niedziela, 6 listopada 2016

Killer Khan - Kill Devil Hills (1999) (2016)

Nie wiem jak dla Was, ale dla mnie jest to pierwszy kontakt z tą załogą, więc na początek kilka zdań biograficznych. Zespół powstał we wczesnych latach '90 w Moorseville w Półocnej Karolinie i do 1997 roku działał pod nazwą Holy Moses. Z wiadomych przyczyn nazwa musiała zostać zmieniona, więc do życia powołany został Killer Khan. W 1999 roku pojawił się ich debiutancki krążek zatytułowany „Kill Devil Hills”, a dwa lata później kolejny „Rock 'n Roll Forever”. Niestety w tym samym roku zespół przestał istnieć. W 2015 roku Killian Khan, wokalista i gitarzysta postanowił wskrzesić grupę. W 2016 roku pojawił się ich trzeci, najnowszy materiał „Global Killer”, ale jak na razie tylko w cyfrowym formacie.
Niniejsza recenzja dotyczy jednak debiutu, którego wznowienie pojawiło się w tym roku na rynku dzięki Heaven and Hell records w ilości zaledwie 500 kopii. Jak prezentuje się zawarta na nim muzyka? Otóż jest to w głównej mierze tradycyjny heavy/power metal. Są tu też speedowe czy doomowe fragmenty, ale nie stanowią podstawy stylu Killer Khan. Utwory oparte są na konkretnych riffach i utrzymane w szybko-średnich tempach. Są niezłe melodie, jest ciekawy, dość mroczny klimat, a wokalista swoim głosem i sposobem śpiewania bardzo przypomina Ozzy'ego Osbourne'a. No i właśnie z tego powodu całość kojarzy mi się trochę z twórczością Black Sabbath, ale tą z lat '80. Takie połączenie „Heaven and Hell” z „Headless Cross” i „Dehumanizer” tyle, że z Ozzym za mikrofonem. Oczywiście są też inne wpływy jak choćby Mercyful Fate w zamykającym całość bonusowym „Tzar of Love”, który znalazł się tylko na wersji digital. Materiał całościowo może się podobać, ale obawiam się, że 12 utworów trwających trochę ponad godzinę może w pewnym momencie zacząć nużyć.
Jest tutaj kila numerów wyróżniających się na tle pozostałych. Na pewno zaliczyć do nich można rozpędzony i melodyjny utwór tytułowy oraz następujący po nim wolniejszy i dużo bardziej posępny „Wicked Chimes of Southern Bells”, w którym pojawiają się klawiszowe plamy wprowadzające słuchacza w złowieszczy klimat. Oba te wałki to zdecydowanie najlepsze momenty krążka i gdyby całość była na tym poziomie to bym był rozjebany na atomy. Wyróżnić można też bardzo sabbathowy, zaczynający się klasycznym riffem „Supersonic Masquerade”, a także najbardziej klasycznie doomowy „Mt. Olympus”, zakończony przecudownym, długim solo.
Na tym utworze kończy się podstawowa część albumu, a następnie następują dwa numery bonusowe, które jakoś specjalnie nie powalają oraz trzeci dodatkowy, o którym wspomniałem wyżej.
„Kill Devil Hills” to dobry krążek z kilkoma świetnymi kawałkami i kilkoma słabszymi. Całość brzmi dobrze, mocno i selektywnie. Nie do końca jednak pasuje mi wokalista, którego partie momentami bardzo mnie męczyły. Na koniec muszę też wspomnieć o okładce, która jest naprawdę znakomita i niszczy w przedbiegach to gówno, które zdobiło pierwszą wersję.

4/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz