sobota, 25 marca 2017

Armored Saint - Carpe Noctum (Live) (2016)

Nie bardzo rozumiem sens takich wydawnictwa jak „Carpe Noctum”. Jest to album koncertowy, ale zawierający tylko 8 numerów i do tego z dwóch różnych koncertów, Wacken 2015 i gig z Aschaffenburga również w Niemczech. Pomijając już sam czas trwania, bo jest to tylko 38 minut, co jak na kapelę, która nagrała 7 pełnych albumów to niezbyt dużo, ale czy nie lepiej było zarejestrować po prostu jeden cały koncert? Zespół wybrał jednak tak, a nie inaczej, więc nie ma sensu dyskutować. Ja osobiście nigdy wielkim fanem Armored Saint nie byłem choć oczywiście doceniam takie krążki jak debiutancki „March of the Saint” czy choćby „Symbol of Salvation”. Późniejsze, nagrywane już po reaktywacji zupełnie mnie nie ruszają.

Na „Carpe Noctum”, jak łatwo się domyślić patrząc na ilość utworów, miejsca na mielizny za bardzo nie ma. Zespół oparł setlistę na samych hitach w rodzaju „March of the Saint”, „Reign of Fire” czy „Last Train Home” plus najlepszy numer z ostatniego albumu, tytułowy „Win Hands Down”. Słychać, że zespół jest w dobrej formie, nie ma żadnych wpadek, jest duża moc i energia. Publiczność z tego co słychać też reaguje żywiołowo na to co dzieje się na scenie. Jednak jak to w przypadku dzisiejszych koncertówek bywa ciężko powiedzieć ile w tym jest naturalności, a ile ingerencji w studio. Odkładając wszelkie uprzedzenia na bok to sam dobór utworów i wykonanie sprawiają, że tej płytki słucha mi się bardzo miło. Jednak dla kogo jest to płyta tak naprawdę? Na pewno dla zgorzałych fanów Armored Saint kolekcjonujących wszystko co z zespołem jest związane. Może jeszcze dla kogoś kto zaczyna przygodę z ekipą Johna Busha? W sumie ze względu na to, że jest to taki mini „The Best of” można potraktować „Carpe Noctum” jako dobre wprowadzenie w dyskografię.

Ogólnie rzecz biorąc chłopaki mogli postarać się trochę bardziej i przygotować dla fanów coś bardziej specjalnego. Tak, to niestety wygląda na takie trochę pójście na łatwiznę, żeby tylko wyciągnąć od nich parę groszy. Muzycznie jednak broni się to wydawnictwo spokojnie i jeśli ktoś by mi je sprezentował to z pewnością nosem bym nie kręcił, ale sam z własnej inicjatywy na pewno bym pieniędzy na to nie wydał.


4/6

Crimson Dawn - Chronicles of an Undead Hunter (2017)

Uwielbiam epicki doom metal. Niestety w tym gatunku wychodzi co raz mniej nowych płyt, a jeszcze mniej takich, które by mnie naprawdę oczarowały. Tym większym pozytywnym zaskoczeniem był dla mnie kontakt z nowym krążkiem włoskiego sekstetu Crimson Dawn.

„Chronicles of an Undead Hunter” to drugi album makaronów, pierwszy wyszedł w 2013. Muzyka na nim zawarta jest oparta na trzech głównych składowych gatunku, czyli na ciężarze, epickości i melodii, ale są one na tyle idealnie wyważone, że po dodaniu jeszcze kilku drobnych smaczków tworzą znakomitą i świeżą całość. Oprócz typowo doomowych elementów jest tu też sporo heavy metalu, więc ta muzyka nie jest jednostajna i nie pozwala nawet na chwilę znużenia. Tym bardziej, że czas trwania „Chronicles...” to zaledwie 47 minut. Zespołowi udała się też nieosiągalna dla wielu kapel sztuka, czyli nadanie każdemu utworowi indywidualnego sznytu. Nie mam wrażenia słuchania jednego, długiego, walcowatego kloca. Tutaj każdy numer żyje własnym życiem jednocześnie tworząc spójną całość. Jest tu oczywiście mnóstwo klasycznego riffowania w stylu Sabbath czy Candlemass, a w niektórych momentach przychodzi mi nawet na myśl niemiecki Doomshine, ale Włosi starają się też jak najbardziej ubarwić swoją muzykę. Czy to będą okazjonalne growle w „To Live is to Grieve”, czy włoski język we fragmencie „The Skeleton Key”, czy też melodyka przywołująca skojarzenia z późnym Blind Guardian także w tym numerze. Do tego klawisze wykorzystywane na wiele różnych sposobów czy nawet słyszane w pewnym momencie smyczki oraz chóry. Dzięki tym wszystkim dodatkom krążek ciekawi i nie pozwala o sobie zapomnieć. Jednak podstawą jest tu epicki doom/heavy metal i tego się trzymajmy. Crimson Dawn stworzyli też mnóstwo świetnych melodii, które trafiają do mnie całkowicie, a dzięki nim całość nabiera jeszcze bardziej podniosłego i emocjonalnego charakteru.

