Nie wiem jak dla Was, ale dla mnie jest
to pierwszy kontakt z tą załogą, więc na początek kilka zdań
biograficznych. Zespół powstał we wczesnych latach '90 w
Moorseville w Półocnej Karolinie i do 1997 roku działał pod nazwą
Holy Moses. Z wiadomych przyczyn nazwa musiała zostać zmieniona,
więc do życia powołany został Killer Khan. W 1999 roku pojawił
się ich debiutancki krążek zatytułowany „Kill Devil Hills”, a
dwa lata później kolejny „Rock 'n Roll Forever”. Niestety w tym
samym roku zespół przestał istnieć. W 2015 roku Killian Khan,
wokalista i gitarzysta postanowił wskrzesić grupę. W 2016 roku
pojawił się ich trzeci, najnowszy materiał „Global Killer”,
ale jak na razie tylko w cyfrowym formacie.
Niniejsza recenzja dotyczy jednak
debiutu, którego wznowienie pojawiło się w tym roku na rynku
dzięki Heaven and Hell records w ilości zaledwie 500 kopii. Jak
prezentuje się zawarta na nim muzyka? Otóż jest to w głównej
mierze tradycyjny heavy/power metal. Są tu też speedowe czy doomowe
fragmenty, ale nie stanowią podstawy stylu Killer Khan. Utwory
oparte są na konkretnych riffach i utrzymane w szybko-średnich
tempach. Są niezłe melodie, jest ciekawy, dość mroczny klimat, a
wokalista swoim głosem i sposobem śpiewania bardzo przypomina
Ozzy'ego Osbourne'a. No i właśnie z tego powodu całość kojarzy
mi się trochę z twórczością Black Sabbath, ale tą z lat '80.
Takie połączenie „Heaven and Hell” z „Headless Cross” i
„Dehumanizer” tyle, że z Ozzym za mikrofonem. Oczywiście są
też inne wpływy jak choćby Mercyful Fate w zamykającym całość
bonusowym „Tzar of Love”, który znalazł się tylko na wersji
digital. Materiał całościowo może się podobać, ale obawiam się,
że 12 utworów trwających trochę ponad godzinę może w pewnym
momencie zacząć nużyć.
Jest tutaj kila numerów wyróżniających
się na tle pozostałych. Na pewno zaliczyć do nich można
rozpędzony i melodyjny utwór tytułowy oraz następujący po nim
wolniejszy i dużo bardziej posępny „Wicked Chimes of Southern
Bells”, w którym pojawiają się klawiszowe plamy wprowadzające
słuchacza w złowieszczy klimat. Oba te wałki to zdecydowanie
najlepsze momenty krążka i gdyby całość była na tym poziomie to
bym był rozjebany na atomy. Wyróżnić można też bardzo
sabbathowy, zaczynający się klasycznym riffem „Supersonic
Masquerade”, a także najbardziej klasycznie doomowy „Mt.
Olympus”, zakończony przecudownym, długim solo.
Na tym utworze kończy się podstawowa
część albumu, a następnie następują dwa numery bonusowe, które
jakoś specjalnie nie powalają oraz trzeci dodatkowy, o którym
wspomniałem wyżej.
„Kill Devil Hills” to dobry krążek
z kilkoma świetnymi kawałkami i kilkoma słabszymi. Całość brzmi
dobrze, mocno i selektywnie. Nie do końca jednak pasuje mi
wokalista, którego partie momentami bardzo mnie męczyły. Na koniec
muszę też wspomnieć o okładce, która jest naprawdę znakomita i
niszczy w przedbiegach to gówno, które zdobiło pierwszą wersję.
4/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz