie jest mniej suche, głębsze, a wszystkie numery kopią dupsko aż miło. W tekstach bez zmian czyli polityczno - militarna tematyka. Są tu zarówno wątki patriotyczne, czyli niestety dzisiaj niezbyt popularne wśród thrashowych ekip, oraz takie jak choćby konieczność oddzielenia państwa od kościoła. Trio z Virginia Beach nie bierze jeńców i jest jak dobrze naoliwiona maszyn wojenna. Uderza szybko i skutecznie pozostawiając za sobą tylko zgliszcza. Wciąż nie mogę rozumieć czemu ten zespół nie zdobył odpowiedniego mu statusu na scenie. Kierunek wyznaczony na dwóch krążkach z lat '80 kontynuowali później również na powrotnym albumie „Infidel” z 2009 roku, który również był porządnym thrashowym wpierdolem. Jednak od tego czasu minęło już ponad 7 lat, więc chyba najwyższa pora na jakiś nowy materiał, prawda? Tym bardziej, że w tym czasie wydarzyło się sporo na naszej planecie, więc Paul Arnold i reszta kompanii mieliby o czym pisać.

5/6

wtorek, 18 października 2016

At War - Ordered to Kill (1986) (2016)


Dzięki High Roller records na rynku ukazała się kolejna reedycja thrashowego komando z Virginia Beach, czyli At War. W 2014 roku pojawił się limitowane wydanie winylowe, natomiast teraz mamy wersję cd. Na temat samej muzyki zawartej na „Ordered to Kill” nic nowego raczej nie napiszę. Pierwotnie wydany w 1986 roku debiut tej ekipy klasa sama w sobie i kwintesencja metalowego podejścia do sprawy. Zwolennicy chamskiego, brudnego, bezpośredniego i mającego w dupie polityczną poprawność thrashu z pewnością znają ten materiał na pamięć. Natomiast jeśli jest ktoś kto oczekuje od At War setki riffów, błyskotliwych solówek, ładnych zaśpiewów czy, o zgrozo, tekstów będących apoteozą najgorzej rozumianej tolerancji to może sobie darować. Proste, ale nie prostackie riffy z bardzo wyraźnym basem, a do tego zachrypnięty wokal Paula Arnolda brzmiący jak połączenie Lemmy'ego z Cronosem to najbardziej charakterystyczne cechy tej ekipy. Thrash w wykonaniu At War ma w sobie również sporo speed metalu i rock'n'rollowego pazura. Czuć tu ducha Motorhead, którego cover „The Hammer” zresztą znalazł się w programie oraz Venom. Teksty rzecz jasna w dużej mierze dotykają tematyki wojennej(„Ordered to Kill”, „Capitulation”,”Mortally Wounded”), a także politycznej(”Fackadafi”). „Rapechase” natomiast odnosi się do problemu gwałtów, a „Ilsa (She-wolf of the S.S.) opisuje zwyrodniałą działalność pewnej chorej nazistowskiej suki. Płyta na całe szczęście ma zachowane swoje oryginalne surowe i brzmienie z pierwotnej wersji i nie została poddana żadnemu masteringowi. Jakakolwiek ingerencja mogłaby pozbawić tę muzykę jej pierwotnej siły. At War jest dla mnie zespołem jedynym w swoim rodzaju i wyjątkowym na thrashowej scenie i stąd też moje uwielbienie dla nich. Tych, którzy jeszcze nie mają tego krążka w swojej kolekcji zdecydowanie namawiam do nabycia go drogą kupna, tym bardziej, że jest to według mnie ich najlepszy materiał.

5/6

czwartek, 15 września 2016

Ultra-Violence - Mechaniczna Pomarańcza i Thrash Metal brzmią razem świetnie

Ostatnio zrobiłem się bardzo wymagający jeśli idzie o młode thrashowe zespoły. Co raz trudniej mnie zadowolić w tej kwestii i złapałem się na tym, że często olewam kolejne nowe kapelki i zdecydowanie stawiam na stare i sprawdzone klasyki. Jednak jest jeszcze kilka takich bandów jak bohaterzy tej pogawędki, które potrafią przypierdolić jak mało kto. Włosi z Ultra-Violence na swoim drugim krążku Deflect the Flow” przebili i tak już zajebisty debiut „Privilege to Overcome”. Jeśli ktoś z was jeszcze ich nie zna, a uważa się za prawdziwego thrashera powinien natychmiast nadrobić to niedopatrzenie. Zapraszam do przeczytania rozmowy ze śpiewającym gitarzystą

HMP: Witam. Jak się czujecie po premierze Waszej drugiej płyty? Jesteście zadowoleni z wykonanej pracy?
Loris Castiglia: Jesteśmy bardzo zadowoleni z pracy nad całym albumem, pracowaliśmy nad nim wiele, wiele dni ale było warto!

Deflect the Flow” Jest chyba jeszcze lepszym krążkiem niż też zajebisty debiut. Też uważacie w ten sposób?
Dzięki wielkie! My również uważamy, że jak na razie to nasz najlepszy album. 

A jak byście porównali oba albumy? Jakie są między nimi zasadnicze różnice?
"Deflect The Flow" to więcej riffów, mniej muzyki. To album bardziej techniczny, ale zarazem przyjemniejszy w mojej opinii. Wokale i gitarowe solówki są lepsze, uwielbiamy tę produkcję.

Ile czasu zajęło Wam napisanie tego materiału? Wszystkie kompozycje są nowe czy może odświeżyliście jakieś starsze pomysły?
Zajęło nam to prawie dwa lata, zaczęliśmy wprowadzać pierwsze idee zaraz po nagraniu "Privilege To Overcome". Później mieliśmy kilka tras i koncertów na żywo, ale ostatecznie przerwaliśmy naszą aktywność koncertową na osiem miesięcy przed rozpoczęciem nagrań w studio. Chcieliśmy skupić naszą uwagę tylko na nowym albumie i połączyć wszystkie nasze nowe pomysły w całość. 

W jaki sposób tworzycie swoja muzykę? Jest to proces zespołowy czy może macie głównego kompozytora?
To zdecydowanie robota całego zespołu, tworzymy praktycznie wszystkie riffy czy struktury w sali prób. Potem częściowo powstaje przedprodukcja w moim małym domowym studio, robimy to po to żeby posłuchać kawałków bez grania ich, tylko dokonania małych zmian. Po tym piszemy wokale i gitarowe solówki.

Płyta brzmi fantastycznie. Ostro, potężnie, dynamicznie i selektywnie. Gdzie i ile czasu ją nagrywaliście? Kto odpowiada za produkcję?
Dzięki, jesteśmy zakochani w tej produkcji. W tym miejscu chcielibyśmy ogromnie podziękować Simone Mularoni za nowe brzmienie. Nad nagraniami pracowaliśmy dwa tygodnie w studio “Domination Studio” w San Marino.