Drugi album Crimson Dawn jest dla mnie bardzo dużym zaskoczeniem i już wiem, że ich trzeciego krążka będę oczekiwał z ogromnym apetytem. Maniacy epickiego doomu i heavy metalu nie powinni się nawet zastanawiać tylko od razu pisać do Punishment 18 i zamawiać „Chronicles...”, gwarantuję, że nie pożałujecie.


5,2/6

wtorek, 14 marca 2017

Battery - Martial Law (2016)

Pora na płytkę, która wyszła nakładem włoskiej Punishment 18, czyli wiadomo, że przyjdzie się zmierzyć z thrashowym grzańskiem. „Martial Law” to drugi pełny krążek Duńczyków z Battery. Pierwszego szczerze mówiąc nie pamiętam. Miałem świadomość istnienia tego zespołu, ale czy kiedykolwiek słyszałem wcześniej ich muzykę to już niestety nie mogę powiedzieć. Zresztą podejrzewam, że do recenzowanej tutaj płyty też nie będę raczej wracał, bo niby po co? Jeśli najdzie mnie ochota na thrash grany na amerykańską modłę to zarzucę sobie Nuclear Assault, Slayer, Exodus, Dark Angel czy innych klasyków.

Battery choć grają naprawdę nieźle są dla mnie zbyt nijacy. Instrumenty obsługują poprawnie, w dupę też czasem kopnąć potrafią, samych utworów też nie muszą się wstydzić. W czym zatem problem? Ano w tym, że za cholerę nic mi nie chce zostać w głowie po seansie z „Martial Law”. Wszystkie riffy słyszałem już wcześniej tyle, że w innym wykonaniu. Brakuje tu jakiegoś elementu zaskoczenia, czegoś co nadało by tym kawałkom własnego życia. Jest tu szybkość, agresja, ale to nie wystarczy bym czuł się kupiony. Jest też coś w ich brzmieniu co mi nie do końca odpowiada, ale jeszcze nie zdołałem postawić diagnozy co to jest.

W żadnym wypadku nie powiem, żeby czas poświęcony tej płycie był czasem straconym. Jest to 100% thrash metal, ale umiejscowiony gdzieś w dolnych rejonach drugiej ligi. Fanatycy gatunku pewnie łykną Battery bez popitki, ale dla mnie ten band nie wyróżnia się nawet spomiędzy innych młodych gniewnych, nie mówiąc już o dinozaurach. Trochę więcej indywidualnego sznytu i własnej inwencji i może będzie lepiej. Na razie jest tylko przeciętnie/dobrze.

3,5/6


czwartek, 9 marca 2017

Raven Lord - Down the Wasteland (2016)

Po prawie czterech latach międzynarodowy skład Raven Lord wydał swój drugi krążek. Pierwszym co rzuciło mi się w uszy przy moim dziewiczym kontakcie z „Down the Wasteland” to chujowe brzmienie. Momentami miałem wrażenie, że ta muzyka leci z jakiegoś starego radia. Wrażenie to nasilało się zwłaszcza przy cięższych riffach i wysokich wokalach. Nie wiem, może to wina mojej kopii, ale pochodzi ona od wydawcy i nie sądzę, żeby taka gówniana wersja była rozsyłana specjalnie do recenzji. Na początku odrzucało mnie to strasznie, jednak z czasem jakoś udało się przywyknąć.

No i dobrze, że tak się stało, bo pod tymi wszystkimi niedogodnościami ukrywa się naprawdę dobry heavy metal. Sam zespół pisząc o inspiracjach wymienia takie tuzy jak Dio, Black Sabbath, Judas Priest i Yngwie Malmsteen. Muszę przyznać, że faktycznie ich muzyka składa się z elementów kojarzonych z wymienionymi wyżej. Ciężkość i melodyjne podniosłe refreny (Dio, Sabbath), ostre metalowe riffy i wysokie, drapieżne wokale (Judas Priest) oraz wirtuozerskie solówki (Malmsteen). Słychać, że wszyscy muzycy znają się dobrze na swoim rzemiośle, ale wyróżnić muszę przede wszystkim gitarzystę Joe Stumpa. Wrażenie robią szczególnie jego sola, ale konkretne metalowe riffowanie też nie jest mu obce. Wokalista Csaba Zvekan też wykonał kawał dobrej roboty. Może jego teksty nie są najwyższych lotów, ale za to wokalne już jak najbardziej daje rade. Od wysokich Halfordowych pisków po melodyjniejsze hard rockowe partie w średnich rejestrach. Ogólnie rzecz biorąc, jeśli przebrniemy przez brzmienie to płyty słucha się dobrze, jednak w pewnym momencie zaczyna też trochę przeszkadzać zbyt duże podobieństwo i ten sam schemat we wszystkich utworach. Nawet niektóre melodie są do siebie bardzo podobne. Mimo wszystko dobrze oceniam ten materiał i myślę, że jeszcze kiedyś do niego wrócę.

Jeśli siedzicie w wymienionej wyżej klasyce to jak najbardziej powinniście sprawdzić nowy album Raven Lord, bo jest tu sporo muzyki wysokich lotów. Zastanawiałem się nad wyższą oceną, ale z wiadomego względu, o którym pisałem wcześniej niestety będzie tylko „czwóreczka”.


4/6

Hellwell - Behind the Demon's Eyes (2017)

Każde nowe wydawnictwo, w którym maczał swoje palce Mark Shelton wywołuje u mnie przyspieszone tętno i ogromne oczekiwania. Drugi krążek jego projektu Hellwell ukazuje się po pięciu latach od debiutu i mając w pamięci tamten krążek czy choćby ostatni album Manilla Road „The Blessed Curse” myślałem, że zgniecie mnie w pierwszym starciu. Jednak nie stało się tak ani w pierwszym ani nawet piątym. Warto wspomnieć, że obok głosu i gitary Sheltona oraz partii klawiszowych oraz basu E.C. Hellwella, na płycie możemy usłyszeć grę klasycznego bębniarza Manilla Road, samego Randy „Thrasher” Foxe'a. Już sama ta informacja z pewnością spowodowała nie jedną erekcję oraz ślinotok.

„Behind the Demon's Eyes” jest chyba trudniejszym w odbiorze od poprzednika i zdecydowanie cięższym tworem. Nawet Shelton śpiewa tutaj bardzo nisko, gardłowo, chwilami wpadając niemalże w growl. Oczywiście jest też sporo jego typowych nosowych wokaliz, ale nie aż tyle co zwykle. Zespół kreuje tu atmosferę grozy i tajemniczości, co nie dziwi, mając na uwadze tematykę tekstów, która jak zwykle obraca się wokół szeroko pojętego horroru. Zresztą już rzut oka na chory obraz autorstwa Paolo Girardiego zdobiący okładkę wystarczy, by dać się pochłonąć temu ponuremu nastrojowi. Jak wspomniałem wcześniej ta muzyka nie należy do najłatwiejszych w odbiorze przez co niektórych może odrzucić przy pierwszym kontakcie. Sam na początku byłem daleki od euforii, ale z każdym kolejnym odsłuchem te dźwięki w połączeniu z dziwną aurą zaczęły mnie oblepiać i odsłaniać co raz więcej smaczków nie zauważalnych wcześniej. Są tu naprawdę wgniatające w ziemię motywy. Szczególnie zaczynający się od pięknej partii na pianinie „The Last Rites of Edward Hawthorn”. Jest to chyba na tę chwilę mój faworyt na „Behind...”. Kolejnym świetnym numerem jest „It's Alive”, podobnie jak „To Serve Man”. Co ciekawe są to najdłuższe numery na płycie, a ich długość waha się między ponad 7 minut, a aż 16. Właśnie w takich formach objawia się prawdziwy geniusz kompozytorski Sheltona. Jeśli chodzi o krótsze utwory, to o ile otwierający album „Lightwave” jest całkiem niezły to już następujący po nim „Necromantio” zaczyna mnie męczyć. Tak właśnie jest na tym krążku. Obok fragmentów naprawdę znakomitych pojawiają się partie nieco nużące, a niektóre riffy czy linie wokalne Marka sprawiają wrażenie jakby słyszało się je wielokrotnie w przeszłości. Podejrzewam, że te lekko odpychające fragmenty muszą tutaj być, bo stanowią integralną część całej układanki, ale na razie jeszcze się do nich nie przekonałem. Jak by określić muzykę Hellwell? Z pewnością słychać tu bardzo dużo Manilla Road, ale takiej dociążonej, doomowej, trochę progresywnej i z wyraźnymi partiami klawiszowymi.

Jeszcze tydzień temu wystawiłbym notę niższą, z kolei za tydzień może być ona zdecydowanie wyższa, kto wie? Dlatego radziłbym się nią nie sugerować za bardzo, tylko samemu wyrobić sobie zdanie na temat „Behind the Demon's Eyes”. Z pewnością nie jest to płyta, którą możemy puścić sobie jako tło do innych zajęć. Ta muzyka wymaga skupienia i przede wszystkim odpowiedniego nastroju dzięki któremu będziemy mogli w pełni oddać się we władanie tych dźwięków.


4,5/6

Warfect - Po naciśnięciu "play" powinieneś poczuć kopniaka w szczękę

Nowy krążek szwedzkiego trio Warfect zrobił na mnie duże wrażenie i naprawdę mocno mnie sponiewierał. „Scavengers” zawiera intensywną i brutalną thrashową nawałnicę utrzymaną, mimo teraźniejszego brzmienia, w duchu starej szkoły. Jeśli modlicie się do tytanów w rodzaju Protector, Exumer czy Slayer to powinniście sprawdzić także Warfect. Bez zbędnego przedłużania zapraszam do rozmowy z Kristianem Martinssonem, basistą kapeli.

HMP: Witam. Zespół powstał w 2003 roku pod nazwą Incoma. Nagraliście coś pod tą nazwą?
Kristian Martinsson: Wydaliśmy kilka demówek, ale bez płyty. Właściwie to na początku funkcjonowaliśmy pod inna nazwą, która została zmieniona w 2006 na Incoma. Jeśli dobrze pamiętam, to przed wydaniem naszego debiutanckiego albumu w 2009 roku zmieniliśmy nazwę ponownie na Warfect.

Czemu właściwie po pięciu latach zmieniliście szyld na Warfect?
Muzyka i brzmienie uległy modyfikacji i czuliśmy, że zmiana nazwy przed wydaniem debiutanckiego albumu była właściwą rzeczą do zrobienia. Nowy początek, że tak powiem. Staliśmy się innym zespołem. Ponadto, nie było innego zespołu o nazwie Warfect, a my chcieliśmy się wyróżnić.

