wtorek, 29 grudnia 2015

Mark Shelton - Obsidian Dreams (2015)

Już od jakiegoś czasu Mark zapowiadał wydanie solowej płyty akustycznej i oto w końcu jest. „Obsidian Dreams” wydane zostało przez Golden Core, która wypuściła również ostatni album Manilla Road. Jak prezentuje się ten krążek od strony muzycznej?
Zawsze lubiłem akustyczne utwory czy motywy, które Shelton tworzył dla swojego zespołu, więc czekałem na jego solowy krążek ze sporymi nadziejami i mogę z pełną odpowiedzialnością napisać, że się nie zawiodłem. Co prawda jest tu trochę inny klimat niż się spodziewałem. Nie ma mroku, tajemnicy ani opowieści o dawnych i zapomnianych czasach. Jest natomiast refleksja, nostalgia, ale też i spora doza optymizmu. Słychać, że jest to bardzo osobista płyta dla Marka i jest dokładnie taka jaka miała być. Momentami, gdy słucham tych dźwięków i zamykam oczy to mam wrażenie jakbym znalazł się na polu kukurydzy zdobiącym okładkę. Bardzo ciepła i głęboka muzyka. Jak to często bywa w przypadku płyt akustycznych obawiałem się braku głębi, czego tu na szczęście nie uświadczyłem. Ta muzyka jest wypełniona wieloma dźwiękami dzięki czemu można jej słuchać raz za razem. Oczywiście dominują tutaj gitara i głos Marka jednak to co się dzieje w tle dodaje tym utworom smaczku i bez tych dodatków te kompozycje byłyby niepełnowartościowe. Całość ma delikatny folkowy posmak, co odzwierciedlone jest w niektórych melodiach, czy nawet rytmach. Oprócz 8-iu nowych utworów jest tu też nagrany na nowo numer „Tree of Life” znany z albumu Manilla Road „Voyager”, który doskonale wpasował się w klimat całości.
Choć nie ma tu nawet skrawka metalu to jednak myślę, że wielu metalowcom przypadnie do gustu ten album. Warto czasem odciąć się od otaczającego nas ze wszystkich stron gówna i zatracić się w obsydianowych snach.

5/6

U.D.O. - Navy Metal Night (2015)

To już trzecia koncertówka Dirkschneidera na przestrzeni trzech ostatnich lat. Trochę tego sporo, jednak „Navy Metal Night” to wydawnictwo wyjątkowe w jego przepastnej dyskografii. Jest to zapis specjalnego koncertu, który U.D.O. dał w lutym 2014 roku ze wsparciem orkiestry i chóru niemieckiej marynarki wojennej. Nie jestem jakimś mega fanem takich kooperacji, ale muszę przyznać, że ta akurat wypadła bardzo dobrze. Jeśli chodzi o dobór utworów to mamy tu zbiór największych hitów w twórczości U.D.O. Nie zabrakło więc takich numerów jak „Independence Day”, „Heart of Gold”, „Animal House”, „Faceless World” czy „Future Land”. Warto zaznaczyć, że tym razem Udo obył się bez żadnego kawałka Accept co moim zdaniem było dobrym posunięciem. Te numery ograne były w nieskończoność, a tak zrobiło się miejsce dla równie świetnych kompozycji jego obecnej grupy. Wszystkie zabrzmiały znakomicie i naprawdę potężnie w nowych aranżacjach. Publiczność też jest dobrze słyszalna dzięki czemu faktycznie czuć, że jest to nagranie live. Sam Udo jest w rewelacyjnej formie i mam nadzieję, że obyło się bez zbyt dużej ingerencji w studio. Nie obyło się oczywiście bez gościa, którym była tutaj, co chyba nie jest żadnym zaskoczeniem, Doro Pesch. Pojawiła się w balladzie „Dancing with an Angel” i był to bardzo pozytywny występ. Oprócz klasycznych utworów U.D.O. są tu też instrumentalne kompozycje zagrane przez samą orkiestrę. „Das Boot”, „In the Hall of the Mountain King” i „Ride, bo o nich mowa, idealnie wpasowały się w dramaturgię tego koncertu i stanowią udane przerywniki między numerami metalowymi. Nie jest to wydawnictwo (jeden krążek dvd i dwie płyty cd) z gatunku „must have”, ale podejrzewam, że każdy prawdziwy fan muzyki Dirkschneidera ma już je na półce. Zresztą wszyscy ci, którzy lubią jakiekolwiek połączenie muzyki klasycznej z rockową lub metalową również powinni się zainteresować „Navy Metal Night”, bo jest to jedno z lepszych tego typu wydawnictw jakie ostatnio słyszałem.

5/6

Smokescreen - Complete Works (2015)

Pozostając w temacie reedycji Cult Metal classics pora na kolejną zapomnianą perłę z amerykańskiego podziemia. Smokescreen powstał w 1981 roku na nowojorskim bronxie i tak naprawdę ciężko dowiedzieć się czegoś więcej. Na koncie mają trzy dema wydane odpowiednio w latach '88, '92 i '94 i to by było na tyle. W tym roku grecy z Cult Metal specjalizujący się w wynajdywaniu z najgłębszych otchłani podobnych rarytasów wydali kompilację, na którą składają się wszystkie wspomniane materiały. „Complete Works” to prawie 80 minut klasycznego US power metalu i naprawdę niezłe zdziwko mnie ogarnia, że jest to tak słabo znany band. Pierwsze dwa dema „Smokescreen” i „Demo '92” stanowią niemal spójną całość i mogłyby równie dobrze zostać wydane jako debiut w 1992. Potężnie brzmiące gitary wycinające klasycznie metalowe riffy, dobry utrzymany najczęściej w wysokich rejestrach głos wokalisty, mocna sekcja, czyli podstawowe składowe power metalu. Utwory są rozbudowane, czasem wręcz niemal epickie i w większości przekraczające 5 minut. Jest dużo melodii, ale tych, które lubimy najbardziej czyli do cna metalowych. Słychać, że zespół starał się jak najbardziej urozmaicać swoje utwory dzięki czemu nie są jednowymiarowe i nie nudzą się. Tak naprawdę wszystkie utwory zawarte na pierwszych dwóch demach są znakomite i gdybym miał oceniać tyko je to nota byłaby prawie maksymalna. Takie numery jak „Calling Out Your Name” „The Seventh Seal” czy „The Curse of Im-Ho-Tep” urywają dupę, natomiast najdłuższy, ponad 8 minutowy „Buried Alive” to już czysty heavy metalowy orgazm. Genialna muzyka zupełnie nieznanego zespołu.
Ostatnie demo z '94 to już trochę inne granie. Pomimo power metalowego rdzenia słychać inspiracje nowszym graniem. Pierwszy numer „Monster” jest lekki, z akustycznymi gitarami i zajeżdżający komercyjnym hard rockiem. Jak dla mnie straszna kupa. Natomiast w takim „Presence” albo „Fallout” słychać echa tego co działo się w tym czasie w Seattle. A że delikatnie mówiąc nie jestem fanem takiego grania tak więc nie przypasowały mi te zmiany. Ten ostatni materiał nie jest w żadnym wypadku beznadziejny, ale w porównaniu z dwoma pierwszymi jest zauważalna wyraźna różnica.
Summa summarum jest to w zdecydowanej większości doskonały album i jestem przekonany, że zadowoli każdego fana amerykańskiego metalu. Pierwsza dwa dema to ocena maksymalna, a ostatnie zasługuje na słabą czwórkę. Jak by nie patrzeć wychodzi 5 i myślę, że jest to odpowiednia ocena całościowa twórczości Smokescreen.

5/6

czwartek, 17 grudnia 2015

Brothers of Sword - United for Metal (2015)

Jaki to jest zajebisty materiał! Debiutancki materiał Brazylijskich "Braci Miecza" to 25 minut epickiego i klasycznego do bólu heavy metalu zawartego w sześciu utworach plus intro. Czuć tutaj pasję, ogień i wręcz metalową dewocję. Ci goście są prawdziwie oddani tej muzyce i słychać, że grają ją przede wszystkim dla siebie i kilku innych popierdoleńców takich choćby jak ja, którzy będą w stanie ją zrozumieć i odpowiednio docenić. Słychać tu wiele klasycznych inspiracji, ale najbliżej chyba będzie im do Manowara z ich wczesnego, najbardziej barbarzyńskiego okresu. Świetne heteroseksualne melodie, podniosłe refreny, wojownicze chóry. Zwolennicy transgresji, poszerzania muzycznych horyzontów czy inni kurwa hipsterzy nie znajdą tu nic dla siebie. Jedyne czego bym sobie życzył to trochę bardziej wysuniętych gitar i przede wszystkim żywego bębniarza, bo automat jednak zawsze trochę razi. Tak więc pojawił się kolejny konkretny zawodnik na true metalowej scenie co mnie niezmiernie cieszy. Mam nadzieję, że kolejny album pozamiata doszczętnie.

5/6

środa, 2 grudnia 2015

Clientelle - Destination Unknown (2015)

Ciekawe ilu z Was nazwa Clientelle wydała się znajoma? Ja zetknąłem się z nią po raz pierwszy i jak się okazało był to jeden z ogromnej rzeszy bandów tworzących nową falę brytyjskiego heavy metalu. Zespół powstał w 1977 roku i ma na koncie jeden pełny album „Destination Unknown” nagrany w 1981 , singiel, split i koncertówkę. W tym roku niezastąpiona Cult Metal Classics wydała kompilację zatytułowaną identycznie jak debiut, na której program składają się pełen krążek „Destination...”, kilka nagrań live i numery z dema '85. Ogólnie rzecz biorąc dostajemy 16 utworów trwających łącznie ponad 75 minut. Tak więc jest to wydawnictwo zawierające praktycznie wszystkie nagrania Clientelle, dzięki czemu otrzymujemy kompletny obraz tego czym był i co tworzył ten zespół. Pomimo tego, że jest on zaliczany do NWoBHM to jednak ta muzyka typowym heavy metalem nie jest. Oczywiście pewne jego elementy pojawiają się również, co słychać szczególnie w takich numerach jak „Nice Girl”, Skyflier” czy „Bike”, jest to jednak bardzo pierwotna wersja tego gatunku osadzona mocna we wczesnych latach '70, a może i późnych '60. Przede wszystkim jednak jest to materiał zdecydowanie bardziej hard rockowy z wieloma różnymi wpływami takimi jak blues („Workday Blues”), czy też nawet rock psychodeliczny („Destinatiom Unknown”). Jeśli mam być szczery to niespecjalnie mnie ten materiał ruszył. Jest kilka naprawdę dobrych numerów jak wymienione wcześniej „Skyflier”, „Destination...” czy „Workday...” oraz numery z demo '85 „Black Cloud” i „71(Still Bloppin')”, ale ogólnie rzecz biorąc nie sądzę bym jakąś specjalną atencją obdarzył ten krążek. Muzycznie momentami jest naprawdę nieźle i w żadnym wypadku nie nazwałbym Clientelle słabym zespołem, jednak takich kapel, do tego prezentujących podobny poziom było multum. Nie ma tutaj nic co by ich odróżniło od innych przeciętnych grup z tamtego okresu. Jest to wydawnictwo przede wszystkim dla tych co łykną wszystko z łatką NWoBHM i pewnie z myślą o nich zostało ono wydane. Przede wszystkim spora ciekawostka i chyba tak też należy traktować tę płytę.

3,6/6

poniedziałek, 30 listopada 2015

The Rods - Hollywood (1986) (2015)

W 1986 roku The Rods wydali swój najlepszy i zarazem ostatni aż do 2011 krążek pod tą nazwą, czyli „Havier than Thou”. Jednak w tym samym roku ukazał się jeszcze jeden materiał, stworzony tym razem przez oryginalny skład plus nowy wokalista. Płyta „Hollywood” została nagrana pod szyldem Canedy, Feinstein, Bordonaro & Caudle. Tak więc do żelaznego trio dołączył Rick Caudle, którego niektórzy mogą kojarzyć z płyty Thrasher, w którą swoją drogą byli zamieszani między innymi muzycy The Rods. W tym roku nakładem Cult Metal classics wyszła reedycja tego krążka, ale tym razem już z logiem The Rods. Muzycznie, pomimo pewnych zmian, jest w dalszym ciągu znakomicie. Przede wszystkim jest lżej i bardziej przebojowo, a momentami wręcz radiowo. Takie wałki jak „All American Boys” czy „Heat of the Night” ocierają się wręcz o stylistykę AOR. Świetnie skomponowane i bardzo melodyjne numery doskonale sprawdzają się podczas jazdy samochodem czy nawet na niekoniecznie metalowej imprezie. Jednak nie ma się co bać, w dalszym ciągu na płycie dominuje heavy metal. Oczywiście w tej bardziej amerykańskiej i „komercyjnej” odmianie, ale słucha się tego fantastycznie. Oprócz wyżej wymienionych znajdzie się tutaj jeszcze więcej hitów takich jak „Don't Take It So Hard”, „Prisoner of Love” czy „Tokyo Rose. Do tego obowiązkowo niezła ballada „Love is Pain” i genialnie wykonany cover Mountain „Mississippi Queen”, który ma takiego kopa i taki drive, że wyrwał mnie z butów i wytarzał po podłodze. The Rods tym albumem udowodnili, że oprócz rasowego i ognistego heavy metalu potrafią też komponować lżejszy i bardziej przebojowy materiał, który jednocześnie nie będzie wzbudzał zażenowania. Jest to muzyka wręcz przesiąknięta latami '80, więc dzisiaj dla niektórych może brzmieć trochę archaicznie, ale myślę, że większość z was nie będzie miała z tym żadnego problemu. Nie słucham zbyt często akurat tego typu grania jednak „Hollywood” zajebiście mi się wkręcił i wiem, że będę regularnie do niego wracał.
5/6

czwartek, 26 listopada 2015

The Rods - Havier than Thou (1986)

Klasyczny skład nowojorskiej legendy heavy metalu The Rods to żelazne trio: David „Rock” Feinstein (git/voc), Gary Bordonaro (bas/voc) i Carl Canedy (dr/voc). Oni to w latach 1980-1984 wypuścili 5 krążków, które zdobyły mniejszą lub większą popularność. Jednak przed wydaniem 6-ego albumu doszło do pewnych zmian w wydawałoby się stałym składzie. Odszedł Bordonaro, którego zastąpił Craig Gruber, na pozycję wokalisty wskoczył znany choćby z Picture czy Horizon Shmoulik Avigal. Poza tym do The Rods dołączyła też Emma Zale obsługująca klawisze. W tym składzie zespół wydał w 1986 roku album „Havier than Thou”, który jest moim osobistym faworytem jeśli chodzi o dyskografię grupy. Przede wszystkim dlatego, że jest to kwintesencja stylu The Rods i tego wszystkiego co było najlepsze w amerykańskim tradycyjnym heavy lat '80. Są tu prawdziwe power metalowe petardy atakujące słuchacza ognistymi riffami, kanonadą bębnów i mocnym, przejmującym śpiewem. Do tego grona trzeba zaliczyć „Make Me a Believer”, „Angels Never Run” oraz „Chains of Love”. Z drugiej strony są bardziej tradycyjne rockery będące prawdziwymi koncertowymi hymnami jak „I'm Gonna Rock” czy przezajebisty i jeden z moich ulubieńców „Born to Rock”. Spokojniejszą stronę „Havier than Thou” reprezentuje znakomita ballada „Crossroads” oraz „Fool for Your Love”. Płyta mimo wspomnianych wyżej różnic między poszczególnymi utworami tworzy zwarty monolit i uderza w pysk z całą swoją mocą. Mnóstwo fantastycznych melodii, energia, radość grania i zajebiste kompozycje składają się na dzieło kompletne w swoim gatunku. Nie mogę się nadziwić czemu dzisiaj nie wymienia się go jednym tchem z innymi klasykami z tamtych lat. Kryminalnie nie doceniona płyta i nie wykorzystany potencjał. Jest to moim nieskromnym zdaniem szczytowe osiągnięcie The Rods i chyba nigdy nie uda im się przebić tego materiału. Niestety po jego wydaniu zespół przestał istnieć jako The Rods, ale wydał jeszcze jeden krążek pod innym szyldem. To już jednak temat na kolejną recenzję. W tym roku ukazała się reedycja tego krążka nakładem, jakże by inaczej, Cult Metal Classics. Chyba nikt nie ma wątpliwości, że warto mieć „Havier than Thou” w swojej kolekcji?
5,5/6

Sacred Oath - Ravensong (2015)

To już piąty krążek, nie licząc nagranego na nowo debiutu, od czasu powrotu Sacred Oath do grania. Niestety żadnemu z nich nie udało się dobić do poziomu legendarnego „A Crystal Vision”, jednak prezentowały one dość wysoki poziom. Poprzedniego materiału kwartetu z Connecticut „Fallen” nie dane było mi usłyszeć, więc może dlatego ich nowe dziecko wzbudziło we mnie spore kontrowersje. O ile możemy stwierdzić, że „Ravensong” jest „amerykańska” jeśli chodzi o klimat i samą muzykę to z amerykańskim power metalem ma już niewiele wspólnego. Szybkości za wiele tu nie uświadczymy, choć oczywiście przyspieszenia też się pojawiają. Natomiast sporo tym razem w tych dźwiękach hard rocka i groove co słychać momentami nawet w takim trochę nonszalanckim sposobie śpiewania Rob'a. Z jednej strony dużo ciężkich riffów, a z drugiej sporo spokojnych fragmentów. Momentami pojawia się też klawisz robiący za tło, ale na szczęście użyty jest bardzo oszczędnie i nie przeszkadza w odbiorze. Z pozytywnych rzeczy muszę wymienić przede wszystkim znakomite sola, które naprawdę robią dobrą robotę i ubarwiają chyba każdy numer. Poza tym jest też dużo naprawdę niebanalnych melodii, a zdecydowana większość utworów ma swoją tożsamość. Wyróżnić mogę też kilka numerów takich jak otwierający program „Death Kills”, który podobałby mi się jeszcze bardziej gdyby nie baaardzo średnie zwrotki. Oprócz tego mój ulubiony „So Cold” ze świetnymi melodiami. Oba należą do najszybszych na płycie i może stąd moja sympatia. Pozostałe wałki zawierają zarówno ciekawe momenty jak i te zupełnie nijakie. I teraz przejdźmy do negatywów. Dla mnie będzie to zdecydowanie ilość wypełniaczy na płycie, nie najlepsze brzmienie oraz nowoczesny charakter tej muzyki. Nowoczesny oczywiście w stosunku do starszych materiałów. Słychać, że zespół ewidentnie zmierza w tym kierunku i co raz bardziej oddala się od swoich korzeni. Mam nadzieję, że nie odpłyną za daleko. „Ravensong” to nawet niezły album i jak już się go włączy to słucha się całkiem ok, ale nie ma się za bardzo ochoty do niego wracać. Jeśli wydadzą w przyszłości kolejny krążek do pewnie i tak go przesłucham, jednak z wypiekami oczekiwać go nie będę.
3,5/6

niedziela, 8 listopada 2015

Axis - No Man's Land (1988) (2015)

Opisywany tutaj Axis powstał w 1981 roku w stanie Wisconsin i był jednym z kilku bandów noszących to miano. Nie pomylcie ich też z najbardziej znanym niemieckim Axxis. „No Man's Land” z roku 1988 to zarazem debiut jak i jedyny krążek wydany przez grupę. Właśnie nakładem No Remorse ukazała się reedycja tego materiału. I bardzo dobrze, że tak się stało, gdyż jest to materiał ze wszech miar udany i zasługujący na ocalenie od zapomnienia.

Ogólnie rzecz biorąc muzykę graną przez Axis można określić jako tradycyjny heavy metal i będzie to chyba najbliższe prawdy. Najmocniejsze punkty to obok konkretnych gitarowych riffów i naprawdę ciekawego głosu wokalisty Douglasa, przede wszystkim znakomite melodie. Ju z pierwszy utwór „The King” rozpieprzył mnie swoim refrenem, a to tylko jeden z takich momentów na tym krążku. Podobnie jest w „Here Today, Gone Tomorrow” czy „Bewilderness”. Znakomite są też balladowy, przepełniony nostalgią „No Man's Land” czy heavy metalowy killer „Top of the Hill” albo Saxonowy „Road to Somewhere”. Obok tradycyjnie metalowych wałków są też bardziej hard rockowe momenty jak choćby „Line of Duty” czy . Płytę kończy kolejny zajebisty hit w postaci „Over the Edge”.

Axis ze swoim jedynym krążkiem jest dla mnie jedną z największych niespodzianek w ostatnim czasie i co najważniejsze „No Man's Land” słucha się tak znakomicie, że nie chce się jej wyciągać z odtwarzacza. Słychać, że zespół ten miał ogromną łatwość pisania świetnych melodii i komponowania po prostu bardzo dobrych numerów. Wielka szkoda, że tak potoczyły się losy Axis i nie nagrali już nic więcej, ale życzyłbym sobie, żeby wiele zdecydowanie popularniejszych zespołów nagrało chociaż jeden taki album Zdecydowanie polecam wszystkim tę reedycję i wracam do kolejnego odsłuchu. Oby jak najwięcej takich płyt.

5,5/6

High Power - Les Violons de Satan (1986) (2015)

High Power to obok takich nazw jak Sortilege, Blaspheme czy Der Kaiser jeden z najlepszych i najbardziej znanych francuskich zespołów heavy metalowych. Powstał w 1977 roku w Bordeaux i przez dekadę istnienia wydał dwa krążki: „High Power”('83) oraz „Les Violons de Satan”('86). Właśnie reedycja tej drugiej płyty przez No Remorse records jest dobrą okazją, żeby skreślić na jej temat kilka słów.

High power grał klasyczny heavy metal, który może nie powalał technicznymi fajerwerkami, ale nie był pozbawiony mocy. Do tego dość mroczna atmosfera i klimat typowy dla lat '80. Takich płyt już się teraz nie nagrywa. Duże wrażenie robią przede wszystkim najdłuższe „Le Dernier Assault” i „Les Violons de Satan”. Wolniejsze, z większym naciskiem na klimat i epickość. Na drugim biegunie są szybsze i bardziej bezpośrednie wałki w postaci „Avocat” czy „Rebelle”, w których zespół również świetnie daje sobie radę. Natomiast z jeszcze innej bajki jest całkiem udana ballada „Par Le Sang de l'Acier”. Wszystkie utwory zwyczajem francuski kapel z tamtych lat zaśpiewane są w ich ojczystym języku. Wielu może pewnie to przeszkadzać jednak dla mnie to jest kolejny atut przemawiający za tym albumem. Do siedmiu numerów składających się na podstawowy program płyty na reedycji zostało dodanych sześć bonusów. Trzy z nich to wersje demo kawałków z „Les Violons...”, a trzy kolejne nie były wcześniej publikowane.