Wasza muzyka jest bardzo agresywna. Skąd w Was tyle wkurwienia?
(Śmiech!) Nie mam pojęcia, nie czuję złości, gdy gram... właściwie to relaksuję się i czuję radość.

Kto odpowiada za warstwę liryczną? Jakie treści chcecie przekazać w swoich utworach?
Ja jestem odpowiedzialny za większą cześć tekstów, po prostu dlatego, że jestem wokalistą. Ale ogólnie to wszyscy razem robimy burze mózgów podczas pisania piosenki. Piszemy o wojnie, społeczeństwie, śmierci, Bogu i różnych fantastyczno-naukowych sprawach lub wymyślonych historiach. W kawałku "Why So Serious?" używamy tylko roli Jokera z filmu “Mroczny Rycerz” Christophera Nolana. Uwielbiam tą postać i sposób w jaki  Śp. Heath Ledger ją zinterpretował.

Pomimo niesamowitej intensywności 50 minut z tą płytą mija bardzo szybko i po prostu chce się do niej wracać. Jak Wam się udaje sprawić, żeby Wasze utwory pomimo tego, że trwają dość długo nie nudziły słuchacza?
Dzięki wielkie. Kiedy pisaliśmy piosenki w sali prób nie myśleliśmy o tym, dla nas gra mijała bardzo szybko .  Ale gdy w końcu nagraliśmy przedprodukcje odkryliśmy długość tych piosenek i było coś takiego: “ Jasna cholera, każda z nich zajmuje 5 czy 6 minut!” Ale w sumie byliśmy z nich bardzo zadowoleni i nie zmienialiśmy już ich struktury. Wiele pracowaliśmy nad tym żeby stworzyć coś co nie zanudzi.

Nagraliście cover „Don’t Burn the Witch” Venom i trzeba przyznać, że wyszedł zajebiście. Skąd akurat taki wybór? Zastanawialiście się może nad innymi numerami?
Dzięki! Wybraliśmy ją przy okazji grania kilku koncertów z  M-Pire Of Evil (teraz "Venom Inc." ) którzy powiedzieli nam “ Byłoby świetnie usłyszeć klasyczne piosenki Venom grane przez młodych chłopaków”. Byliśmy zaszczyceni i faktycznie zdecydowaliśmy się dodać cover Venom do naszego nowego albumu. Wybraliśmy "Don't Burn The Witch", bo kochamy wprowadzające riffy i ogólnie całą piosenkę. 

Płytę wydaliście nakładem Candlelight Records. Jak doszło do nawiązania współpracy? Nie byliście zadowoleni z Punishment 18?
Nie, byliśmy bardzo zadowoleni z pracy z  Punishment 18 Records, ale gdy otrzymaliśmy telefon od  Candlelight Records, zdecydowaliśmy się na nich w porozumieniu z gościem z  Punishment 18 Records, który pomógł nam w podjęciu tej decyzji. Candlelight jest większą wytwórnią i dla nas jako zespołu jest to duży krok naprzód.

A jak będzie wyglądała promocja nowego krążka? Może jakiś klip, w końcu do debiutu nagraliście aż trzy?
Wyszedł już nasz video z tekstem do  "Lost In Decay" i oficjalne video do “The Way I'll Stay". Czekajcie na więcej  może nawet i na kilka tutoriali.  

Gdzie i z kim będzie można Was zobaczyć na scenie? Planujecie może jakąś większą trasę?
Obecnie promujemy "Deflect The Flow" grając w okolicy kilka koncertów, ale chcielibyśmy jak najszybciej zrobić trasę po Europie raz jeszcze. Nic nie jest jednak jeszcze  zaplanowane oficjalnie.

Jak wyglądają Wasze gigi? Czy na scenie jesteście tak agresywni jak Wasza muzyka?
Próbujemy przekazać całą energię naszych piosenek mając w tym czasie dużo radości, na scenie zawsze dobrze się bawimy.

Nie da się ukryć, że pomimo młodego wieku bardzo dobrze radzicie sobie z grą na instrumentach. Jak długo już na nich gracie? Co było głównym impulsem, który sprawił, że zajęliście się muzyką?
Dzięki. Zaczęliśmy grać na własnych instrumentach na krótko przed utworzeniem zespołu (2009 r.), więc kiedy zaczynaliśmy grać razem byliśmy na mniej więcej tym samym poziomie. Potem poprawialiśmy naszą technikę miesiąc po miesiącu grając na próbach dwa razy w tygodniu, pisząc przy tym nowy materiał. Teraz chcemy jeszcze większego progresu, żeby następny album był jeszcze lepszy.

Od samego początku gracie w tym samym składzie. Jak udało Wam się tego dokonać? Myślicie, ze uda Wam się utrzymać ten stan długo?
Tak, myślę że to bardzo dobre, ponieważ zostaliśmy przyjaciółmi i kierują nami te same marzenia. Spędzamy mnóstwo czasu razem, w trasie, w studio, na sali prób, a mimo to wspólnie czujemy się bardzo dobrze. Mam nadzieję że pociągniemy z tą samą obsadą tak długo jak to tylko możliwe. 

To już Wasz drugi album na, którym macie okładkę związaną tematycznie z „Mechaniczną Pomarańczą”. Temat ten pasuje do Waszej nazwy. O to właśnie Wam chodziło czy może jest jakiś inny powód?
Powód jest bardzo prosty, wybraliśmy nazwę "Ultra-Violence" bo lubimy "Mechaniczną Pomarańczę", uważamy, że thrash metal i ten film brzmią razem świetnie. Kiedy zaczęliśmy współpracę z Edem Repka nad naszym debiutanckim albumem zdecydowaliśmy się umieścić Droogs'ów (słowo zaczerpnięte z języka rosyjskiego, używane w „mechanicznej pomarańczy” oznaczające przyjaciela – dop. red.) na okładce i jesteśmy zadowoleni z rezultatu. 

Nazwę jak mniemam wzięliście od debiutu Death Angel. Jakie jeszcze inne zespoły miały i mają nadal na Was największy wpływ?
Niezupełnie, wzięliśmy nazwę z "A Clockwork Orange". Oczywiście lubimy również Death Angel, ale nie przyczynili się oni do nazwania naszego zespołu Ultra-Violence. Zespoły, które najbardziej nas inspirują to starodawny thrash metal typu Metallica, Anthrax, Onslaught i Destruction czy nowe zajebiste zespoły jak Angelus Apatrida, Sylosis, Revocation czy Savage Messiah. Podałem pierwsze nazwy, które przyszły mi na myśl, jednak jest dużo więcej innych dobrych zespołów

Scena włoska niezmiennie mnie zadziwia. Skąd u Was tyle zespołów thrashowych i to jeszcze prezentujących tak wysoki poziom? Z którymi zespołami wiążą Was najbardziej przyjacielskie więzi?
Owszem, jest pełno dobrych zespołów! Pomimo tego, że włoska scena nie jest tak dobra, znajdzie się kilku gości którzy grają naprawdę dobrze. Dzieliliśmy scenę z niektórymi z nich, np. Game Over, Blindeath, Injury.