Od czasu, gdy odszedł od was gitarzysta Hakan Karlsson (2011) gracie jako trio. Nie myśleliście o dołączeniu do składu drugiego wioślarza? Zamierzacie już pozostać w trzyosobowym składzie?
Niezupełnie. W pewnym momencie szukaliśmy wokalisty, ale na szczęście przekonaliśmy Fredrik’a do kontynuowania roli gitarzysty oraz wokalisty. Poczułem, że rozstrzygnęliśmy sprawę składu. Jest to dokładnie to, czego szukaliśmy jako zespół, więc będziemy dalej funkcjonować jako trójka. Manne dołączając do zespołu kilka lat temu utwierdził skład zespołu i teraz jesteśmy jak rodzina.

Okładkę do „Scavengers” stworzył Andrei Bouzikov. Czemu zdecydowaliście się akurat na niego? Podoba wam się końcowy efekt jego pracy?
Jesteśmy bardzo zadowoleni z pracy Andrieja. Andrei zrobił okładkę dla „Exoneration Denied”, więc wybór „Scavengers” był oczywisty. Stworzył nasze signum, że tak powiem. Jest wspaniałym artystą i wykonał świetną pracę nad okładką.

W maju ukazał się wasz nowy trzeci album „Scavengers”. Jak długo powstawał ten materiał?
Myślę, że niektóre kawałki z albumu zostały napisane kilka lat wcześniej. Jest to proces, a czasami niewykorzystany materiał z poprzedniego albumu może zostać ponownie przekształcony. Utwory łączą się w jedną całość. Niektóre partie, które z jakiegoś powodu nie pasowały do tego nad czym pracowaliśmy wcześniej mogą być idealne do tego, co robimy teraz. Zaczęliśmy nagrywać album latem ubiegłego roku.

Muzyka na nim zawarta to niemiłosierny wpierdol od początku do końca. Od początku mieliście założenie, żeby ten materiał kosił wszystko co napotka na swojej drodze?
Nie zamierzamy wydać albumu, z którego nie jesteśmy całkowicie zadowoleni. Oznacza to, że niektóre utwory idą do kosza, a niektóre są ponownie pisane w momencie, gdy wokale i teksty są tworzone. Nie wydajemy albumu, aby tylko go wydać. Jeśli ma to zająć trochę czasu, więc niech tak będzie. Jak powiedziałem, jest to proces. Po naciśnięciu „play” powinieneś poczuć kopniaka w szczękę i cieszę się, że to lubisz!

Prawie wszystkie numery są bardzo szybkie, jednak pod koniec mamy dwa wolniejsze, nieco bardziej klimatyczne „Evil Inn” i „Into the Crypt”. Jest to moim zdaniem udany zabieg, bo 54 minuty bezlitosnego napierdolu mogłoby trochę słuchacza wymęczyć. Czy w takim właśnie celu urozmaicenia nagraliście te wałki? A może nie kalkulowaliście w ten sposób, a tylko tak po prostu wyszło?
Tak zrobiliśmy. Chcemy tego rodzaju dynamiki na albumie. Zbyt monotonny album zaczyna Cię nudzić. Naprawdę trzeba dynamiki i zawsze patrzymy na to z szerszej perspektywy podczas pisania materiału oraz w momencie, kiedy decydujemy o kolejności utworów. Trzeba utrzymać zainteresowanie, a niestety wiele albumów wydanych w dzisiejszych czasach po prostu tego nie robi i z tego powodu są nudne. Przesłuchasz kilka pierwszych kompozycji, ale tak naprawdę nie chcesz przesłuchać całej płyty za jednym razem. Nie chcieliśmy tego i staramy się uniknąć tego na każdym albumie, który wydajemy.

Muszę przyznać, że obok ostatnich albumów Exumer i Protector, wasz album chyba najmocniej mnie sponiewierał. Pasuje wam postawienie „Scavengers” w takim towarzystwie?
Dziękuję! Tak, jesteśmy bardzo zadowoleni z wyniku. Okazało się dokładnie, jak chcieliśmy. Zawsze chcesz jak najlepszego dla siebie i myśleliśmy, że udało nam się to osiągnąć z „Exoneration Denied”, jak i również z „Scavengers”.

Kto u was odpowiada za komponowanie? Macie lidera czy może jednak pracujecie zespołowo?
Pracujemy razem, ale zwykle Fredrik przynosi nam zarodek, od którego rozpoczniemy kształtowanie, a ja zazwyczaj piszę teksty. Jest to wysiłek całego zespołu i wszyscy są częścią produktu końcowego. Spędzamy czas w studio Fredrik’a próbując różnych rzeczy i współpracując. Jest to zabawny proces.

Album wyprodukowaliście sami, prawda? Pasuje wam taka sytuacja, czy może w przyszłości chcielibyście powierzyć wasz materiał w czyjeś ręce?
Jeśli masz na myśli, że zajęliśmy się nagraniem i produkcją sami, to tak, zrobiliśmy to. Wspaniale jest mieć ten rodzaj wolności, ale nie sądzę, że zamknęliśmy drzwi dla przyszłej współpracy z innymi studiami lub producentami. Na razie Fredrik radzi sobie z zadaniem znakomicie.

Moim zdaniem krążek brzmi naprawdę dobrze. A wy jesteście w pełni z niego zadowoleni?
Mamy brzmienie, które chcieliśmy, nieco retro, ale zarazem nowoczesne. Myślę, że nam się udało. Nie chcieliśmy tej ściany dźwięku, której niektóre zespoły wydają się szukać, ale za razem nie chcieliśmy brzmieć lekko. Efektem jest pewnego rodzaju mieszanką.

Wydaliście go po raz kolejny poprzez Cyclone Empire. Wychodzi na to, ze jesteście zadowoleni ze współpracy?
Tak, to działa dobrze i jesteśmy twórczo niezależni, aby tworzyć co nam się podoba i jest to dobrą rzeczą. Mamy pełną kontrolę nad muzyką i produkcją, a także szatą graficzną. Nikt nie próbuj nas pchać w określonym kierunku i nie mówi nam, co mamy robić.

Nagraliście klip do numeru otwierającego krążek, czyli „Purveyors of Cadavers”. Uważacie, że akurat ten utwór jest idealnym reprezentantem „Scavengers”? Braliście pod uwagę jeszcze inne kawałki?
Myślę, że wszyscy w zespole zgodzą się, że jest to piosenka, do której chcielibyśmy zrobić teledysk, ale rozważaliśmy także inne kawałki. Jednak ''Purveyors of Cadavers” zawiera dużo elementów które nas reprezentują i krzyczą Warfect!

Jak jeszcze zamierzacie promować ten materiał?
Promocja jest trudna. Staramy się być aktywni na Facebooku, jak to jest tylko możliwe. Jednak jest to tylko jeden kanał, który pozwala nam dotrzeć do niektórych ludzi. Coś co bardzo dobrze zadziałało to teledysk, więc będziemy starali się zrobić ich więcej. Ludzie naprawdę lubią oglądać teledyski do utworów, łącznie ze mną.

Prezentujecie tę bardziej brutalną twarz thrash metalu. Czy fakt, że graliście bądź nadal gracie w takich składach jak choćby Lord Belial czy Bestial Mockery ma na to wpływ?
Ja i Fredrik kiedyś słuchaliśmy dużo black metalu i to zainspirowało nas do napisania tego rodzaju thrash metalu, który gramy. Jasne, granie w tych zespołach pomogło. Gramy muzykę, która do nas przemawia. Jeśli piszesz muzykę dla siebie, inni również ją polubią.

Ja słyszę w waszej muzyce wpływy przede wszystkim tytanów niemieckie sceny, Czyli Sodom, Kreator, Destruction, Exumer czy Protector oraz oczywiście Slayer, a nawet Death. Co Wy o tym sądzicie? Jakie kapele były dla was największą inspiracją?
Zespoły z lat 80-tych i 90-tych wpłynęły na nas najbardziej, Slayer i Sepultura to oczywiście dwa z nich. Dorastaliśmy słuchając wymienionych kapel i ich wpływ ukształtował nasze pisanie muzyki. Powiedziałbym, że amerykańska scena thrash, niemieckie zespoły thrash, a także podchodzące pod black metal formacje z Brazylijskiej sceny thrash metalowej miały na nas wpływ. Słuchaliśmy także dużo black metalu w latach 90-tych, więc to pewnie także odcisnęło swoje piętno na naszej muzyce. Między innymi!

Który z tych starych, legendarnych bandów trzyma się do dzisiaj według was najlepiej?
Slayer, Kreator, Destruction i Sodom by wymienić tylko kilka. Wciąż stoją silnie i naprawdę jest miło na to patrzeć.

Śledzicie młodszą scenę thrashową? Są jakieś nowsze kapele, które śledzicie?
Oczywiście, Havok, Pripjat, Violator i Lich King aby wymienić tylko kilka.

Powinniście już być po trasie z brazylijskim Vulcano. Jak publika odbierała wasz nowy materiał?
Reakcja była wspaniała. Trochę szkoda, że „Scavengers” został wydany podczas trasy, a nie wcześniej i ludzie nie mieli okazji go usłyszeć.

Wszystkie gigi były udane czy może zdarzyły się jakieś trudności? Gdzie zagraliście najlepszy koncert?
Nie często zdarza się, że są problemy ze sprzętem, ale jest to zwykle możliwe do naprawienia. Zepsuł nam się wzmacniacz basowy i pojawił się problem z jedną z kolumn gitarowych. Przynajmniej nie spadliśmy ze sceny i to jest dobrą rzeczą! Nie jestem pewien, gdzie mieliśmy nasz najlepszy pokaz, ale wspominam koncert na Anthems of Steel Festival w Brassuire we Francji, był świetny, a także jeden w Laudio w Kraju Basków. Ludzie byli szaleni i to było naprawdę zabawne.

A jak na żywo wypadają weterani z Vulcano? Jakie były relacje między waszymi załogami?
Mieli wielkie show i są wspaniałymi ludźmi. Bardzo ich lubimy i świetnie było pojechać z nimi w trasę. Mam nadzieję, że w przyszłości będziemy mieli więcej okazji, aby zagrać razem lub nawet pojechać w trasę, byłoby niesamowicie. Mówili, że powinniśmy udać się do Brazylii i to byłoby świetne!