Z pewnością jest to ciekawe wydawnictwo, które jest jednym z bardziej reprezentatywnych dla starej szkoły francuskiego heavy. Myślę, że warto sięgnąć po ten krążek nie tylko ze względów historycznych, ale również dlatego, że jest to po prostu bardzo dobra muzyka

4,8/6

środa, 4 listopada 2015

Killen - Killen (1987) (2015)

Serii reedycji Cult Metal Classics ciąg dalszy. Tym razem na tapecie mamy nowojorski Killen i ich debiutancki i w sumie jedyny album „Killen” z 1987 roku. Na zawartość tego krążka składa się 9 podstawowych kawałków, wersje koncertowe trzech z nich oraz trzyutworowe demo „Restless is the Witch” z 89. A co z najważniejszą sprawą czyli muzyką? Tutaj jest naprawdę dobrze. Klasyczny amerykański power/heavy metal przepełniony podziemnym duchem i dość ciemną atmosferą, a surowe brzmienie jeszcze uwypukla te wrażenia. Mam wrażenie, że zbyt wypolerowana produkcja mogłaby zabić naturalność tej muzyki, która słyszalna jest nawet w trochę amatorskich i jakby niedbałych wokalach Vica Barrona. Czuć tu chwilami ten barbarzyński klimat znany z wielu innych płyt z tamtych czasów. Posłuchajcie przede wszystkim „The Marauder”, „Soldiers in Steel” czy „Victima”. Reszta też nie odstaje, ale te trzy wałki na dzień dzisiejszy robią mi najlepiej. Chociaż taki „Stricken by Darkness” też mnie porwał swoją melodią i klimatem. Piękny jest też „Birth of a King” z dema kojarzący się trochę z szybszymi numerami Manowar. Jak to w power metalu podstawą muzyki Killen są gitary. Nawet mimo surowej produkcji słychać moc w riffach i ogień w solówkach. Oprócz wymienionych wyżej „Królów Metalu” da się tu gdzieniegdzie usłyszeć coś z Hallow's Eve, Liege Lord czy nawet debiutu Slayer tyle, że zagranego w wolniejszych tempach. Do tego mnóstwo skojarzeń z wieloma innymi nazwami, których chyba nie ma sensu wymieniać, bo każdy z was pewnie domyśla się o kogo chodzi. Killen to kolejny zaginiony w odmętach historii band, który niestety nie miał dostatecznie dużo szczęścia, żeby wybić się wyżej i zaistnieć w świadomości większej ilości fanów. Znakomita choć zapomniana i niedoceniona płyta. Podejrzewam, że to wydawnictwo zainteresuje tylko prawdziwych maniaków podziemia, a szczególnie sceny amerykańskiej.

5/6

poniedziałek, 2 listopada 2015

Obsession - Carnival of Lies (2006) (2015)

Jakże miło było przypomnieć sobie po kilku latach ten wspaniały krążek, a stało się tak dzięki tegorocznej reedycji Inner Wound rec. Pierwotnie „Carnival of Lies” ukazał się w 2006 roku i podejrzewam, że każdy kto go słyszał podziela mój zachwyt nad nim. Znakomity US power metal mający w sobie wszystko to za co kocha się ten gatunek. Dynamikę, ogniste riffy i solówki, mocne i wysokie wokale oraz świetne melodie. Jak dla mnie ten krążek w niczym nie ustępuje tym nagranym przez Obsession w latach '80. Jeśli chodzi o muzyczne skojarzenia to najbliżej chyba jest do Riot i Judas Priest jednak plagiatu nie uświadczymy. Podobnie jak słabej kompozycji, bo wszystkie prezentują się doprawdy doskonale. Niektóre petardy w rodzaju tytułowego „Carnival of Lies”, „In for the Kill” czy „Pure Evil” rozrywają na strzępy. Zresztą wałek tytułowy jest totalnym hiciorem i pomimo bardzo melodyjnego charakteru nie traci nic na swojej metalowej mocy. Nowa wersja podobnie jak wznowienie z 2007 zawiera dwie dodatkowe kompozycje, których nie było na pierwotnym wydaniu i trzeba przyznać, że zarówno „Judas” jak i „Panic in the Streets” nie odstają od reszty, a wręcz ten pierwszy jest według mnie jednym z najlepszych na krążku. O stronę techniczną można być spokojnym, gdyż jak wiadomo tak doświadczony skład był gwarancją wysokiej jakości. Wokalista Michael Vescera powinien być znany większości czytelników, a to z tego względu, że można go usłyszeć na płytach wielu różnych mniej lub bardziej bandów, ale chyba najbardziej z powodu współpracy z Yngwie Malmsteenem. Reszta muzyków nagrała wcześniej razem z Michaelem krążek jego projektu MVP w 2003 roku, więc o zgranie nie trzeba się było martwić. Krążek został zremasterowany i zremiksowany przez samego Vescerę. Brzmienie co prawda jest raczej współczesne, ale nie razi plastikiem co jest jego ogromną zaletą. Ta reedycja posiada również zmienioną okładkę, a efekt końcowy wskazuje, że była to chyba jednak dobra zmiana. Podsumowując, „Carnival of Lies” to power metal zagrany bez żadnych zbędnych dodatków oparty na klasycznym rockowym instrumentarium, czyli taki jaki ja lubię najbardziej. To prawdziwa kopalnia metalowych hitów i prawdziwa uczta dla fanów gatunku. Miłośnicy klawiszowych, lukrowanych melodyjek nie znajdą tutaj wiele dla siebie. Znakomity album.

5,5/6

sobota, 31 października 2015

Crisis - Battlefield (2015)


Zespołów o tej nazwie słyszałem już kilka, ale z ekipą z Macclesfield nie miałem dotąd styczności. Jednak niezawodna Cult Metal Classics umożliwiła mi to za co jestem jej bardzo wdzięczny. „Battlefield” to kompilacja wszystkich (chyba) nagrań grupy z lat '80. Składają się na nią między innymi oba dema - „Eyes in the Night”(1985) oraz „Battlefield”(1986), a także nagrania z sesji dla BBC z 1986, nagrania live z tego samego roku z Blackpool oraz z sesji w Stockport z 1987. Tak więc mamy rozstrzał jeśli idzie o jakość nagrań i brzmienie, ale i tak w tej kwestii jest naprawdę dobrze. Szczególnie nagrania dla telewizji brzmią znakomicie i bardzo selektywnie. Co do muzyki to tutaj jest naprawdę dobrze, a długimi momentami wręcz zajebiście. Słychać w tych dźwiękach różne formy NWoBHM. Z jednej strony tę bardzo melodyjną w rodzaju takich grup jak Demon czy Praying Mantis, a z drugiej tę ostrzejszą i z większym pazurem w stylu Saxon. Kilka utworów zrobiło na mnie ogromne wrażenie i już tylko dla nich warto wejść w posiadanie tej płyty. Pierwszym z nich jest „Battlefield”, który tutaj pojawia się w dwóch wersjach. Prawdziwy hicior, który zawiera wszystko co najlepsze w takiej muzyce. Znakomitą pracę gitar, wyraźny i melodyjny bas, czysty, ale mocny wokal oraz masę melodii i super refren. Uwielbiam ten kawałek podobnie jak następny w kolejce „Spirits of the Night”. Dynamiczny rocker oparty na klasycznym riffie i posiadający znów bardzo charakterystyczny refren. Kolejny kawałek, o którym muszę tu wspomnieć to jeden z moich ulubionych „Warriors of Arthur”. Być może ze względu na tematykę, a może na nieco surowsze brzmienie przywołuje mi skojarzenia z epic metalem. Ponownie mamy tutaj te charakterystyczne melodie, a do tego podniosły refren. Natomiast „The Silent Roar”(tutaj również w dwóch wersjach) zaczyna się gitarą natrętnie kojarzącą mi się między innymi z … Lady Pank. Naprawdę świetny rockowy numer i również jeden z moich faworytów. Mógłbym jeszcze wyróżnić „Hungry Oceans”, którego początek przywołuje mi skojarzenia z „Hallowed be Thy Name”. Najpierw spokojny, a później po niezłym pierdolnięciu nabierający rumieńców. Oprócz tego mamy niezły „Suicide”, spokojniejszy „Casablanca”, heavy rockowy „Eyes in the Night” oraz cięższy i wolniejszy o zdecydowanie mroczniejszej atmosferze „Chaser”, będący ciekawą odmianą od pozostałych wałków. Niestety trzy ostatnie utwory, czyli zarejestrowane na żywo „Can I be the Hero”, „No One Screams” i „Souvenirs” są zdecydowanie najsłabsze. Zwykłe przeciętniaki, które nie wnoszą nic ciekawego do tego wydawnictwa. Na pewno ze względów kolekcjonerskich są ciekawym dodatkiem jednak jak dla mnie trochę psują doskonałe wrażenie pozostawione przez poprzednie kawałki i niestety muszę też obniżyć przez nie notę końcową. Ogólnie rzecz biorąc jest to bardzo udane wydawnictwo i myślę, że nie tylko fani wszystkiego co związane z NWoBHM powinni po nie sięgnąć. Myślę, że każdemu kto siedzi w tradycyjnym heavy lub hard rocku ten krążek przypadnie do gustu.

4,6/6

niedziela, 18 października 2015

Chainsheart - Leaving Planet Hell (2015)

Od czasu do czasu lubię posłuchać płyt nagranych bez żadnej spiny na pełnym luzie, które może nie wznoszą się na twórcze wyżyny, ale od których czuć prawdziwą szczerość i pasję. Takim właśnie krążkiem jest „Leaving Planet Hell”, drugi materiał cypryjskiego Chainsheart. Debiut „Just Another Day” z 2012 roku niestety nie jest mi znany, ale może niedługo nadrobię zaległości. Dźwięki które tworzą to wypadkowa hard rocka i klasycznego heavy metalu. W jakiejś recenzji znalezionej w sieci wyczytałem, że słychać najwięcej wpływów Manowar i Judas Priest, co szczególnie jeśli chodzi o tych pierwszych jest totalną bzdurą. Anglików na upartego można się niekiedy doszukać, ale najwięcej słychać tutaj Scorpions czy Dokken, tylko momentami z trochę mocniejszym brzmieniem. Do tego echa Iron Maiden czy też melodyjnego metalu w rodzaju Edguy. To co przede wszystkim rzuca się w uszy to dobrze skomponowane utwory, których słucha się z dużą przyjemnością. Ogólnie mówiąc jest to przebojowe granie, ale na całe szczęście nie zalatujące wiochą i nie wywołujące uczucia zażenowania tak jak to się zdarza w niektórych przypadkach.. Dynamiczne i soczyste brzmienie też jest sporym atutem. Słychać też, że muzycy nie są nowicjuszami i wiedzą jak grać na instrumentach. Może wokalista mógłby być bardziej charakterystyczny, ale on też wywiązuje się poprawnie ze swoich obowiązków. Chociaż może obowiązek to złe słowo w odniesieniu do tego materiału. Jak już wspomniałem na początku, z tej muzyki bije radość i lekkość grania. Ciężko mi(sic!) wyróżnić jakieś utwory, bo w sumie za każdym podejściem podoba mi się inny. Nie jest to płyta z serii takich, które będę włączał po kilka razy dziennie, ale gdy już to uczynię to z pewnością miło spędzę przy niej czas. Bardzo możliwe, że niedługo zapomnę o „Leaving Planet Hell”, ale w sumie co z tego? Miłośnicy takiego melodyjnego grania z pewnością docenią Chainsheart i być może ocenią go jeszcze wyżej.

4,5/6

poniedziałek, 12 października 2015

Poligon - Vremya (2013)

Nie jestem zbyt obeznany z obecną rosyjską sceną thrashową, więc ze sporą ciekawością podszedłem do debiutanckiego krążka Poligon. Jednak podmoskiewska załoga nie zrobiła na mnie zbyt dużego wrażenia. Thrash metal w ich wykonaniu jest poprawny, ale nie porywa i nie wywołuje chęci ponownego odsłuchu. Nie mogę powiedzieć, że 40 minut trwania tego krążka to czas stracony tym bardziej, że słucha się go nieźle, jednak bardzo szybko te dźwięki ulatują z głowy. Słychać spore inspiracje Annihilatorem, pojawiają się czasem ciekawe melodie, a teksty wyśpiewywane przez wokalistę w jego rodzimym języku dodają trochę indywidualnego charakteru. Nie ma tutaj szaleńczych temp, obłędnego napierdolu i szatana. Są za to nieźle napisane kompozycje w większości średnich tempach, a gardłowy stara się śpiewać, chociaż potrafi też wydrzeć ryja. Brzmieniowo jest bardzo współcześnie i Poligon potrafi czasem kopnąć w dupę. Poza tym muzycy wiedzą do czego służą instrumenty, więc w kwestii technicznej nie można im nic zarzucić. To czego im brakuje to większa wyrazistość i ciekawsze, bardziej zapamiętywalne numery. Na program „Vremyi” składa się 9 autorskich kawałków i cover rosyjskiej nowofalowej grupy Kino. Jak na debiut jest naprawdę ok, ale to nie do końca jest ten rodzaj thrashu, o który walczyłem. Można z ciekawości posłuchać, ale żeby w dzisiejszych czasach zaistnieć w tym gatunku potrzeba czegoś więcej niż tylko poprawności. „Vremya” ukazała się już w 2013 roku, więc chyba czas na kolejny materiał. Na pewno nie będę na niego czekał z niecierpliwością, ale jeśli kiedyś jakimś sposobem wpadnie mi w łapy to z ciekawości nie omieszkam posłuchać.

3,8/6

wtorek, 29 września 2015

Ironhawk - To the Point... and Then Some (2015)

Wznowień Cult Metal Classics ciąg dalszy. Tym razem przyszła kolej na pochodzący z Chicago Ironhawk. Nie będę ściemniał i przyznam się, że dopiero dzięki tej płytce dowiedziałem się o tym zespole. Ironhawk wydał tylko jeden materiał, epkę „To the Point” z 1983 roku i był to jak dotąd jedyny ślad jaki po sobie zostawił. Wielka szkoda, że tak się stało, gdyż płytka jest naprawdę zacna i bardzo chętnie usłyszał bym więcej kawałków ich autorstwa. Muzyka, którą tworzą to wypadkowa NWoBHM i amerykańskiego heavy metalu z naciskiem na ten pierwszy. Szczególnie dwa pierwsze numery są w stanie poruszyć każdego fana tradycyjnego metalu. Pierwszy z nich „More of the Same” zagrany w klasycznym stylu NWoBHM ze świetnymi melodiami i znakomitymi harmoniami gitarowymi jest idealnym numerem na początek i doskonałym reprezentantem twórczości Ironhawk. Za to następujący po nim „Locked Away” jest moim osobistym faworytem. Nieco wolniejszy i cięższy, z rozrywającymi trzewia gitarami i gęstą perkusją, jest zarazem chyba najbardziej epicką kompozycją na krążku. No i przede wszystkim jak w każdym numerze tak i tu mamy naprawdę zajebiste solówki. „Dreams of Fortune” też jest całkiem udany, ale mi średnio podchodzi refren, więc stawiam ten wałek trochę niżej od poprzedników. Epkę zamyka „Cry Out” zaczynający się niemalże doomowo, by za moment kanonada perkusji dała sygnał do rozpoczęcia natarcia. Świetny heavy metalowy kawałek z refrenem stworzonym wręcz do skandowania przez publikę na koncertach. Oprócz podstawowego programu „To the Point” dostajemy cztery bonusy zgodnie z drugim członem tytułu tej reedki. Są to numery znalezione na starych taśmach i nigdy wcześniej niepublikowane. Pierwszy z nich to naprawdę znakomita ballada „Cry Out in the Night”. Jest to pierwsza pościelówa od dawna, która nie spowodowała u mnie reakcji wymiotnej. Po niej dostajemy potężny cios w szczękę w postaci „Death Ride”, który pomimo totalnie chujowej jakości nagrania rozpieprza dokumentnie. Moim zdaniem jest to najlepszy numer Ironhawk i aż żal dupę ściska, że jest to jedyna jego wersja. Dalej jest niezły, ale bez wodotrysków „Look at Yourself” oraz wersja demo „More of the Same”. Reasumując jest to wydawnictwo, które bardzo mnie zaskoczyło i zdecydowanie i z czystym sumieniem mogę je polecić wszystkim fanatykom klasycznego grania. Znakomity warsztat muzyków, masa ciekawych melodii i po prostu bardzo udane heavy metalowe kompozycje to główne składowe „To the Point... And Then Some”. Niestety Ironhawk podzielił los wielu innych grup, które pomimo fantastycznej muzyki nie doczekały się wydania pełnego albumu. Na szczęście dzięki Cult Metal Classics możemy raczyć nasze metalowe uszy tym wydawnictwem.

5/6

piątek, 18 września 2015

Bad Axe - Contradiction to the Rule (1986) (2015)

Kolejny wynalazek wyciągnięty z lamusa przez Cult Metal Classics to pochodzący z Michigan Bad Axe. Grecki label wydał na cd ich jedyny, zarejestrowany w 1986 roku materiał „Contradiction to the Rule”. Na program płytki składa się 9 utworów utrzymanych w stylu będącym wypadkową amerykańskich epickich grup jak Omen czy Brocas Helm oraz starych hard rockowych kapel z lat 60 i 70 i melodyjnego pudel metalu. Niezła mieszanka prawda? Te bardziej metalowe numery to przede wszystkim”All the Dead Magicians”, w którym pojawia się też zwolnienie przywołujące lekkie skojarzenia ze średniowieczem czy też barokiem. Znakomity jest tez następny kawałek „The Ice Queen” oraz epicki „The Last Knight” oparty na marszowej rytmice i będący jednym z najjaśniejszych punktów albumu. Podoba mi się też typowo amerykański „Mystified” mający w sobievoś z hitu i ozdobiony znakomitym solem. Na drugim biegunie natomiast są bardziej komercyjne rockowe numery w rodzaju quasi ballady „Love on the Run”czy kojarzącego się z pudel metalem „You Can't Stop Me Now”. Umiejętności muzyków i wokalisty nie pozostawiają wiele do życzenia, a płyty, mimo dość archaicznego brzmienia słucha się dobrze. Uprzedzam jednak, że lepiej nie patrzeć na zdjęcia grupy, bo ich image był dość zabawny i to w złym tego słowa znaczeniu. Płyta jest trochę nierówna i da się zaobserwować na niej dość duży rozrzut stylistyczny. Jak łatwo się można się domyślić mi zdecydowanie bardziej pasuje te klasycznie metalowe oblicze. Widocznie zespół nie mógł się zdecydować, którą drogą podążyć w przyszłości i może właśnie ta niepewność spowodowała, że nie było kolejnych wydawnictw sygnowanych nazwą Bad Axe.

4/6

BanDemoniC - Fires of Redemption (2014)

Po pierwszym odsłuchu debiutu greckiego BanDemoniC nie miałem zbyt dobrego zdania o tym krążku. Może miałem słabszy dzień? Może potrzebowałem w tamtym akurat momencie innych dźwięków? Naprawdę nie wiem. Tym bardziej, że z każdym kolejnym razem wydany nakładem Steel Gallery records „Fires of Redemption” rósł w moich uszach co raz bardziej i w tym momencie uważam go za bardzo dobry materiał. Kwintet z Ioanniny gra klasyczny heavy power metal z naciskiem na ten drugi człon, ale w jego amerykańskiej odmianie. Nazwy takie jak Metal Church, Helstar czy Jag Panzer są tutaj najbardziej adekwatne, chociaż wpływy sceny brytyjskiej też da się wyczuć. Wystarczy posłuchać znakomitego „The Awakening”, nad którym unosi się duch Iron Maiden. Jak dla mnie zespół wypada najlepiej w tych wolniejszych, utrzymanych w miarowych tempach kompozycjach jak „Burn the Witch” czy „Guardians of Time”, które wręcz powalają klimatem i epickością. Reszta też stoi na wysokim poziomie. Nawet pierwsze trzy numery (pomijając intro), które wcześniej jakoś nie mogły do mnie trafić, teraz słucham z największą radochą . Znakomite potężne riffy, klasyczne sola, mocna sekcja i dobry, utrzymany najczęściej w wysokich rejestrach wokal to wyznaczniki tej płyty. Do tego należy dodać mnóstwo znakomitych, nie-pedalskich melodii oraz klimat, którego brakuje wielu dzisiejszym krążkom. Grecy biorą wszystkie najbardziej klasyczne patenty i wzorce, ale są w stanie ulepić z nich coś swojego czego nie da się uznać za kalkę. Słychać w BanDemoniC potencjał, który jeśli uda im się w pełni wykorzystać może objawić się pod postacią wielu fantastycznych krążków. Na pewno stać ich na nagranie czegoś jeszcze lepszego. Bardzo udany debiut i duża nadzieja na przyszłość.

5/6

wtorek, 8 września 2015

Angus - Warrior of the World (1987) (2015)

Rok po debiucie holenderska załoga powróciła z drugim krążkiem zatytułowanym „Warrior of the World”. Muzyka, pomimo tego, że nadal była klasycznie heavy metalowa to tymśrodek ciężkości został przesunięty bardziej w stronę niemieckiego grania co da się usłyszeć choćby w Acceptowskim „Leather and Lace”. Nie brakuje również rozpędzonych, inspirowanych speed metalem kawałków w rodzaju „Moving Fast”, „Money Satisfies” czy „Black Despair”, ale z drugiej strony mamy też taką sobie balladkę „I'm a Fool with Love”. Na mnie największe wrażenie zrobił ciężki i mroczny „2086”, który zdecydowanie wyróżnia się z tłumu. Natomiast niezbyt podchodzi mi „Freedom fighter” z dziwnym automatycznym i nienaturalnie brzmiącym beatem perkusyjnym w refrenie. Brzmienie jest bardziej wypolerowane niż na debiucie, a zmianę słychać szczególnie jeśli chodzi o bębny. Przede wszystkim stopy są wyraźniejsze i bardziej wysunięte do przodu. Zresztą można powiedzieć to o całej sekcji, bo bas również daje się usłyszeć. Muszę też wspomnieć, że Edgar Lois momentami brzmi podobnie do Dio co chyba powinien uznać za komplement. Na reedycji Cult Metal Classics do programowych 9 utworów zostało dodanych 5 bonusów. Są to dwa numery pochodzące z kompilacji „Heavy Touch” wydanej w 1985 roku, dwie nigdy wcześniej niepublikowane kompozycje, z czego jedna w fatalnej jakości wersji live oraz przeróbkę hitu Madonny pod zmienionym tytułem „Papa don't Freak”. Podobnie jak w przypadku „Track of Doom” te dodatkowe numery nie prezentują zbyt wysokiego poziomu, ale na pewno kolekcjonerzy będą zadowoleni. „Warrior of the World” według mnie jest trochę słabszym materiałem niż debiut. Przede wszystkim nie posiada tej epickiej atmosfery, barbarzyństwa i metalowego obłędu. Tutaj wszystko jest bardziej wygładzone co mi akurat trochę nie pasuje do tego zespołu. Ogólnie jest kilka bardzo dobrych kawałków, kilka przeciętnych, ale płyta i tak jako całość się broni. Może nie ma jakichś wybitnie porywających melodii, riffów czy fragmentów powodujących opad szczeny, ale jest porządny klasyczny heavy metal co mi całkowicie odpowiada. W końcu nie każdy krążek musi być ponadczasowym klasykiem. Lekka zniżka formy, ale wciąż było dobrze. Szkoda tylko, że był to niestety ostatni album kwartetu z Amsterdamu.