Jakie plany na najbliższą przyszłość? Czym zamierzacie zaskoczyć fanów?
Cały czas będziemy grać wiele koncertów aby wypromować nowy album "Deflect The Flow", więc jeśli chcesz zobaczyć Ultra-Violence na żywo zaproś nas do swojego miasta i przyjedziemy! Spodziewaj się wkrótce również nowych klipów.

To już wszystkie pytania. Dzięki za wywiad i pozdrawiam.
W imieniu całej grupy dziękuje za wywiad. Chcielibyśmy pozdrowić wszystkich czytelników i zachęcić ich do śledzenia nas na portalach społecznościowych, żeby być na bieżąco.
ieżąco.

piątek, 26 sierpnia 2016

Warfect - Scavengers (2016)

Warfect to szwedzkie thrash metalowe trio pochodzące z miasta Uddevalla. Powstali w 2003 roku jeszcze pod nazwą Incoma, by w 2008 zmienić szyld na obecny. Na swoim koncie mają 2 dema nagrane jeszcze pod starym mianem i 3 pełniaki w tym ten najnowszy, tegoroczny „Scavengers”. No i właśnie przechodząc do sedna, czyli ostatniego krążka Warfect, to jest to konkretny thrash metalowy wpierdol. Zespół wzoruje się na klasykach tej brutalniejszej frakcji gatunku, czyli przede wszystkim sceny niemieckiej w postaci Sodom, Kreator, Destruction, Exumer plus do tego oczywiście Slayer. Do tego dodajmy trochę Deathu( zarówno zespołu jaki i gatunku w ogóle) i mamy pełen obraz muzyki jaka atakuje nas z głośników po odpaleniu płyty. Materiał jest bardzo intensywny, nastawiony na nieustanny soniczny atak naszych organów słuchowych. Zresztą nie ma co się dziwić tych bardziej brutalnych wpływów, gdyż muzycy Warfect grali wcześniej, bądź nadal grają w takich kapelach jak Lord Belial czy Bestial Mockery. Wrażenia potęguje też produkcja, która pomimo ewidentnie oldschoolowych wpływów muzycznych jest utrzymana w dzisiejszych standardach, a odpowiada za nią sam zespół. Praktycznie całość utrzymana jest w bardzo szybkich tempach z wyjątkiem dwóch wolniejszych, umieszczonych pod koniec „Evil Inn” oraz „Into the Crypt”. Dzięki temu mamy trochę urozmaicenia, bo nieustanny napierdol przez 54 minuty mógłby w pewnym momencie być trochę męczący, choć tego też tak do końca nie udało im się uniknąć. Jedną z wad jest moim zdaniem zbytnie podobieństwo większości wałków do siebie. Pomimo tego, że zajebiście słucha mi się tego krążka to ciężko jest mi sobie później przypomnieć konkretne numery. Może ewentualnie „Watchtowers” ze względu na pewne skojarzenia z zespołem Schuldinera. Jednak nie zmienia to faktu, że siła rażenia „Scavengers” jest ogromna i mało, która thrashowa załoga potrafiła tak wytarzać mną podłogę ostatnimi czasy. Tak na szybko mogę wymienić w tej chwili tylko Exumer i Protector. I właśnie w tym towarzystwie najbardziej bym widział Warfect. Tak więc Szwedzi nagrali świetny, mocno kopiący jaja thrashowy wyziew i bardzo chętnie dałbym im wyższą notę, jednak pewna delikatna nutka monotonni i bardzo wyraźne inspiracje muszą niestety skutkować małym minusem.

4,8/6 

środa, 3 sierpnia 2016

Matthias Steele - Question of Divinity (2016)

Ten pochodzący z Rhode Island band zawsze tkwił w głębokim podziemiu, pomimo tego że jego dwa pierwsze krążki „Matthias Steele”(czasem traktowany jak demo) z 1987 roku i „Haunting Tales of a Warrior's Past” z 1991 to znakomite materiały będące prawdziwymi perłami amerykańskiego metalu. Natomiast ich najnowsze dziecko „Question of Divinity” to pierwsze co dane mi było od nich usłyszeć od czasu powrotu, o którym nawet nie wiedziałem, że nastąpił. Z tego co wyczytałem nagrali też płytę „Resurrection” w 2007 roku, ale nie miałem do tej pory pojęcia o jej istnieniu, więc nie odniosę się do jej zawartości. A jaka jest „Question of Divinity”? Poprawna i bardzo surowa. Przede wszystkim nie ma tu zbyt wielu fajerwerków, żaden numer nie stanie się hitem, ani też nie będzie się do nich wracało z wypiekami na licu. Muzycznie to klasyczny amerykański power z doomowymi elementami. I chyba właśnie te wolniejsze fragmenty wypadają tu najlepiej. Przede wszystkim najlmocniejszy cios w tym gronie, epicki „The Boatman”, który jednak po wolnym początku później fajnie się rozwija zdecydowanie przyspiesza. Drugim takim wałkiem jest „No Solutions”, w którego początkowej fazie wokale Anthony'ego Lionetti'ego do złudzenia przypominają Marka Sheltona. I właśnie te dwa utwory to jedyne z tego krążka, do czego ewentualnie, choć nie pewno, kiedyś będę miał ochotę wrócić. Z reszty to może jeszcze „Freedom” w miarę wyrył mi się w pamięci”. Pozostałe ani mnie grzeją ani ziębią. Słucha się tego ok, ale nic z tego nie wynika. Poza 8-oma nowymi numerami w programie znajdują się też dwa koncertowe, jednak w dość chujowej jakości i tak naprawdę mogłoby ich nie być. Podejrzewam, że chodziło o przedłużenie czasu trwania krążka. Napisałem wcześniej, że „Question of Divinity” jest surowa. Chodziło przede wszystkim o to, że jej brzmienie jest tak radykalnie oldskulowe, że brzmi ona jak jakiś zaginiony materiał demo z lat '80 znaleziony u kogoś w piwnicy pod warstwą kurzu. Jestem ciekaw czy był to zamierzony efekt czy wpływ na to miał zwyczajnie brak lepszych warunków. Jednak z drugiej strony ich muzyka jest tak mocno zakorzeniona w tamtej dekadzie, że z nowoczesnym brzmieniem mogłaby utracić cały swój urok. Wydaje mi się, że nawet gdyby „Question...” ukazała się te 30 lat temu to nie sądzę by zyskała status kultowej, zdecydowanie odstaje od choćby pierwszych albumów Matthias Steele, nie mówiąc już o całej masie innych wybitnych bandów. Ogólnie rzecz biorąc jest to całkiem sympatyczna rzecz, ale większych emocji u mnie nie wzbudza. Raczej tylko dla maniaków