To już wszystkie pytania z mojej strony. Chcielibyście jakoś zachęcić polskich metalowców do zakupienia „Scavengers”?

Oczywiście. Chcemy wrócić do Polski więc kupujcie „Scavengers” a my wpadniemy na thrash metalowe szaleństwo!

środa, 8 marca 2017

Lizzies - Usłyszeć jak przemawia muzyka

To z pewnością był jeden z ciekawszych debiutów w ostatnim czasie. Cztery młode heavy metalowe wojowniczki z Madrytu, zainspirowane żeńskimi załogami w rodzaju The Runaways i Girschool oraz NwoBHM, zaprezentowały na swoim krążku „Good Luck” świetny, przebojowy i utrzymany w duchu przełomu lat 70/80 materiał. W ich rodzimej Hiszpanii cieszy się on bardzo dużą popularnością, ale też głosy dochodzące z innych miejsc świadczą o tym, że Lizzies wykonały kawał dobrej roboty. Zapraszam na rozmowę z założycielkami grupy, basistką Motorcycle Mariną oraz gitarzystką Patricią Strutter.

Na początek standardowe pytanie o początek Lizzies. Jak doszło do powstania zespołu? Czy od początku miał to być w 100% żeński skład?
Motorcycle Marina: Ja (bass) oraz Patricia (gitara) zaczęłyśmy granie latem 2010 roku, wtedy ledwo umiałyśmy grać na instrumentach. Zamknęłyśmy się w pomieszczeniu pełnym karaluchów, wykończyłyśmy je i wtedy uczyłyśmy się grać. Kiedy byłyśmy gotowe podjąć pierwszy krok dwa lata później, szukałyśmy reszty członków, znaleźłyśmy Elenę (wokal), a po zmianie w składzie w 2014 roku Saray zajęła miejsce na perkusji. W naszych prehistorycznych czasach brakowało tylko jednego członka, aby zespół był skompletowany, więc pomyślałyśmy, że fajnie by było gdyby stworzyć kobiecy zespół jak The Runaways! Jednak trzeba przyznać, że nie było to planowane od naszego pierwszego dnia.

Domyślam się, że nazwę wzięłyście od Thin Lizzy, prawda? Kto był jej pomysłodawcą?
Patricia Strutter: Nie (śmiech), nasza nazwa pochodzi z filmu “The Warriors” (1979). Jest tam damski gang zwany the Lizzies, który miał piwnicę wypełnioną napojami, głośną muzyką, stołem bilardowym i pistoletami. Mimo tego, że nie miały racji starając się zabić naszych ukochanych wojowników, miały śmiałość, a jest to podejście, jakie uwielbiamy. Nie mogłyśmy się więc oprzeć, aby mieć odrobinę tego filmu w naszym zespole! Nie wiemy kto pierwszy wyszedł z tym pomysłem, chyba Marina albo ja, minęło już tyle lat!

Faktycznie, zupełnie zapomniałem o tym zajebistym filmie. Wszystkie jesteście jeszcze bardzo młode. Od jak dawna gracie na instrumentach? Grałyście wcześniej w jakichś innych bandach?
Motorcycle Marina: Patricia i ja zaczęłyśny grać na instrumentach w 2010 roku, zakładamy, że Saray grała na perkusji zanim się urodziła, a Elena zawsze śpiewała, jednak nie w zespołach, tylko dla frajdy. Jedyną osobą, która grała w innych zespołach jest Saray.

Jakie zespoły bądź konkretne płyty miały wpływ na to, że same postanowiłyście grać muzykę?
Patricia Strutter: Wiele! Kiedy założyłyśmy zespół byłyśmy zainspirowane ponad wszystko przez The Runaways i Girlschool, postrzegałyśmy je jako wzór do naśladowania i inspirację. Kiedy zaprzestałyśmy tego, oglądałyśmy DVD Iron Maiden i naprawdę chciałyśmy grać w zespole, aby doświadczyć tych wszystkich niesamowitych rzeczy, grać przed tak wielkim tłumem!!!

Jak długo zajęło wam skomponowanie wszystkich numerów na „Good Luck”?
Motorcycle Marina: Hmmm, naprawdę nie wiemy, są utwory jak „Mirror Maze” lub „One Night Woman”, które gramy już dwa lata! Niektóre jednak potrzebowały większej ilości czasu jak „Russian Roulette”, którą skończyłyśmy w studio!

W jaki sposób powstają wasze numery? Pracujecie zespołowo czy może któraś z was jest liderką w tej kwestii?
Patricia Strutter: Głównie ja wymyślam riffy i komponuję muzykę, ale razem kształtujemy utwory i wprowadzamy różne zmiany, patrzymy co pasuje lepiej… teksty są właściwie pisane przeze mnie i Marine.

W waszej muzyce słyszę najwięcej wpływów NWoBHM z przełomu lat 70/80, zgodzicie się z tym?
Motorcycle Marina: Owszem! To muzyka, której słuchamy odkąd interesujemy się heavy metalem, to nasz naturalny wpływ. Lubimy te brytyjskie brzmienie późnych lat 70-tych i wczesnych 80-tych, ponieważ jest surowe i potężne, na pierwszy rzut ucha proste, jednak w tym samym momencie złożone, czyste... po prostu genialne!