4/6

niedziela, 6 września 2015

Angus - Track of Doom (1986) (2015)

W obecnym 2015 roku grecka wytwórnia Cult Metal Classics wypuściła na rynek kilka ciekawych wydawnictw trochę zapomnianych kapel z lat '80. Jedną z nich jest pochodzący z Amsterdamu speed/heavy metalowy Angus. O ich debiucie „Track of Doom” z 1986 roku swego czasu było dość głośno i to nie tylko w rodzimej Holandii, ale także u nas, gdzie udało im się trafić na listę Metal Top 20. Nie ma się zresztą czemu dziwić, gdyż muzyka zawarta na tym krążku jest zdecydowanie godna uwagi. Połączenie melodii z szybkością i potężnymi gitarami robi spore wrażenie. To właśnie praca wioślarza Bert'a „Foxx” Ettema'y i dobry mocny głos Edgara Loisa wiodą tutaj prym. Brzmienie całości, mimo że trochę archaiczne to jednak pasuje do tych utworów i nadaje im specyficznego klimatu. Moim faworytem jest następujący po otwierającym krążek instrumentalnym „The Centaur”, epicki „When Giants Collide”, który jest najlepszym reprezentantem twórczości Angus. Wyróżnić można jeszcze klasycznie heavy metalowy utwór tytułowy, speedowy „Heavyweight Warrior” oraz instrumentalny „Dragon Chase”, w którym gitara, a szczególnie solo rozpieprza w drobny mak. Reszta też trzyma poziom co razem tworzy bardzo udaną całość. Trochę śmieszą średnio udane i mocno infantylne teksty, ale cóż, nie można mieć wszystkiego. Zresztą widać, że język angielski nie był przez nich opanowany w zbyt zaawansowanym stopniu. Ale koniec końców liczy się przede wszystkim muzyka, a ta jest przednia. Słychać wpływy zarówno amerykańskiego poweru, speedu czy też brytyjskiego heavy, ale razem wymieszane i dające zwarty monolit. Na reedycji z Cult Metal oprócz programowych ośmiu numerów dostajemy dodatkowo 4 kawałki z pierwszego dema z 1983 roku. Moim zdaniem są jednak słabsze od tych z „Track of Doom” co nie zmienia faktu, że jest to ciekawy bonus. Angus to z pewnością jeden z ciekawszych heavy metalowych bandów jakie działały w latach '80 w kraju tulipanów, a ich debiut jest jednym z klasyków tamtejszej sceny. Uważam, że warto zaopatrzyć się w to wydawnictwo nie tylko ze względów kolekcjonerskich, ale również dlatego, że jest to świetny album zawierający taką muzykę i klimat jakich ciężko się doszukać na współczesnych krążkach. Zakosztujcie holenderskiej stali.
4,5/6

poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Manilla Road - Crystal Logic (1983, 2013)

Reedycji klasycznych płyt bogów epickiego metalu ciąg dalszy. Tym razem Golden Core records wypuściło chyba najsłynniejszy krążek Manilla Road, czyli „Crystal Logic”. O tej płycie napisano już wszystko, więc cóż mógłbym jeszcze dodać od siebie? Jak wiadomo to właśnie tutaj objawiła się światu ta Manilla, którą fani po dziś dzień darzą fanatycznym uczuciem. Wszystko, począwszy od niesamowitej, mistycznej atmosfery, a kończąc na genialnych utworach jest tutaj perfekcyjne. Czy jest ktoś kto nie zna takich hymnów jak „Necropolis” Crystal Logic” czy „Flaming Metal System”? Czy znajdzie się chociaż jeden fan Manilli, któremu nie przebiegną po grzbiecie ciary podczas słuchania kolosów w postaci „The Veils of Negative Existence” czy „Dreams of Eschaton? Nie sądzę. Ten krążek to nieśmiertelny klasyk, któremu hołd będą oddawać kolejne pokolenia metalowców.
Oprócz stałego programu do płyty dołączone są 4 bonusy w postaci surowych bądź alternatywnych wersji utworów, które tak naprawdę należy potraktować tylko jako ciekawostkę i uzupełnienie. Natomiast na program drugiego krążka składają się nieznane wersje kilku starszych numerów znanych z wcześniejszych płyt, czyli „Time Trap”, Venusean Sea”, „Black Lotus” czy „Afterschock”. Dostajemy też jeden nigdy nie publikowany wcześniej utwór „Upon the Wings of Fate”, który jest również utrzymany w tym najwcześniejszym, bardziej progresywno rockowym stylu Manilli. Oprócz tego możemy posłuchać koncertowej wersji „Crystal Logic” zarejestrowanej podczas festiwalu Hammer of Doom w 2011 roku, oraz „Flaming Metal System” z gościnnym udziałem Marty Gabriel. Ciekawym zabiegiem jest umieszczenie na końcu „Dreams of Eschaton” w wykonaniu nieistniejącego już niemieckiego Viron. Na pewno wpływ na to miał fakt, że jest to były zespół bębniarza Manilla Road Neudi'ego, ale i tak jest to rzadko spotykana sytuacja.
Na pewno jest to wydawnictwo, które zadowoli zarówno die hard fana jak i początkującego adepta heavy metalu. „Cystal Logic” to krążek, którego obecność na półce powinna być obowiązkiem. Widać, że zespół i wytwórnia włożyli masę wysiłku, żeby nie była to kolejna zwykła reedycja, co widać po ilości bonusowego materiału. Ciekawe czym zaskoczą nas przy okazji kolejnych wznowień?​ Wielki album i bardzo udane, dopracowane wydawnictwo. 
6/6

niedziela, 2 sierpnia 2015

CryWolf - Anthology (2014)

Ciąg dalszy wykopalisk prowadzonych przez wytwórnię No Remorse. Tym razem wygrzebali z najgłębszych podziemi brytyjski CryWolf, o którym ciężko znaleźć jakieś informacje. Za ciekawostkę można uznać fakt, że wokalistą tego bandu był Mark Grimmett, brat słynniejszego Steve'a (Grim Reaper, Onslaught, Lionsheart).
Jak sam tytuł wskazuje mamy tu do czynienia z antologią, czyli zbiorem, jak mniemam wszystkich zarejestrowanych kompozycji grupy. Słychać różnicę w brzmieniu nagrań studyjnych, a do tego są też kawałki koncertowe. Jak już wspomniałem na początku, nie posiadam zbyt dużej wiedzy, a wręcz prawie wcale, na temat CryWolf, ale w końcu najważniejsza i tak jest muzyka. A ta jest lekka, łatwa i przyjemna. Melodyjny Hard 'n' Heavy kojarzący się z Whitesnake czy Dokken to nie do końca moja bajka, ale płytki słucha mi się bardzo miło. Niezłe umiejętności techniczne muzyków i wokalisty dają poczucie obcowania z profesjonalnym zespołem w czym nie przeszkadza nawet nie najlepszy dźwięk. Sporo potencjalnych hitów, jak choćby „Nothin to Lose” z riffem przypominającym „See You in Hell” (Grim Reaper) czy „The Last Time”, choć tak naprawdę mógłbym tu wymienić większość z 18 tytułów tworzących tracklistę. Te natomiast, jak i całe teksty nie są najmocniejszą stroną zespołu, ale w tego typu graniu ciężko o jakieś ambitniejsze tematy. Nie jestem wielkim specem od tego typu grania, ale wydaje mi się, że pomimo ewidentnego i bezdyskusyjnego braku oryginalności, „Antologia” CryWolf może przypaść kilku osobom do gustu. Tak więc jeśli ktoś z Was lubi lżejsze i bardziej melodyjne oblicze heavy metalu to może się rozejrzeć za tą płytką, co może nie być niestety łatwe. No Remorse wypuściła tylko 500 sztuk i podobno cały nakład już się rozszedł. Pozostaje więc polowanie na różnego rodzaju aukcjach lub liczenie na dodruk kolejnych egzemplarzy.
CryWolf wzbudził moją sympatię choć zbyt często sięgał po ten krążek nie będę. Wydaje mi się jednak, że w swojej niszy zdecydowanie daje radę i może posłużyć jako miły przerywnik między konkretniejszymi metalowymi strzałami.

4/6

Killer - Monsters of Rock (2015)

Moja znajomość muzyki belgijskiego Killer ogranicza się do trzech pierwszych albumów wydanych w latach 80-84. Był to kawał porządnego tradycyjnego metalu z elementami speedu i wyraźnie inspirowanego twórczością Motorhead. Niestety z trzema kolejnymi krążkami jakoś nie było mi po drodze.
Najnowszy, wydany po 10-cio letniej przerwie „Monsters of Rock” jest materiałem do bólu klasycznym, gdzie podstawę stanowi tradycyjny metal. Tę stronę Killer reprezentują takie numery jak tytułowy otwieracz, będący jednocześnie jednym z większych hiciorów, oraz „Back to the Roots” i zajebisty „Firestorm”. Bardziej speedowe oblicze zabójcy przedstawiają „Deaf Dumb and Blind”, Children of Desperation” i „The Reactor”. W obu tych stylistykach zespół radzi sobie bardzo dobrze i słychać, że tworzenie prostych, walących w pysk numerów nie sprawia mu problemów. Poza tym pojawiają się takie urozmaicenia jak doomowy riff w „Shotgun Symphony”, balladowy „Danger Zone” czy też bluesujący „Making Magic”. Dzięki temu, mimo że materiał sprawia wrażenie zwartego monolitu, to jednak te smaczki sprawiają, że 67 minut trwania płyty mija trochę szybciej. I tu właśnie dochodzimy do największego mankamentu czyli długości. Niestety przy którymś kolejnym przesłuchaniu zaczyna wkradać się znużenie i ciężko wytrwać do końca. Czy nie lepiej zamiast 14 numerów byłoby nagrać ich 10, a pozostałe przeznaczyć na epkę lub kolejny album? Muszę pochwalić jeszcze producenta, dzięki któremu „Monsters of Rock” brzmi naprawdę znakomicie.
Ogólnie rzecz biorąc jest to zdecydowanie dobry krążek, który z czystym sercem mogę polecić fanom Motorhead, Exciter, Grave Digger, Accept, Judas Priest, czyli ogólnie gustującym w klasycznym, tradycyjnym metalu. Proste, momentami toporne i siermiężne riffy, nośne refreny doskonałe do wspólnego darcia ryja na gigach oraz oldschoolowy klimat całości to główne cechy nowego albumu Killer. Gdyby nie długi czas trwania to ocena może byłaby wyższa, ale i tak nie mają chyba co narzekać.

4,5/6

środa, 22 lipca 2015

Ultra-Violence - Deflect the Flow (2015)

Tych czterech młodych gości z Turynu już swoim debiutanckim krążkiem „Privilege to Overcome”(2013) wkroczyli stanowczo na thrashową scenę. Ich najnowszy, tegoroczny album „Deflect the Flow” jeszcze bardziej utwierdza w przekonaniu, że mamy do czynienia z jedną z najlepszych thrashowych ekip młodego pokolenia. Okładka, podobnie jak ta z debiutu nawiązuje do „Mechanicznej pomarańczy”, czyli wiadomo, że należy oczekiwać maksymalnego wpierdolu. Już otwierający kawałek „Burning Through the Scars” jest potężnym ciosem rzucającym nas na deski. Z jednej strony agresja, szybkość, pojawiające się też momentami blasty, wściekły wrzask wokalisty, a z drugiej znakomite sola, ogromny luz i pewna doza melodii. Słychać wpływy Exodus, Artillery, Overkill i wielu innych wielkich, ale jednak Ultra-Violence stara się przede wszystkim tworzyć autorskie kompozycje. Można to wyczuć to w riffach, w których duet Vacchiotti/Castiglia oprócz totalnej thrashowej nawałnicy wplata czasem różne urozmaicenia, jak choćby w rockandrollowym „Why so Serious?”, który z kolei przywołuje mi lekkie skojarzenia z Megadeth. Czasem pojawiają się nastrojowe, budujące mroczną atmosferę motywy, takie jak na początku „Gavel's Bang”, w środku „In the Name of Your God” czy też w świetnej instrumentalnej miniaturce „A Second Birth”. Chciałem napisać coś jeszcze o jakichś wyróżniających się numerach, ale nie da rady. Musiałbym opisać dokładnie każdy z nich co zajęło by zbyt dużo miejsca. Zresztą tej muzyki nie ma co opisywać, jej trzeba słuchać. Właśnie, gdy pisałem te słowa po raz kolejny zamiótł mną „Lost in Decay”, a teraz dzieła zniszczenia dopełnia „In the Name of Your God”. Naprawdę sztuką jest utrzymać głowę na karku słuchając tego killera. Na deser dostajemy też kopiącą wersję klasyka Venom „Don't Burn the Witch” i wieńczący tę thrashową pożogę „Fractal Dimension” ze świetnym refrenem i maidenowskimi gitarkami, które pojawiają się w pewnym momencie. Każdy utwór ma swoją własną tożsamość co doskonale świadczy o kompozytorskim kunszcie Włochów. Aż strach pomyśleć co będą w stanie stworzyć w przyszłości. „Deflect the Flow” to w kategorii thrashu krążek niemal idealny i zdecydowanie jeden z najlepszych, jeśli nie najlepszy w tym roku.

5,5/6

wtorek, 21 lipca 2015

M.o.s.s.a.D - Popioły (2015)

Nazwa tego poznańskiego zespołu nie zachęcała mnie do zapoznania się z ich najnowszym materiałem „Popioły” jednak, gdy wreszcie się przemogłem nie byłem w stanie przestać tego słuchać. Bardzo dobry, momentami wręcz znakomity heavy metal z wpływami przede wszystkim Iron Maiden i nie pozbawiony epickości, nie mógł mi nie przypasować. Dużo szybkich temp, obowiązkowe patataje, ogniste riffy i solówki, czyli wszystko o co chodzi w tej muzyce. I co najważniejsze to każdy z siedmiu numerów (nie liczę krótkiego intro) to potencjalny hit. Tych czterech gości posiada naprawdę dużą umiejętność pisania znakomitych i co najważniejsze zapadających w pamięć utworów. Już pierwsze dwa następujące po sobie „Król” oraz „Ostatnia Bitwa” nie pozostawiają złudzeń i porywają słuchacza do świata naszych dzielnych przodków. Ciężko wyróżnić jeszcze jakieś numery, bo wszystkie zasługują na uwagę, ale może wspomnę jeszcze „Powstańczą krew” oraz świetną balladę „Wieczny Sen”. No i tutaj dochodzimy do kolejnego, bardzo dużego plusa jakim są niewątpliwie polskie teksty oraz warstwa liryczna. M.o.s.s.a.D porusza się w tematyce patriotyczno-historycznej co niestety jest niezwykle rzadkim zjawiskiem na naszej scenie. Świetnie napisane i zaśpiewane teksty opisujące niektóre wydarzenia z naszej historii takie jak choćby powstanie wielkopolskie znakomicie komponują się z muzyką i dodają jej jeszcze bardziej bojowego ducha. Jestem pod bardzo dużym wrażeniem i z niecierpliwością czekam na koncerty i kolejne wydawnictwa. Oby więcej takich płyt na naszej scenie.

5/6

czwartek, 9 lipca 2015

Nocturnal - Arrival of the Carnivore (2005)

Ostatni, wydany w ubiegłym roku krążek niemieckich piewców diabła i obskurnego black/thrash metalu „Storming Evil” przez długi czas gościł w moim odtwarzaczu i sprawdzał wytrzymałość moich mięśni karku. To było zdecydowanie najlepsze dzieło jakie stworzyli przez 15 lat istnienia. Teraz natomiast przyszło mi skreślić kilka zdań na temat debiutu z 2005 „Arrival of the Carnivore”, który byłem zmuszony sobie po dłuższym czasie odświeżyć. Jest ku temu okazja, ponieważ właśnie ukazały się reedycje cd nakładem MDD records oraz Lp wydane przez, a jakże, High Roller.
Nocturnal 10 lat temu nie był jeszcze uzbrojonym po zęby Demonem siejącym pożogę i zniszczenie. Był raczej nieopierzonym diablęciem, które jednak też potrafi dokuczyć i plunąć w pysk potokiem siarki. Brzmienie jeszcze mocno podziemne z obowiązkowo bzyczącymi gitarami, perką łupiącą w niezbyt skomplikowany sposób oraz wokalem który raczej nie wygrałby „mam talent”. Muzyczne inspiracje są doskonale słyszalne. Jest to oczywiście stara szkoła teutońskiego black/thrash speed metalu, czyli Sodom, Kreator, Destruction i Violent Force oraz można by jeszcze dodać Morbid Saint czy najwcześniejszy Bathory. Utwory brzmią jak nagrane gdzieś tak w 84 lub 85 co jak wiadomo w tym wypadku trzeba uznać za plus. Nie brakuje tu też bardziej rockendrollowych motywów inspirowanych bogami z Motorhead, co da się wyczuć w „Burn this Town” oraz czasem bardziej melodyjnych(oczywiście jak na ten gatunek) tematów, ale i tak przez większość czasu trwania płyty dominuje śmierdzący smołą i zjełczałym browcem thrash.
Oczywiście nie jest to ekstraklasa tego nurtu, a takie załogi jak Desaster czy Absu zjadają wczesny Nocturnal w kilka sekund, jednak fanatycy chamskiego i prawdziwie oldskulowego metalu z pewnością spędzą kilka piw z tym albumem. Ja z sentymentu daję pełną czwóreczkę.

4/6

E-Force - Demonikhol (2015)

Wyjątkowo szybko uwinął się Eric Forrest z nowym krążkiem. Zaledwie w ubiegłym roku ukazał się „The Curse”, a już możemy nacieszyć nasze metalowe uszy nowym dziełem zatytułowanym „Demonikhol”. Jak można wywnioskować z tytułu, tym razem mamy do czynienia z konceptem poświęconym alkoholowemu nałogowi i spustoszeniu jakie robi w człowieku. Tak więc temat raczej z tych niewesołych, ale niestety bardzo prawdziwych, bo myślę, że pewnie każdy z nas zna kogoś kto dał się wódzie złapać w swoje sidła.
Skoro warstwa liryczna jest niespecjalnie radosna to raczej logiczne, że i muzyka też nie wywołuje w nas nieskrępowanej radości życia. Jest to thrash, ale nie w stylu Bay Area. Może jedynie echa Exodus tutaj pobrzmiewają od czasu do czasu. Thrash w wydaniu E-Force jest bardziej mechaniczny, momentami nawet odhumanizowany i zimny. Oczywiście da się tutaj wyczuć ducha poprzedniego zespołu Erica, czyli wielkiego VoiVod i przede wszystkim płyt nagranych właśnie z Forrestem. Momentami słychać też odrobinę Groove, ale to są tylko fragmenty. Muszę pochwalić solówki, do odegrania których zaproszeni zostali różni gitarzyści, ale raczej nie z tych dużych nazwisk. Brzmią naprawdę świetnie i dodają trochę przestrzeni do dusznej muzyki E-Force.
„Demonikhol” ma skłonności do zapętlania się, a to oznacza, że intryguje, wciąga i zdecydowanie jest to rzecz na wiele przesłuchań. Jak na razie uważam, że jest naprawdę dobry materiał choć zachwycony nie jestem. Jednak skoro album z każdym kolejnym przesłuchaniem rośnie w moich oczach i co raz bardziej mnie ciekawi to znaczy, że zaczynam się wkręcać. Myślę, że za jakiś czas ocena może być jeszcze wyższa.

4,7/6

Dekapited - Nacidos del Odio (2015)

Z kraju zwycięzców ostatniego Copa America nadchodzi Dekapited, by pokazać, że poza piłką nożną Chilijczycy są równie dobrzy w thrash metalu. No aż tak dobrzy to jednak nie są, ale „Nacidos del Odio” to całkiem niezły krążek. Jest to dopiero debiut zespołu założonego w 2006 roku, mającego jednak też na koncie trzy dema, epkę i split.
Jak wypada Dekapited na swoim pierwszym długograju? Otóż „Nacidos del Odio” to 28 minut bardzo agresywnego thrashu opartego na patentach starego Kreator, Slayer czy Dark Angel. Riffy tną niemiłosiernie, bębny napierdalają bez chwili wytchnienia, a wokal wyrzyguje z siebie kolejne wersy w swoim ojczystym języku, który w takim graniu brzmi naprawdę brutalnie. Słucha się tego całkiem git i naprawdę da się wyczuć autentyczne wkurwienie w tych dźwiękach. Momentami pojawiają się też trochę melodyjniejsze motywy, jak choćby w najlepszym na krążku numerze tytułowym, który jest doskonałym wprowadzeniem do reszty materiału. Brzmienie trochę nie domaga choć mi akurat taka surowizna nie przeszkadza. Dominują zdecydowanie szybkie tempa, więc dynamika nie siada nawet na sekundę.
Ogólnie rzecz biorąc, debiut Dekapited uznaję za udany choć jak na razie to za mało, żeby zaczęło się mówić o tej hordzie więcej. Jednak wszystko przed nimi i jeśli tylko popracują jeszcze nad brzmieniem i nadadzą swoim kawałkom nieco bardziej indywidualnego charakteru to może być dużo lepiej.

3,6/6

środa, 1 lipca 2015

Nightshock - Nightshock (2015)

Nightshock to trio powstałe w 2013 roku we Florencji i debiutujące właśnie pełnym albumem. Najczęściej pojawiający się opis granej przez nich muzy to speed/thrash, jednak tego drugiego w jego klasycznej formie raczej tu za wiele nie uświadczymy. Jest za to dużo wulgarnego i brudnego rock&rolla spod znaku Motorhead, Venom czy też ich ziomków z Bulldozer. Na „Nightshock” przede wszystkim powinni też zwrócić uwagę Ci, którzy dokonują brutalnych samogwałtów na sam dźwięk takich jak Midnight, Blizzard, Chapel etc. Ładnie uczesani zwolennicy miłego i czystego brzmienia raczej nie powinni zabierać się za obcowanie z tymi dźwiękami. Oparte na prostym, pędzącym do przodu rytmie, klasycznych speed metalowo/rock&rollowych riffach i przepitym głosie Lorenzo Belii utwory trafiają w mój gust idealnie, choć na pewno nie jest to najlepsza płyta z tych klimatów. Do wymienionych wcześniej zespołów trochę Nightshock jeszcze brakuje, ale debiut jest bardzo obiecujący. Jakie utwory zasługują na wyróżnienie? Mi zdecydowanie najlepiej robi rozpędzony „Faith and Dishonor” z bardzo zajebistym riffem, natomiast reszta prezentuje mniej lub bardziej wyrównany poziom. Ogólnie rzecz biorąc, żadnego kloca tutaj nie stwierdziłem. Ta muzyka na pewno znakomicie sprawdza się na żywo, a także nadaje się jako soundtrack do pijackiej imprezy. Tak więc debiut Nightshock to naprawdę dobra metalowa płyta i udany start dla tych trzech makaroniarzy.

4/6

środa, 24 czerwca 2015

Jaguar - Metal X (2014)

Jak zapewne wielu z Was uważam debiut jaguar „Power Games” za zdecydowanie ich najlepszy album oraz jeden z lepszych nagranych w schyłkowym okresie NWoBHM. Później jak to się działo w większości podobnych przypadków, bywało raz lepiej raz gorzej, jednak teraz wydaje się, że zespół wskoczył wreszcie na właściwe tory.

„Metal X” to najlepsze co stworzył Garry Pepperd i spółka od czasu wspomnianej legendarnej jedynki. Takiej energii jaka bije z tego krążka może im pozazdrościć większość młodych kapelek bawiących się w heavy metal. Masa zajebistych riffów, wyraźny bas momentami sprawiający wrażenie, jakby był puszczony na przyspieszonych obrotach, rozpędzona perkusja i mnóstwo bardzo dobrych melodii to składowe muzyki Jaguar. Tym co jeszcze uderza słuchacza podczas obcowania z „Metal X” to bezpretensjonalność, szczerość i naturalność, które słychać w każdym dźwięku. Momentami naprawdę mam wrażenie jakbym cofnął się w czasie do 83 roku. Klasyczny brytyjski heavy metal grany przez Jaguar to istny huragan. Przeważają szybkie tempa, więc nie ma czasu na odpoczynek. Chciałbym zobaczyć jak te utwory wypadają na żywo, bo może być naprawdę srogo.

Tak naprawdę nie ma sensu się dłużej rozpisywać i opisywać po kolei wszystkich numerów, gdyż mija się to z celem. Jaguar nagrał taki krążek jakiego chyba wszyscy fani oczekiwali i to jest najważniejsze. Dla mnie jest to jedna z przyjemniejszych niespodzianek w ostatnim czasie i wiem, że będę regularnie wracał do tego albumu. Jaguar nagrał klasyczną płytę, najlepszą od czasów „Power Games”, więc nie ma się nad czym zastanawiać tylko trzeba szukać tego krążka, kupować i słuchać głośno.

5/6

Ostrogoth - Last Tribe Standing (2015)

Gdy tylko dowiedziałem się, że legendarny Ostrogoth nagrywa nowy materiał byłem przeszczęśliwy. Jednak śmierć głównego gitarzysty i kompozytora Rudy'ego „Whiteshark” Vercruysse'a zmąciła ten radosny nastrój. Na chwilę obecną w składzie zespołu jest tylko jeden oryginalny muzyk i współzałożyciel, czyli perkusista Mario „Grizzly” Pauwels. Oprócz niego w Ostrogoth nie ma obecnie żadnego muzyka związanego z tą kapelą w przeszłości, a jedynie samych nowych, którzy dołączali do składu w latach 2011-14. Wobec tego poważnie zastanawiałem się nad tym czy jest w ogóle sens grania pod tą samą nazwą, ale skoro „Grizzly” postanowił to dalej ciągnąć to widocznie tak ma być.

Nowy materiał „Last Tribe Standing” to cztery premierowe kawałki plus cała kultowa epka „Full Moon's Eyes” zarejestrowana na żywo w nowym składzie. Na temat numerów live napiszę tylko tyle, że oczywiście są znakomite jednak w porównaniu z oryginałem zabrakło w nich magii i tego młodzieńczego szaleństwa. Przejdźmy jednak do sedna płyty czyli nowych utworów. Ostrogoth w roku 2015 brzmi bardzo heavy metalowo, jednak słychać, że w zespole grają inni muzycy. Brakuje tym kawałkom trochę własnej tożsamości i czegoś co by je wyróżniało. Nie są złe, ba są całkiem dobre, a taki „Clouds”, który jest heavy metalową petardą utrzymaną w szybkim tempie, nawet świetny. Jednak, gdybym nie widział loga na okładce to nie poznałbym, że to Ostrogoth. Wystarczy posłuchać takiego „Return to Heroes Museum”, w którym mamy znakomity główny riff, ale też bardzo wyraźnie słychać Stormwitch, szczególnie w liniach melodycznych. Podoba mi się brzmienie instrumentów, które jest przestrzenne, mocne i selektywne jednak chwilami mam wrażenie, że wokal jest za cicho.

Ogólnie słucha się tego dobrze jednak przynajmniej u mnie pozostało spore uczucie niedosytu. Jeśli Ostrogoth planują nagrywać kolejne płyty to mam nadzieję, że będą lepsze, a „Last Tribe Standing” jest dopiero rozgrzewką podczas której nowy skład może się ze sobą zgrać oraz pokazać fanom. Na pewno warto sprawdzić ten krążek i usłyszeć nowe wcielenie legendy belgijskiej i europejskiej sceny.

4/6

wtorek, 26 maja 2015

Raging Death - Raging Death (2015)

Oficjalny debiut thrasherów z Żor został wydany nakładem Punishment 18 co jest sporym zaskoczeniem in plus. Niestety na „Raging Death znajdują się tylko dwa nowe numery, a więc bardzo udany, melodyjny „Back to the Past” oraz krótki, spokojny instrumental „Cry for Time”. Szczególnie ten pierwszy narobił apetytu na przyszłość i jeśli zespół będzie komponował więcej tak udanych numerów to może być naprawdę dobrze. Na resztę programu składają się cztery kawałki z pierwszego demo „Killing Feast” i dwa z drugiego „Pestilent Waste”. Tak więc kto słyszał te wydawnictwa wie czego się po „Raging Death” spodziewać. Oldschoolowy i bezkompromisowy germański speed/thrash zagrany totalnie na żywioł bez większego dbania o szczegóły. Stąd też pewne niedociągnięcia, ale słychać przynajmniej, że to gra zespół z krwi i kości. Poprawie uległy też solówki i dynamika co może być zasługą nowego wiosłowego Piotra Ciepłego oraz bębniarza Dawida Sówki. Za miks odpowiada Ced znany z takich bandów jak Rocka Rollas czy Blazon Stone, więc ten materiał brzmi i płynie zdecydowanie lepiej niż dema. Ogólnie jest nieźle i trochę lepiej niż dotychczas, ale słuchając nowego wałka wiem, że mają potencjał by pisać zdecydowanie lepsze numery i tego oczekuję od nich w przyszłości. Szkoda, że po 3 latach przerwy Raging Death nie zdecydowali się nagrać w pełni premierowego materiału. Mam nadzieję, że jak najszybciej nas takowym uraczą. Pomimo tego, że ocena nie jest może zbyt wysoko to słucha mi się tej płytki naprawdę dobrze, a nawet lepiej od wielu tych z teoretycznie wyższej półki.

3,5/6

poniedziałek, 25 maja 2015

Tysondog - Cry Havoc (2015)

Do albumów powrotnych starych, często zapomnianych grup podchodzę zazwyczaj z dużym dystansem. Przede wszystkim dlatego, że najczęściej te zespoły nie są w stanie nawet zbliżyć się do poziomu jaki reprezentowali w latach '80, a ich nowa muzyka brzmi jakby była robiona na siłę.

Tym razem nową płytą uraczył nas pochodzący z Newcastle reprezentant brytyjskiej nowej fali heavy metalu Tysondog. Zespół ten ma na koncie dwa albumy wydane w pierwszej połowie lat '80, a mianowicie znakomity debiut „Beware of the Dog” oraz niewiele słabszy następca „Crimes of Insanity”. Zespół powrócił w 2008 roku, pograł na festiwalach, wydał epkę z na nowo nagranymi kilkoma starymi klasykami, a w międzyczasie komponował też nowy materiał. No i właśnie niedawno ukazał się świeżutki krążek zatytułowany „Cry Havoc”.
Jak już pisałem na początku, podszedłem do niego z dużą nieufnością, tym bardziej, że kijowa okładka też nie zachęcała, ale jak się okazało jest całkiem ok. To co prezentuje dzisiaj Tysondog jest oczywiście zakorzenione w ich starym stylu, ale ubrane we współczesne brzmienie i ciężkość. Słychać, że granie sprawia im radochę i raczej nie będą się przejmowali jakimiś krytycznymi głosami. Utwory są dużo cięższe niż kiedyś, Clutch Carruthers też śpiewa niżej wchodząc czasem w podobną manierę do Blaze Bayleya. Na płycie dominuje raczej ciemna atmosfera, co współgra z niezbyt pozytywnymi tekstami. Zdecydowanie muszę pochwalić gitary, które brzmią bardzo dynamicznie, a jednocześnie ciężko. Zresztą nie ma się co temu dziwić, bo producentem płyty jest sam Jeff Dunn, czyli niejaki Mantas, legendarny gitarzysta Venom, a obecnie Mpire of Evil. Poza tym bardzo podoba mi się też gra garowego Phila Brewisa, który w ubiegłej dekadzie nagrał kilka krążków z Blitzkrieg.
Jest kilka naprawdę świetnych numerów takich jak „Shadow of the Beast” z zajebistym przyspieszeniem i takąż solówką, „Into the Void”, „Playing with Fire” czy balladowy „Broken”, w którym pobrzmiewają nawet akustyki. Niestety są też utwory zdecydowanie bardziej nijakie, a do nich mogę zaliczyć „The Needle”, Relentless” czy „Addiction”. No i właśnie doszliśmy do największego problemu tej płyty, a mianowicie jej długości. Godzina to zdecydowanie za długo jak dla tego typu grania i w pewnym momencie zaczyna męczyć. Gdyby tak usunąć te słabsze numery i zamknąć całość w 40-45 minutach byłoby dużo lepiej i ocena też mogłaby być wyższa.

Podsumowując jest to zaskakująco dobra płyta, ale nie sądzę, żebym wracał do niej tak często jak do wyśmienitego debiutu. Poziom dwóch wcześniejszych albumów nie został osiągnięty, ale i tak można uznać powrót Tysondog jak jeden z tych udanych.