3,6/6

sobota, 30 lipca 2016

ADX - Non Serviam (2016)

„Non Serviam” to już 10 album paryskiego ADX, a jak dotąd nie udało im się zdobyć należnego rozgłosu poza granicami Francji. Może jest to „zasługa” francuskich tekstów? Możliwe, bo muzyka zawsze była na wysokim poziomie.
Nowy, wydany własnym sumptem krążek po prostu wyrywa z butów i jest w ścisłej tegorocznej czołówce. Muzycznie mamy tu do czynienia z power/speed metalem osadzonym z jednej strony w latach '80, a z drugiej ubranym we współczesne, potężne brzmienie. Jest tu wszystko czego oczekuję po takim graniu. Rozrywające riffy, rytmiczne zwolnienia, przy których nie można przestać machać banią, a do tego jeszcze fantastyczne melodie. Tak, właśnie te melodie są dla mnie najjaśniejszym punktem albumu. Nie ma w nich nawet krztyny cepelii, są w 100% heavy metalowe i sprawiają, że chce się słuchać tej płyty zapętlonej w kółko. Posłuchajcie choćby takich wałków jak „La Mort en Face”, „B-17 Phantom” czy „L'irlandaise”, po prostu coś pięknego. Bardziej thrashową twarz reprezentują „La Complainte du Demeter” i „Les Oublies”, z których i tak ten pierwszy jest cholernie melodyjny. Wokal Phila Grelaud jest mocny i lekko zachrypnięty co sprawia, że język francuski zupełnie nie drażni, a wręcz dodaje charakteru tym dźwiękom.
„Non Serviam słucha się doskonale jako całość, ale każdy numer z osobna także broni się świetnie. Francuzi nie tylko potrafią bardzo dobrze obsługiwać swoje instrumenty, ale są też rewelacyjnymi kompozytorami. Jestem przekonany, że ze wsparciem jakiejś większej wytwórni mogłoby być o tym krążku głośno, a tak niestety pewnie zostanie doceniona jedynie przez wiernych fanów i ludzi siedzących głęboko w podziemiu. Zresztą tak naprawdę w dupie mam to czy ktoś tego będzie słuchał czy nie. Ważne, że mi było dane poznanie tego krążka i tylko to się liczy. Jak dla mnie „Non Serviam” to album niemal doskonały w swojej kategorii, bezbłędny zarówno od strony kompozytorskiej jak i brzmieniowej. Oby ADX jeszcze nie raz w przyszłości uraczyli nas muzyką na tym poziomie.

czwartek, 28 lipca 2016

Marauder - Bullethead (2016)


Jest taka stara świecka tradycja zgodnie z którą greccy heavy metalowcy z Marauder co cztery lata wydają nowy krążek. W przypadku „Bullethead” było tak samo. Zresztą nie jest to zespół, na którego płyty czekam z niecierpliwością. Po prostu jak wypuszczą coś nowego i nadarzy się okazja by tego posłuchać to z niej korzystam. Zawsze uważałem ich za poprawny band, ale nic ponadto. „Bullethead”, szósty już album tej ekipy, również nie zmieni mojej opinii o nich.
Jest to nieskomplikowany tradycyjny heavy metal z jak to na Greków przystało epickimi naleciałościami. Utwory z tej płyty możemy podzielić na dwie kategorie. Pierwszą z nich tworzą rockery w postaci „Spread Your Wings”, „Tooth N Nail” czy „Predators”. Rozpędzone, melodyjne i z chwytliwymi refrenami. Natomiast druga grupa to te bardziej epickie utwory, do której należą choćby najdłuższy, zresztą otwierający album „Son of Thunder”, marszowy, z refrenem kojarzącym się trochę z Sabaton, a trochę z Grave Digger „Dark Legion” oraz chyba mój ulubiony „The Fall”. Jak już pisałem wcześniej muzycy nie tworzą jakichś skomplikowanych struktur, stawiając na bezpośrednie uderzenie co w takiej muzyce sprawdza się bardzo dobrze. „Bullethead” z pewnością nie wyniesie Marauder na szczyty heavy metalu, ale jest po prostu dobrym kawałkiem muzyki, którego słucha się bez bólu. Co prawda oryginalności tu nie uświadczymy, ale chyba nikt kto zna twórczość tej załogi nie oczekiwał jej od nich. Nie jest to zespół, który dokona jakiejś muzycznej rewolucji. Słucha się go bardzo fajnie, ale cały czas ma się wrażenie, że pewnego pułapu nigdy nie uda im się osiągnąć. Podejrzewam zresztą, że muzycy Marauder mają to w dupie i grają po prostu taki heavy metal jaki lubią i nie myślą raczej o podbijaniu scen. Podejrzewam, że za cztery lata, przy okazji ich kolejnego materiału recenzja będzie wyglądała dokładnie tak samo.

4,2/6

wtorek, 26 lipca 2016

Hammercult - Legends Never Die (2016)

Początek tej płyty ubawił mnie setnie. Otóż jako intro do „Fast as a Shark” zamiast niemieckiej przyśpiewki „Haidi Haido...” dostajemy żydowskie „Shalom Aleichem”. Jednak potem aż tak wesoło już było. Izraelski Hammercult gra thrash/death ubrany w nowoczesne brzmienie i najbliżej jest im chyba do tego co prezentuje Legion of the Damned. Po trzech pełnych albumach, tym razem postanowili wydać epkę, na której program składa się 5 coverów i trzy numery własne, po jednym z każdego krążka i do tego nagrane na nowo.
Jak już wspomniałem na początku, całość rozpoczyna się od kawałka Accept, który w wykonaniu Izraelczyków stracił cały swój klimat. Jest szybko, ostro, ale brakuje w tym wszystkim duszy. Do tego wokal Yakira Schochata zupełnie mi nie podchodzi. Jednowymiarowy, monotonny rzyg pozbawiony jakiejkolwiek indywidualnej cechy, przez który zespół sporo traci. Może z innym śpiewakiem (nie rzygaczem) byłoby lepiej, ale na to raczej nie ma szans, gdyż Yakir ostatnio przeprowadził się do Niemiec i jest jedynym obecnie stałym członkiem zespołu. Wracając do zawartości płytki to równie słabo wypadł „Soldiers of Hell” z genialnej jedynki Running Wild. Tutaj już w ogóle nie ma co porównywać obu tych wykonań, bo już samo to byłoby obrazą dla Kasparka. Zero klimatu, rzygany refren, takie wykonanie na odpierdol. Lepiej jest w szybszych i bardziej agresywnych utworach czyli „Ace of Spades” i „Die by the Sword”. Słychać, że jest to stylistyka zdecydowanie bliższa Hammercult i nawet wokale już tak nie kalają narządu słuchu. Z coverów najlepiej wypadł według mnie „No Rules” GG Allina. Ten punkowy wałek został tutaj mocno zmetalizowany dzięki czemu naprawdę kopie mocno po zadzie. Na koniec trzy autorskie numery, które podczas słuchania sprawiają wrażenie konkretnego wpierdolu, by jednak chwilę później nie pozostawił na nas nawet małego zadrapania. Najlepszy z nich jest „Steelcrusher”, a w szczególności klimatyczne intro kojarzące się z deathowym Nile. Słychać, że muzycy potrafią posługiwać się instrumentami, ale brakuje im umiejętności pisania charakterystycznych zapamiętywalnych numerów.
Ogólnie jest raczej przeciętnie. Covery wyszły w sumie pół na pół, ich własne wałki również nie wychylają się ponad średnią, tak więc ocena taka, a nie inna.