Z jakimi zespołami grałyście koncerty? Były wśród nich jakieś nazwy dużego formatu?
Patricia Strutter: Tak, grałyśmy na tych samych festiwalach co Angel Witch, Satan, Diamond Head, Rock Goddes i wielu innych, to taki zaszczyt! Albo jak grałyśmy pierwszy raz w Holandii, the Rods byli w pierwszym rzędzie publiczności!

Debiut wypuściłyście nakładem nowej wytwórni The Sign Records. Czemu zdecydowałyście się akurat na nich? Podoba wam się to co do tej pory dla was zrobili?
Motorcycle Marina: Oni byli prawdziwie zainteresowani naszą muzyką i wiedziałyśmy, że możemy im ufać. Oni włożyli w ten projekt dużo wiary i miłości, tak więc jesteśmy wdzięczne!!

Muszę bardzo pochwalić wasze organiczne brzmienie, za które odpowiadał Ola Ersfjord. Czy wykonał dokładnie taką robotę o jaką Wam chodziło? Jak doszło do waszej współpracy?
Patricia Strutter: Dzięki! Planowałyśmy pewne sprawy związane z albumem i doradzono nam, podjęcie współpracy z producentem, który by nam pomagał i współpracował z nami. Kiedy zaczęłyśmy myśleć o ludziach, którzy mogliby podać nam pomocną dłoń przy produkcji, nasz menedżer wpadł na pomysł, aby Ola został naszym producentem. Przysłuchałyśmy się jego pracom i porozmawiałyśmy z nim. Nie zajęło nam dużo czasu, aby zdać sobie sprawę, że on zrozumie nas jako zespół i zrozumie brzmienie, którego szukałyśmy. Nie pomyliłyśmy się, podjęcie współpracy z nim, było jedną z najlepszych decyzji w życiu, nauczyłyśmy się bardzo dużo!! On natychmiast zrozumiał czego szukałyśmy, jak chciałyśmy brzmieć i sprawił, by tak się stało. Bez jego pomocy album „Good Luck” definitywnie nie byłby taki sam!

Oldschool aż wylewa się z każdej sekundy „Good Luck”, ale co najważniejsze wychodzi to bardzo naturalnie i nie czuć silenia się na bycie retro. Jak wam się udaje?
Motorcycle Marina: Na pewno nasza pasja do starszej muzyki jest jednym z powodów. Jeśli kochasz coś i dużo tego słuchasz, normalne jest to, że odwierciedla się to w tworzeniu muzyki. Możliwe jest również, że sposób w jaki nagrałyśmy album pomógł uzyskać to brzmienie retro. Wszystkie grałyśmy w tym samym czasie jak nasza perkusistka nagrywała swoje partie. W ten sposób wyglądało to, jakbyśmy odbywały próbę, pozwalały płynąć naturalnemu rytmowi. Taktomierz jest dobrym przewodnikiem kiedy ćwiczysz razem z kimś lub samemu, jednak stosowanie się do niego cały czas stuprocentowo, może spowodować trochę sztuczne brzmienie. A tak wciąż brzmisz stylowo i pozwalasz, aby to rytm cię prowadził. Okropne jest wieczne skupianie się na klikaniu zamiast skupiać się na tym, aby twój instrument przemówił. Przed tym nagraniem powiedziano nam, że wszystko musi brzmieć perfekcyjnie, teraz dzięki Oli zobaczyłyśmy, że trzeba usłyszeć jak muzyka żyje i przemawia. Gitara basowa i gitary elektryczne również były nagrywane liniowo, jednak nagrałyśmy je trochę później, aby otrzymać czysty dźwięk tylko jednego wzmacniacza rozbrzmiewającego z tym wszystkim. Więc tak, było to nagrywane w naturalny i uczciwy sposób. Właśnie tak była nagrywana większość muzyki za starych, dobrych dni.

Masteringiem natomiast zajął się Magnus Lindberg z Cult of Luna i tutaj mam te same pytania co w przypadku Ola. Czemu on i jak do tego doszło?
Patricia Strutter: Nie znałyśmy go wcześniej, ale Ola i Magnus czasem pracowali razem, tak więc zasugerował żeby Magnus zajął się masteringiem, a my się zgodziłyśmy!

Widziałem, że wasz album znalazł się wysoko na hiszpańskiej liście sprzedaży prawda? Ma to przełożenie na frekwencję na koncertach i popularność?
Motorcycle Marina: Nie mogłyśmy w to uwierzyć! Świetnie jest się obudzić i przeczytać, że twój album, w który zainwestowałeś zarówno miłość jak i czas, jest umieszczony na 16 pozycji listy przebojów w twoim kraju. Szczególnie w przypadku tak młodego zespołu jak my grającego heavy metal, nigdy wcześniej nie spotkałyśmy się z czymś takim. To wspaniałe uczucie. Mogło to być spowodowane koncertami, ludzie zazwyczaj wychodzą z nich naprawdę zadowoleni, z tego co usłyszeli... tak więc prawdopodobnie głównie na nich zbudowałyśmy naszą popularność wśród fanów.