4/6

czwartek, 14 maja 2015

Dark Void - Release the Kraken ep (2015)

Tym razem przyszło mi się zmierzyć z debiutancką epką Cypryjczyków z Dark Void. Całkiem ładna okładka wyglądała zachęcająco, więc z pozytywnym nastawieniem zabrałem się za słuchanie tej płytki. No i niestety „Release the Kraken” nie jest dziełem wysokich lotów. Ogólnie jest to thrash, czyli mamy klasyczne riffy, solówki, rytmiczne bębny, ale kompozycyjnie jeszcze nie jest najlepiej. Dramatu nie ma, ale w takim zalewie thrashowych kapel reprezentujących wyrównany i wysoki poziom wypadałoby się czymś wyróżnić. Nie pomaga też wymęczony, jednostajny i pozbawiony mocy wokal. Jest to debiut, więc na pewno nie będę ich skreślał, tym bardziej, że są tu też niezłe momenty jak choćby oklepany, ale zawsze zajebisty walcowaty motyw w „Anger Within”. Niestety obok fajnych pomysłów pojawiają się też nijakie, albo wręcz chujowe. I taka też jest ta płytka. Trochę spoko, trochę z dupy. Umiejętności jako takie posiadają, więc jeśli popracują jeszcze nad sferą kompozycyjną, wyeliminują mielizny i zrobią coś z wokalem to może w przyszłości nagrają jeszcze coś wartościowego. Choć boję się, żeby nie poszli w niezbyt lubianym przeze nowoczesnym kierunku, bo takie ciągoty też da się w ich graniu wychwycić.

2,8/6

Bio-Cancer - Tormenting the Innocent (2015)

Ateńscy thrashersi powrócili po 3 latach i dalej kopią dupy tak jak robili to wcześniej. Debiut Bio-Cancer, czyli wydany w 2012 roku „Ear Piercing Thrash” był kawałem naprawdę porządnego łomotu i pomimo upływu kilku lat styl grupy pozostał taki sam. Brutalny, niezwykle agresywny i momentami obłąkańczo szybki thrash w ich wykonaniu przywodzi na myśl takie nazwy jak Morbid Saint czy wczesny Kreator, natomiast chórki i niektóre bujające riffy to typowy Exodus. Bębniarz napierdala w sposób niemiłosierny, nie unikając nawet blastów. Basista dzielnie dotrzymuje mu tempa, a gitarzyści wymiatają z taką prędkością, że mam wrażenie, że w czasie gigów paluchy muszą im krwawić lub płonąć. Do tego radykalny wokal, którego jadowitego szczekania mógłby mu pozazdrościć niejeden blackowiec (Czasem brzmi nawet jak ten mały gej z Cradle of Filth). Płyta jest bardzo wyrównana stylistycznie, choć pojawiają się też małe urozmaicenia w postaci Melodyjnych riffów a'la wczesne In Flames we „F(r)iends or Fiends?” czy niemalże doomowy riff na początku „Think!”. Poza tymi fragmentami zostaje przypuszczony zmasowany atak na nasze narządy słuchu i wcale nie jest nam z tego powodu źle. Album trwa 38 minut co jest odpowiednią dawką dla takiego grania i dzięki temu bez chwili znużenia możemy wytrwać do ostatniego dźwięku po czym włączyć przycisk repeat. Tym bardziej, że w porównaniu z debiutem zespół trochę okrzepł i zaczął pisać jeszcze lepsze numery okraszone mocniejszym brzmieniem. „Tormenting the Innocent” to bardzo dobry album, który mogę szczerze polecić wszystkim thrasherom, a szczególnie tym gustującym w agresywniejszej odmianie gatunku. Krążek ten, podobnie jak reedycja debiutu, wyszedł nakładem Candlelight records, więc myślę, że nie powinno być problemów z ich nabyciem do czego szczerze Was namawiam.
4,8/6

wtorek, 5 maja 2015

Solitary Sabred - Redemption Through Force (2014)

Ten cypryjski band kojarzyłem wcześniej z wydanego w 2009 debiutanckiego materiału „The Hero The Monster The Myth” i jakoś specjalnie mną nie pozamiatał. Owszem było kilka dobrych i jeden zajebisty numer(Hammers of Ulric), ale ogólnie było bez szału. I nagle, przynajmniej dla mnie zupełnie niespodziewanie pojawił się ich nowy krążek zatytułowany „Redemption Through Force”, który po prostu rozpierdala.

Wszystko tu jest przynajmniej o dwie klasy lepsze niż na jedynce, począwszy od brzmienia, poprzez melodie, umiejętności techniczne, aż na samych kompozycjach kończąc. To co stworzyli Solitary Sabred to majstersztyk epickiego heavy/power metalu. Inspiracje sceną amerykańską są oczywiste, a nazwy takie jak Manowar, Helstar czy nawet momentami King Diamond narzucają się same. Mnóstwo soczystych i do bólu klasycznych metalowych riffów, błyskotliwe sola i fantastyczne refreny, które na długo zostają w głowie to są główne zalety tej płyty. Jednak nie można zapomnieć też o sekcji rytmicznej, która znakomicie napędza tę machinę oraz o wokaliście, potrafiącym śpiewać w wielu rejestrach co za każdym razem wychodzi mu świetnie. Dzięki temu jest on w stanie idealnie oddać klimat tej płyty. Do kompletu dodałbym jeszcze epicką atmosferę, która aż bije z tych dźwięków. Wracając do niewątpliwej przebojowości tych utworów to wystarczy rzucić uchem choćby na takie killery jak „Redeemer”, genialny „Burn Magic, Black Magic” czy „Damnation”, by zrozumieć o co mi chodzi i z miejsca zakochać się w tym krążku. Zresztą równie dobrze mógłbym wymienić każdy z pozostałych kawałków, bo wypełniaczy tu nie uświadczymy.

Ja jako człowiek oddany całym sercem klasycznemu metalowi wpadam w stan totalnej euforii za każdym razem , gdy słucham tej płyty, gdyż „Redemption Through Force” ma w sobie wszystko za co kocham tę muzykę. W tym roku ma się pojawić reedycja tego krążka wydana nakładem No Remorse records, więc namawiam wszystkich, żeby się zaopatrzyli w swój własny egzemplarz, bo jest to jeden z najlepszych albumów z taką muzyką jakie ukazały się w ostatnim czasie, a Solitary Sabred wyrósł na czołową młodą grupę na scenie.

5,8/6

środa, 22 kwietnia 2015

Manilla Road - The Blessed Curse (2015)

Pamiętam jak jeszcze niedawno spuszczałem się z zachwytu nad poprzednim krążkiem Manilla Road uważając go za coś absolutnie wybitnego. Podejrzewam, że gdybym dał „Mysterium” trochę więcej czasu i napisał recenzję z bardziej chłodną głową to ocena byłaby trochę mniej entuzjastyczna, choć w dalszym ciągu uważam, że jest to znakomity album. Natomiast z najnowszym materiałem bogów epickiego metalu postąpiłem nieco inaczej. Słuchałem go w nocy, w dzień, na słuchawkach, głośnikach. Robiłem przerwy i ponownie do niego wracałem. Wszystko po to by przekonać się z całą stanowczością, że jest to dzieło wybitne. Może nie najlepsze, bo niektórych tytułów po prostu nie da się przebić, ale również zasługujące na to miano.
Zespół po raz pierwszy w historii wydał dwupłytowy materiał. Pierwsza część zatytułowana „The Blessed Curse” to główna składowa tego wydawnictwa, a zawiera ona 10 premierowych kompozycji. Już pierwszy, tytułowy numer, pokazuje nam, że oto właśnie zetknęliśmy się z czymś nietuzinkowym i jedynym w swoim rodzaju. Na początek spokojne gitary i delikatny śpiew Sheltona w zwrotkach, po czym następuje fantastyczny refren i w tym momencie jestem już kupiony. Niespodziewanie w pewnym momencie pojawia się w tym utworze progresywna, a może nawet trochę jazzowa wstawka. Po prostu arcydzieło. Co ciekawe, na tym materiale większe wrażenie robią te spokojniejsze utwory. Kolejnym absolutem jak dla mnie jest ponad 8-mio minutowy „Tomes of Clay”, który dzięki orientalizmom wprowadza nas w świat starożytnego Sumeru i doskonale uzupełnia się z tekstem. Poza solówkami, cały jest zagrany na gitarach akustycznych i jak dla mnie jest to czysty geniusz. W podobnych klimatach utrzymane są też przepiękny i bardzo przestrzenny „Falling”, w którym gościnnie zagrali i zaśpiewali backing wokale Gianluca Silvi (Battle Ram, Doomsword)) oraz Kostas Tzortzis (Battleroar), a także zamykające tę część akustyczne arcydzieło „The Muses Kiss”.
Zapytacie teraz, a gdzie tu metal? Pomijając to, że nawet w tych spokojniejszych kompozycjach słychać jaki zespół je wykonuje, to reszta utworów to konkretny strzał między oczy. Takie „Truth in the Ash”, „King of Invention” czy „Reign of Dreams” to typowo manillowe, metalowe killery depczące pozerów i fanów popowych melodii. Jedyną rysą na tym materiale jak dla mnie jest refren „Luxiferia's Night”, ale za to zwrotki w tym numerze i główny riff są znakomite. Pozostałe utwory to „The Dead Still Speak”, bardzo bezpośredni numer z niesamowicie wkręcającym riffem na początku i na końcu oraz „Sword of Hate” będący typowym numerem dla Sheltona z pięknym epickim gitarowym wejściem przeradzającym się w cudowne solo.
Właśnie pozostając w temacie solówek to są one najlepsze jakie Shelton stworzył od wielu lat. Zresztą wszystkie jego partie gitarowe tutaj to po prostu perfekcja. Podobnie jak gra sekcji z fenomenalnym Neudim na bębnach, który tutaj przeszedł samego siebie oraz znakomitym Joshem Castillo na basie, który tworzy gęste, pulsujące tło pod gitarę mistrza. Utwory, nawet te teoretycznie proste mają w sobie tyle smaczków, że odkrywanie ich wszystkich zajmuje wiele przesłuchań. Ja z każdym kolejnym wielbię ten krążek co raz bardziej. Prawdziwa uczta dla fanów Manilla Road i ogólnie pojętej muzyki metalowej. Słychać, że zespół po zwartej heavy metalowej „Mysterium” powrócił do bardziej epickich form wyrazu.
Drugi krążek zatytułowany jest „After the Muse” i należy go potraktować jako ciekawostkę i prezent dla fanów, ale utrzymany na tak wysokim poziomie, że wręcz nie wypada traktować go jako coś gorszego sortu. Wszystkie utwory, poza kilkoma solami, są zagrane niemal w całości akustycznie. Na program tej płyty składają się choćby dwie wersje utworu „All Hallows Eve” pierwotnie nagranego na próbie w 1981 roku i odświeżonego po latach z gościnnym udziałem syna Marka, Ian'a Alexandra na gitarze oraz Ricka Fishera na bębnach. Oprócz tego mamy nowe lub niepublikowane wcześniej utwory „After the Muse”, Life Goes on”, Reach” oraz napisany przez Marka i Gianluce Silvi'ego „In Search of the lost Chord”. Bardzo miły i relaksujący materiał wzbudzający większy apetyt na solowy akustyczny projekt Sheltona Obsidian Dreams, którego debiut ma wyjść jeszcze w tym roku.
Podsumowując „The Blessed Curse” jest kolejnym arcydziełem twórców epickiego metalu. Jest to płyta, która jeśli tylko dacie jej szansę to zawładnie Wami totalnie i zapewni niesamowite doznania. Wielki zespół nagrał kolejny wielki krążek, a ja gnę się w pokłonach.

5,9/6