3,5/6

poniedziałek, 25 lipca 2016

Assassin's Blade - Agents of Mystification (2016)

Pamiętacie jeszcze Jacques'a Belangera? Tak, to ten gość od zajebistych wokali na takich płytach Exciter jak „The Dark Command” czy „Blood of Tyrants”. Od tamtej pory było o nim cicho, ale na szczęście postanowił wrócić na metalową scenę i wspólnie z dwoma Szwedami, Peterem Svenssonem(Bas) i Davidem Stranderudem(gitara) w 2014 roku powołał do życia Assassin's Blade. Rok później skład uzupełnił bębniarz Marcus Rosenkvist i w takim składzie zespół przystąpił do nagrywania swojego debiutanckiego krążka. „Agents of Mystification” pojawił się na rynku w tym roku nakładem Pure Steel records i spełnił moje oczekiwania i to z nawiązką.
Assassin's Blade gra wypadkową klasycznego heavy i amerykańskiego poweru z domieszką speed metalu, a to wszystko obleczone epicką atmosferą. Jakieś nazwy? Proszę bardzo: Exciter (a jakże), Mercyful Fate, Metal Church, Helstar etc. Utwory oparte są na raczej prostych i surowych, ale jednocześnie potężnych riffach nad którymi unosi się potężny głos Belangera. Momentami mam wrażenie jakby były nagrywane na setkę dzięki czemu brzmią bardzo naturalnie i tworzą gęsty i mroczny klimat. Nie ma tu tej cyfrowej sterylności, która często zabija ducha w heavy metalu. Każdy z kawałków ma swój indywidualny charakter i nie ma mowy o zlewaniu się w jedną papkę. Nie są też zagrane na jedno kopyto, więc nudy tu nie uświadczymy. Z jednej strony mamy speedowe „The Demented Force” i „Transgression”, a z drugiej wolniejsze, nastawione na epicki klimat „League of the Divine Wind”.Są też heavy metalowe, pełne znakomitych melodii „Crucible of War”, „Agents of Mystification” czy rewelacyjny, marszowy „Dreadnought”. Pozostałe nie wymienione, nie są wcale gorsze. Jest moc, atmosfera, melodie, a więc dokładnie to czego chciałem.
Assassin's Blade pojawił się praktycznie bez większego szumu i pozamiatał swoim debiutem. Jeśli na kolejnym krążku uda im się przebić „Agents...” to porozstawiają po kątach większość konkurencji. Na razie jednak polecam zapoznanie się z tym materiałem, gdyż każdy fan klasycznych odmian metalu na pewno znajdzie tutaj coś dla siebie. Kolejny znakomity album wydany w tym roku, więc nie pozostaje nic innego jak tylko słuchać i cieszyć się z tego faktu.

5,5/6

Vardis - Red Eye (2016)

Szczerze mówiąc nigdy nie było mi po drodze z Vardis. Owszem, słyszałem kiedyś coś tam, ale nie przysiadłem do tej kapeli na dłużej. „Red Eye”, czyli ich czwarty w ogóle, a pierwszy po reaktywacji w 2014 roku pełny album, jest pierwszym ich wydawnictwem, które przesłuchałem od deski do deski. Zresztą przesłuchałem już wiele razy i w dalszym ciągu mam dziwny stosunek do tej muzyki.
Z jednej strony wiem, że jest to naprawdę dobry krążek zawierający dojrzałą heavy rockową muzykę tkwiącą korzeniami w latach 60/70. Wyraziste hard rockowe riffy często grane z bluesowym feelingiem, do tego mocna sekcja i rasowy głos wokalisty. Słychać inspiracje takimi dinozaurami jak choćby Led Zeppelin z tym, że tutaj gitary brzmią ciężej. Pojawiają się też klasycznie rock 'n rollowe wałki jak „Livin out of Touch” czy nawet motywy country w „Hold Me”. Można wyczuć, że muzycy nie ograniczali się żadnymi ramami, po prostu nagrali te utwory bez żadnego spięcia i na totalnym luzie. Właśnie takie powinno być podejście do rock'n'rolla.
Vardis jest zaliczany do NWoBHM jednak ich obecna muzyka odwołuje się do jeszcze wcześniejszego okresu. Choć nową falę też można usłyszeć choćby w takich wałkach jak „Lightning Man”, „I Need You Now”(tutaj też wyczuwam nutkę Thin Lizzy) czy też „The Knowledge”. Tych 12 naprawdę niezłych numerów, mimo że bez żadnego wybijającego się hitu, słucha mi się bardzo ok i po wszystkim nie mam poczucia zmarnowania czasu. Jednak jest też druga strona medalu. Gdybym nie poznał „Red Eye” to też z pewnością nic bym nie stracił. Nie jest to płyta, która cokolwiek wniosła do mojego życia i prawdopodobnie po napisaniu tej recenzji zakończy się moja przygoda z nią. Tym bardziej, że to nie do końca moje dźwięki, a jeśli już mam ochotę na tę stylistykę to wybiorę klasyków. Jednak summa summarum stwierdzam, że jest to z pewnością udany powrót tej powstałej przed prawie 40-stu laty załogi.

wtorek, 19 lipca 2016

Angel Sword - Rebels Beyond the Pale (2016)