Wcześniej wydałyście jeszcze demo „Heavy Metal Warriors” i EP „End of Time”. Jak te materiały prezentują się w porównaniu z „Good Luck”?
Patricia Strutter: Przede wszystkim, kiedy wydałyśmy „Heavy Metal Warriors” i „End of Time”, nie grałyśmy ze sobą za długo. Jako zespół, też nie zagrałyśmy wtedy za dużo koncertów… Wciąż byłyśmy zielone i niedojrzałe. Uważamy jednak, że dobrze jest zobaczyć tak dużą różnicę między wydawnictwami, ponieważ to oznacza postęp. „Good Luck” z pewnością oznacza krok naprzód i jesteśmy bardzo dumne z rezultatu, a wciąż jest wiele rzeczy, które możemy poprawić i to właśnie zrobimy.

Zespół heavy metalowy składający się z samych dziewczyn to w dalszym ciągu niezbyt częste zjawisko. Jak wobec tego odbiera was publika? Jesteście traktowane bardziej ulgowo niż męskie zespoły czy może właśnie wręcz przeciwnie?
Motorcycle Marina: Normalnie jesteśmy traktowane jak zwykły zespół, jak istoty ludzkie grające i kochające muzykę. Dla większości ludzi nie ma znaczenia czy jesteśmy facetami czy kobietami i jest to w porządku. Czasami dostaje się taryfę ulgową, a innym razem ludzie patrzą na ciebie zastanawiając się, jak udało ci się grać tu i tam, i pytają (a czasem nawet stwierdzają) z iloma organizatorami spałaś i tego typu gówno, o dziwo nawet kobiety nas o to oskarżają. Tego typu komentarza nie usłyszysz o męskim zespole. Na szczęście nasza muzyka jest tym, co zbiera większą uwagę i tym, co ludzie zapamiętują po koncertach!

Spotkałyście się z jakimiś nietypowymi wyrazami uznania ze strony fanów? Może jakieś prezenty, które was zaskoczyły?
Patricia Strutter: Tak! Możemy opowiedzieć kilka historii na ten temat: dostaliśmy pewne zdjęcie od faceta w południowej Afryce, który miał ogromny plakat the Lizzies w pomieszczeniu do przeprowadzania prób!! Właściciel baru nadrukował na szklankach nasze logo i daj je nam; trzech facetów wkradło się za kulisy na festiwalu we Francji, aby zrobić sobie z nami zdjęcia... wspaniale jest widzieć, że ludzie robią dla ciebie te wszystkie rzeczy, jesteśmy bardzo dumne i szczęśliwe.

Na klipie do „Speed on the Road” można zobaczyć waszą mocno imprezową stronę. Czy tak właśnie wyglądają Lizzies w trasie?
Motorcycle Marina: Odbyłyśmy na razie jedną odpowiednią trasę koncertową, nie miałyśmy za bardzo czasu na imprezowanie. Kiedy kończysz granie, musisz stanąć obok stołu z towarem, potem spakować ekwipunek, a potem pójść spać do hotelu, żeby obudzić się z rana i jechać godzinami. Zobaczymy co się wydarzy na trasie koncertowej, na której będziemy musiały spać w autobusie i zatem będziemy miały więcej czasu, żeby iść na całość (śmiech). Jeśli chodzi o koncerty i festiwale, na których nie musimy grać następnego dnia, wtedy zachowujemy się właśnie tak (śmiech).

Oprócz niego nagraliście również klipy do numerów „Viper” i „Mirror Maze”. Możecie powiedzieć coś więcej na ich temat?
Patricia Strutter: Uwielbiamy oglądać nagrania naszych ulubionych zespołów, robiących cokolwiek: grających, imprezujących, podróżującyh, lub oglądać ich teledyski. W “Viper” chciałyśmy zrobić coś podobnego: nagrać nas grające podczas próby z wizerunkiem naszego miasta, Madrytu. W “Mirror Maze”, chciałyśmy troszeczkę bardziej skomplikować sprawy i uzyskać historię w tle. Każdy, kto widział to nagranie wie, że jest to nawiązanie do filmu ,,Labirynth”, który pasował do tekstu utworu, który mowi o byciu w pułapce i niemocy znalezienia swojego miejsca..

Co planujecie dalej? Intensywna promocja „Good Luck”, trasa koncertowa?
Motorcycle Marina: Mamy kilka dat w Hiszpanii tego lata, później jesienią będziemy robić tournee po Europie z Dead Lord i Night Viper, nie możemy się doczekać! Generalnie będziemy grać jak najwięcej koncertów i zaczniemy myśleć nad drugim albumem.

Jest szansa na wasz przyjazd do Polski? Znacie może jakieś nasze kapele?
Patricia Strutter: Tak! Jak mówiłyśmy, będziemy robić tournee po Europie z Dead Lord i Night Viper, a 12 października gramy we Wrocławiu, tak więc mamy nadzieję zobaczyć cię tam! Znamy kilka zespołów, które zobaczyłyśmy na Muskerlock, na przykład KAT lub Turbo!

To już wszystkie pytania z mojej strony, serdeczne dzięki za wywiad.

Motorcycle Marina: Dziękujemy, do zobaczenia w trasie!!