Niesamowitą podróż w czasie zafundowali nam Finowie z Angel Sword. Ich debiut „Rebels Beyond the Pale” brzmi jak jakiś dopiero co odnaleziony diament z najgłębszych otchłani heavy metalowego podziemia wczesnych lat '80, a nawet późnych '70. Kuźwa, w tych dźwiękach nie ma nawet promila nowoczesności (choć inne z pewnością są obecne). Bardzo klasyczny, pierwotny wręcz heavy metal, brzmiący niczym nagrany w jakimś obskurnym lochu lub zatęchłej piwnicy to w dzisiejszych czasach, zdominowanych przez wymuskane produkcje raczej rzadkość. Z jednej strony szkoda, bo chciałoby się jak najwięcej takiej muzyki, a z drugiej to czy wtedy załogi jak Angel Sword robiłyby aż takie wrażenie? Może oni akurat tak, bo poza radykalnie oldskulowym klimatem jakim emanują mają również do zaoferowania znakomitą muzykę. Pierwsze skojarzenia to takie nazwy jak stary Judas Priest, Manilla Road czy Heavy Load. Oczywiście można by wymienić jeszcze kilkadziesiąt innych , ale myślę, że te akurat idealnie oddają ducha tych dźwięków. Wszystkie numery po prostu niszczą, a jest to przede wszystkim zasługa umiejętności kompozytorskich muzyków co wbrew pozorom nie jest wcale takie oczywiste. Świetnie napisane kawałki sprawiają, że każdy z nich posiada własny charakter, i na długo zostaje w głowie, a jest to sprawką między innymi zajebiście przebojowych refrenów. Ewidentnie ci goście mają talent i metal we krwi co słychać w każdej sekundzie trwania „Rebels...”. Szczerość i pasja wylewają się wręcz z głośników. Muszę też wspomnieć o śpiewającym gitarzyście, ponieważ Jerry Razors ze swoim wokalem rozdaje tutaj karty. Jego twardy, gardłowy głos dodaje jeszcze więcej mocy i siły przekazu muzyce Angel Sword. Mi jego barwa najbardziej przypomina połączenie młodych Marka Sheltona i Rolfa Kasparka, ale jest też w niej coś unikalnego. Po kilku przesłuchaniach znam tę płytę niemal na pamięć, a mimo tego nie odczuwam, ani chwili znużenia podchodząc do niej po raz kolejny. Jest to jeden z tych krążków, które z pewnością zostaną ze mną na długo. Angel Sword zdobył oddanego fana, a ja jeden z najlepszych debiutów jakie słyszałem na przestrzeni dość długiego czasu. Gdyby ten krążek powstał w '82 to dziś byłby jednym z klasycznych podziemnych wydawnictw. Może powiecie, że się za bardzo podnieciłem, ale ujeżdża mnie to. „Rebels Beyond the Pale” Rządzi.

5,5/6

piątek, 8 lipca 2016

Woslom - Near Life Experience (2016)

Dwoma poprzednimi krążkami Brazylijscy thrashers zawiesili sobie poprzeczkę bardzo wysoko i nie ukrywam, że nie byłem przekonany czy uda im się ją przeskoczyć. Po kilkukrotnym przesłuchaniu „Near Life Experience” wciąż nie jestem pewien czy jest to najlepszy ich materiał, ale z pełnym przekonaniem mogę stwierdzić, że jest co najmniej tak samo zajebisty jak poprzednik. Woslom należy traktować już jak pewniaka, bo ciężko mi sobie wyobrazić, że mogliby wypuścić spod swoich rąk jakieś chujostwo. Tutaj bezapelacyjnie rządzi thrash metal. Mniej słyszalne tym razem są wpływy Metallici i Megadeth, natomiast teraz szala przeważyła się bardziej w kierunku Exodus, Death Angel czy nawet Heathen. Powalająca jest motoryka i dynamika tych numerów powodująca mimowolne, obłąkańcze machanie banią. Idealnym tego przykładem jest wałek tytułowy, chyba na tę chwilę mój ulubiony, czy też następujący po nim „Brokenbones”. Zresztą wszystkie są doskonale skomponowane i każdy z nich urywa mosznę. Znakomite melodie potęgują jeszcze to dobre wrażenie i sprawiają, że chce się do „Near Life Experience” często wracać. Całość uzupełniają i ozdabiają rewelacyjne solówki, ale to też nie jest zaskoczeniem w tym przypadku. Moc tych dźwięków została podkreślona przez potężne, ale też przestrzenne i selektywne brzmienie. Nie ma sensu dłuższe rozpisywanie się i analizowanie każdej nuty. Tego trzeba słuchać i delektować się jego zajebistością. Woslom nagrał kolejną już płytę, która prezentuje najwyższy poziom i w chwili obecnej jest jednym z moich ulubionych bandów prezentujących tę bardziej melodyjną formę thrashu. Polecam wszystkim, nie tylko thrasherom zapoznanie się z tym materiałem, a gwarantuję, że siła muzyki granej przez tych czterech herbatników z Sao Paolo zmiecie wam dyńki z karków.

5,3/6

Vandallus - On the High Side (2016)

Znacie, lubicie amerykański black/speedowy Midnight? Jeśli tak to powinien was zainteresować taki fakt, że dwaj członkowie tego bandu (Shaun Vanek i Steve Dukuslow) stanowią 2/3 składu Vandallus. Trio uzupełnia główny założyciel zespołu Jason Vanek. Muzycznie jest to odmienne od Midnight granie, jednak wspólna cecha w postaci ogólnego oldschoolowego klimatu też jest tutaj obecna. Vandallus gra zdecydowanie lżej i melodyjniej. W biografii napisali, że jest to wypadkowa wczesnego Dokken i Scorpions i muszę przyznać, że coś w tym faktycznie jest. Wyczuwalny mocno jest tu klimat wczesnych lat '80. Świetnie się tego słucha, a chyba właśnie o to chodzi w tej muzyce. Jason, który stworzył większość tej muzyki jest znakomitym kompozytorem Cały materiał prezentuje równy i wysoki poziom, utwory są przebojowe i bardzo melodyjne dzięki czemu od razu wchodzą do głowy. Słychać, że krążek został zrobiony bez żadnej spiny i silenia się na cokolwiek. Panowie po prostu spotkali się, pograli dla przyjemności to na co mieli w danym momencie ochotę, a efektem jest „On the High Side”. Na tę chwilę do moich faworytów zaliczył bym trochę AOR-owy „Who's Chaising Me”, balladowy „Running Lost”, czy bardzo amerykański „On the Top of the World” przywołujący kapele w stylu Warrant czy Skid Row. Pomimo tego, że bardziej do mnie trafia chamski i diabelski speed metal w wykonaniu Midnight to Vandallus również przypadł mi do gustu i z pewnością nie zakończę przygody z nimi od razu po napisaniu tej recenzji. Tym bardziej, że z każdym przesłuchaniem podoba mi się bardziej, a ocena końcowa wciąż rośnie. Zwolennicy lżejszych heavy rockowych klimatów będą zachwyceni tym krążkiem, a i pozostałym nie zaszkodzi sprawdzić. Jest to po prostu bardzo dobra muzyka.

4,8/6

poniedziałek, 4 lipca 2016

Rampart - Codex Metalum (2016)

Jeśli idzie o bułgarską scenę heavy metalową to nie jestem jej wielkim znawcą, a wręcz można by rzec, że nie wiem na jej temat prawie nic. Rampart, o którym tutaj będzie mowa powstał w 2002 roku w stolicy kraju Sofii, a najnowszy krążek dumnie zatytułowany „Codex Metalum” jest ich czwartym pełniakiem. Nazwa zespołu obiła mi się już o uszy przy okazji debiutu „Voice of the Wilderness”, który z tego co pamiętam zbierał przyzwoite opinie, ale szczerze mówiąc to nawet nie pamiętam nawet czy go w końcu przesłuchałem. Przechodząc do zawartości „Codex...” to jest ona raczej przeciętna. Po pierwszym numerze „Apocalypse or Theatre” myślałem, że będzie to straszne gówno. Nudny, bez mocy, zagrany jakby na siłę i co najistotniejsze z koszmarnymi wokalami Marii. To co ona wyprawia w tym wałku to jakaś masakra. Wyje, fałszuje, sepleni i ogólnie męczy niemiłosiernie. Później na szczęście jest już trochę lepiej i można przesłuchać płytę do końca, jednak w dalszym ciągu jej głos jest najsłabszym elementem kapeli. Co najciekawsze to jest ona najstarszym stażem muzykiem Rampart. Niebywałe, choć z drugiej strony tłumaczy czemu reszta jeszcze się jej nie pozbyła. Muzycznie natomiast mamy do czynienia z heavy/power metalem w europejskim wydaniu ze szczególnym naciskiem na Niemcy. Słyszalne wpływy to Grave Digger, Blind Guardian, ale nie brakuje też ducha brytyjskiej nowej fali. Utwory są zagrane poprawnie, ale niezbyt porywają i nie sądzę, żeby ktokolwiek poza najbliższym otoczeniem kapeli zapamiętał na dłużej którykolwiek z nich. Może z innym wokalistą miałyby większego kopa i ich odbiór byłby zdecydowanie lepszy. Słychać, że ci kolesie potrafią grać. Najlepszym tego przykładem są „Diamond Ark” i „Of Nightfall”, które naprawdę mogą się podobać, przynajmniej jeśli mowa o samej muzyce. Na koniec dostajemy jeszcze jeden z moich ulubionych numerów ślepego strażnika, a mianowicie potężny „Majesty”. Niestety w wykonaniu Rampart stracił wiele ze swojej siły i magii, a mimo tego i tak jest to chyba najjaśniejszy moment albumu. Nie sądzę, żebym jeszcze wrócił do tej płyty, ani czekał z mokrymi gaciami na kolejny krążek. No chyba, że zmienią osobę stojącą za mikrofonem.

3,5/6

poniedziałek, 16 maja 2016

Hitten - State of Shock (2016)

Debiutancki krążek Hitten „First Strike with the Devil” z 2014 roku bardzo udanym dziełem, a jak na debiutantów wręcz rewelacyjnym. Dlatego też moje oczekiwania wobec drugiego albumu były bardzo duże. Hiszpanom udało się je zaspokoić w stu procentach. „State of Shock” nie przynosi na całe szczęście żadnej stylistycznej zmiany i w dalszym ciągu jest to speed heavy metal według najlepszych wzorców. Jednak teraz jest on jeszcze bardziej energiczny, bardziej dopracowany i lepiej skomponowany. Poza średnią balladą „Chained to Insanity” praktycznie każdy kawałek jest hitem. Takie „Victim of the Night”, albo „Rites of the Priest” z pewnością porwą każdego heavy maniaka. W ostatnim „Eternal Force” gościnnie głosu użyczył Todd Michael Hall, obecny wokalista m.in. Riot i Jak Starr's Burning Starr i co chyba nie jest zaskakujące ten numer kopie dupę niemiłosiernie . Hitten posiedli znakomitą łatwość tworzenia zajebistych melodii, które nie wypadają od razu drugim uchem, ale da się je nucić jeszcze długo po skończonym odsłuchu. W recenzji poprzedniej płyty chwaliłem duet gitarzystów. Jednak Dani Argiles opuścił skład przed nagrywaniem płyty, więc był lekki niepokój czy nowy wioślarz zdoła godnie go zastąpić. Na szczęście wszelkie obawy okazały się płonne i Johny Lorca okazał się świetnym nabytkiem i wspólnie z Danim M odwalił wspaniałą robotę. Należy też wspomnieć o wokaliście Aitorze Navarro, po którym słychać, że poprawił jeszcze swój warsztat i śpiewa pewniej i w sposób bardziej urozmaicony. Jeśli Hitten będą rozwijać się w takim tempie to ich kolejny album może być naprawdę dużym wydarzeniem. „State of Shock” otrzymuje moją pełną rekomendację i jak dotąd jest to jeden z lepszych tegorocznych heavy metalowych krążków.

5,2/6

czwartek, 12 maja 2016

Lost Society - Braindead (2016)

No nieźle, to już trzeci krążek tych młodych finów, a pamiętam jak co pamiętam jak wydawali debiut. Czas zapieprza zdecydowanie zbyt szybko to raz, a dwa Lost Society też nie każą zbyt długo czekać na kolejne swoje wydawnictwa. Po dwóch niezłych, ale nie zajebistych thrashowych albumach, tym razem postanowili urozmaicić nieco swoją muzykę. Słychać to już w pierwszym singlowym „I am the Antidote”, który jest ciężkim i jak na ich standardy wolnym walcem i według mnie jednym z jaśniejszych punktów programu. Natomiast drugi wałek strasznie mnie irytuje. Chłopaki grają jakby nagle stwierdzili, że zostaną chujowszą wersją Pantery. Rozwrzeszczany wokal, szarpane riffy, niestety nie tego od nich oczekiwałem. Kolejne cztery numery to już szybkie strzały, z tym że „Hollow Eyes” jest z nich zdecydowanie najlepszy. Znakomity jest z kolei „Only (my) Death is Certain”. Długi, ośmiominutowy, utrzymany w większości w średnich tempach kawałek jest jednym z lepszych napisanych przez tę ekipę. Dzieje się w nim naprawdę sporo, szczególnie jeśli chodzi o gitary, a melodyjny refren udał im się wybornie. Na koniec otrzymujemy cover wspomnianej wyżej Pantery, ale o dziwo z okresu sprzed „Cowboys...” czyli „P.S.T.88” z krążka „Power Metal”. Trzeba przyznać, że Finom udała się ich wersja. Ogólnie rzecz biorąc „Braindead” ma zarówno sporo fajnych, kopiących w dupę momentów, ale też i tych nużących czy wkurwiających nie brakuje. Brzmienie jest konkretne, dopieszczone i ostre. Słychać, że Lost Society mają dryg do pisania dobrych numerów, ale też jest w nich coś co sprawia, że nie mogę się do nich do końca przekonać. Na pewno nie będzie to najlepsze thrashowe wydawnictwo 2016, ale z pewnością udane na tyle, że bez bólu możecie dać mu szansę. Fani nowej fali thrashu z pewnością będą zadowoleni.

4,2/6

piątek, 6 maja 2016

Minotaur - Beast of Nations (2016)

Twórcy kultowego „Power of Darkness” stanowczo za długo nie dawali znaku życia.
Przecież ich ostatni i drugi w ogóle pełny album „God May Show You Mercy... We Will Not” ukazał się już siedem lat temu. Niestety „Beast of Nations” to tylko czteroutworowa epka, ale trzeba się cieszyć z tego co jest. Tym bardziej, że te kawałki to thrashowe petardy zagrane w tradycyjnym germańskim stylu. Możecie się więc spodziewać bezpośredniego pierdolnięcia bez zbędnych wygibasów i instrumentalnej masturbacji. Momentami jest wręcz punkowo, ale właśnie ta prostota stanowi o sile przekazu Minotaur. To jest dokładnie taki thrash jaki powinien być i jaki nasi zachodni sąsiedzi opanowali do perfekcji. Słychać tu przede wszystkim wierność korzeniom i podziemnemu metalowi. Nie macie co szukać tutaj jakichkolwiek innowacji ani wizjonerstwa. To nie o to chodzi w Minotaur. Tutaj liczy się tylko pierwotna thrashowa siła. Główne drogowskazy, jakby ktoś nie wiedział to stary Kreator, Protector, Exumer, Necronomicon czy nawet Iron Angel. Jak już wspominałem wcześniej szkoda, że „Beast of Nations” trwa tylko niecałe 15 minut, ale myślę, że wtajemniczeni nie będą długo zastanawiać się nad nabyciem tego materiału. Radzę się pospieszyć, bo High Roller wypuściła go w limicie 500 winyli i tyle samo cd. Mam nadzieję, że na ich trzeci krążek przyjdzie nam poczekać zdecydowanie krócej.

5/6

niedziela, 1 maja 2016

Exarsis - Under Destruction (2011) (2015)

Ten grecki kwintet wydał niedawno swój trzeci, bardzo udany krążek „The Human Project”. Jednak nie o nim będę teraz pisał, a o reedycji debiutu „Under Destruction” wypuszczonej przez Punishment 18 rec. W porównaniu z pierwszą wersją tutaj mamy zmienioną okładkę i booklet oraz dodane cztery bonusowe utwory: dwie wersje demo „Resist” i „Killing Command”, które swoją drogą w tych wersjach chyba ciut bardziej mi się podobają, cover Whiplash „Power Thrashing Death” i wersja live „Dying Earth”. Muzycznie to typowy thrash grany na amerykańską modłę, który słyszałem już milion razy. Nie ma tu nic co by mogło zaskoczyć czy przykuć uwagę na dłużej. Oczywiście słucha się tego sympatycznie, a nóżka sama zaczyna wystukiwać rytm. Nawet mimo nie najlepszego brzmienia, które zresztą dodaje tej muzyce surowości i młodzieńczej autentyczności. Muzyczne drogowskazy są oczywiste, czyli Slayer, Exodus, Testament, Nuclear Assault i wiele innych. Ostre riffy, dobre sola, szybkie tempa, trochę niedbały szczek wokalisty. Do tego całkiem chwytliwe refreny, które zapewne świetnie sprawdzają się na żywca, szczególnie te skandowane chórki. Jest to zbiór fajnych, ale też i bardzo przewidywalnych thrashowych numerów, ale mimo wszystko słychać w Exarsis potencjał, który zresztą pokazali na ostatnim materiale. Wydawnictwo może zainteresować chyba jedynie najzagorzalszych fanów nowej fali thrashu, a reszta może sobie spokojnie odpuścić słuchanie „Under Destruction.
3,5/6

wtorek, 26 kwietnia 2016

Game Over - Crimes Against Reality (2016)

Game Over to włoski kwartet parający się, a jakże, thrash metalem. Zresztą wystarczy rzut oka na okładkę i logo, by nie mieć co do tego wątpliwości. „Crimes Against Reality” to trzeci pełny krążek tej kapeli, ale czy będzie tym przełomowym, to się jeszcze okaże. Na pewno potencjał jest ogromny. Muzyka zawarta na tej płycie to thrash zagrany przede wszystkim na amerykańską modłę, więc takie nazwy jak Metallica, Megadeth, Testament czy Overkill nasuwają się same. Zespół położył duży nacisk na melodię, dzięki czemu utwory nie zlewają się w jedną bezkształtną masę i jesteśmy w stanie je od siebie rozróżnić. Znakomicie świadczy to o umiejętnościach kompozycyjnych tych gości. Czasem jest agresywnie, czasem bardziej klimatycznie, ale przede wszystkim jest przebojowo. Tempa również są zróżnicowane. Obok szybkich thrasherów z wykrzykiwanymi chórkami jak numer tytułowy, „33 Park Street” czy „Neon Maniacs”, znajdziemy też te spokojniejsze, takie jak balladowy „With All That is Left”, czy też rozbudowane „Astral Matter”, w którym pojawiają się nawet kosmiczne klawisze w tle. Jednym z lepszych wałków jest tutaj „Gates of Ishtar”, w którym makarony raczą nas znakomitymi opętanymi solami. Ogólnie rzecz biorąc nie ma tu nic oryginalnego, ale ciężko o to w dzisiejszych czasach jeśli chodzi o ten gatunek. Ważne, że Game Over zaoferowali nam na „Crimes Against Reality” 10 bardzo dobrych, melodyjnych thrash metalowych numerów, których słuchanie sprawia sporo frajdy. Muszę przyznać, że ten materiał zyskuje z każdym kolejnym odsłuchem i już wiem, że nie podzieli on losu wielu innych dawno już przeze mnie zapomnianych. Może nie zostałem sponiewierany przez nich równie mocno co przez ostatnie wyziewy Protector czy Exumer, ale po pierwsze to nie ta statystyka, a po drugie to i tak jest to jeden z lepszych krążków wyplutych ostatnio przez młodą gwardię. Dla Trasherów zakup obowiązkowy.

5/6