środa, 22 kwietnia 2015

Manilla Road - The Blessed Curse (2015)

Pamiętam jak jeszcze niedawno spuszczałem się z zachwytu nad poprzednim krążkiem Manilla Road uważając go za coś absolutnie wybitnego. Podejrzewam, że gdybym dał „Mysterium” trochę więcej czasu i napisał recenzję z bardziej chłodną głową to ocena byłaby trochę mniej entuzjastyczna, choć w dalszym ciągu uważam, że jest to znakomity album. Natomiast z najnowszym materiałem bogów epickiego metalu postąpiłem nieco inaczej. Słuchałem go w nocy, w dzień, na słuchawkach, głośnikach. Robiłem przerwy i ponownie do niego wracałem. Wszystko po to by przekonać się z całą stanowczością, że jest to dzieło wybitne. Może nie najlepsze, bo niektórych tytułów po prostu nie da się przebić, ale również zasługujące na to miano.
Zespół po raz pierwszy w historii wydał dwupłytowy materiał. Pierwsza część zatytułowana „The Blessed Curse” to główna składowa tego wydawnictwa, a zawiera ona 10 premierowych kompozycji. Już pierwszy, tytułowy numer, pokazuje nam, że oto właśnie zetknęliśmy się z czymś nietuzinkowym i jedynym w swoim rodzaju. Na początek spokojne gitary i delikatny śpiew Sheltona w zwrotkach, po czym następuje fantastyczny refren i w tym momencie jestem już kupiony. Niespodziewanie w pewnym momencie pojawia się w tym utworze progresywna, a może nawet trochę jazzowa wstawka. Po prostu arcydzieło. Co ciekawe, na tym materiale większe wrażenie robią te spokojniejsze utwory. Kolejnym absolutem jak dla mnie jest ponad 8-mio minutowy „Tomes of Clay”, który dzięki orientalizmom wprowadza nas w świat starożytnego Sumeru i doskonale uzupełnia się z tekstem. Poza solówkami, cały jest zagrany na gitarach akustycznych i jak dla mnie jest to czysty geniusz. W podobnych klimatach utrzymane są też przepiękny i bardzo przestrzenny „Falling”, w którym gościnnie zagrali i zaśpiewali backing wokale Gianluca Silvi (Battle Ram, Doomsword)) oraz Kostas Tzortzis (Battleroar), a także zamykające tę część akustyczne arcydzieło „The Muses Kiss”.
Zapytacie teraz, a gdzie tu metal? Pomijając to, że nawet w tych spokojniejszych kompozycjach słychać jaki zespół je wykonuje, to reszta utworów to konkretny strzał między oczy. Takie „Truth in the Ash”, „King of Invention” czy „Reign of Dreams” to typowo manillowe, metalowe killery depczące pozerów i fanów popowych melodii. Jedyną rysą na tym materiale jak dla mnie jest refren „Luxiferia's Night”, ale za to zwrotki w tym numerze i główny riff są znakomite. Pozostałe utwory to „The Dead Still Speak”, bardzo bezpośredni numer z niesamowicie wkręcającym riffem na początku i na końcu oraz „Sword of Hate” będący typowym numerem dla Sheltona z pięknym epickim gitarowym wejściem przeradzającym się w cudowne solo.
Właśnie pozostając w temacie solówek to są one najlepsze jakie Shelton stworzył od wielu lat. Zresztą wszystkie jego partie gitarowe tutaj to po prostu perfekcja. Podobnie jak gra sekcji z fenomenalnym Neudim na bębnach, który tutaj przeszedł samego siebie oraz znakomitym Joshem Castillo na basie, który tworzy gęste, pulsujące tło pod gitarę mistrza. Utwory, nawet te teoretycznie proste mają w sobie tyle smaczków, że odkrywanie ich wszystkich zajmuje wiele przesłuchań. Ja z każdym kolejnym wielbię ten krążek co raz bardziej. Prawdziwa uczta dla fanów Manilla Road i ogólnie pojętej muzyki metalowej. Słychać, że zespół po zwartej heavy metalowej „Mysterium” powrócił do bardziej epickich form wyrazu.
Drugi krążek zatytułowany jest „After the Muse” i należy go potraktować jako ciekawostkę i prezent dla fanów, ale utrzymany na tak wysokim poziomie, że wręcz nie wypada traktować go jako coś gorszego sortu. Wszystkie utwory, poza kilkoma solami, są zagrane niemal w całości akustycznie. Na program tej płyty składają się choćby dwie wersje utworu „All Hallows Eve” pierwotnie nagranego na próbie w 1981 roku i odświeżonego po latach z gościnnym udziałem syna Marka, Ian'a Alexandra na gitarze oraz Ricka Fishera na bębnach. Oprócz tego mamy nowe lub niepublikowane wcześniej utwory „After the Muse”, Life Goes on”, Reach” oraz napisany przez Marka i Gianluce Silvi'ego „In Search of the lost Chord”. Bardzo miły i relaksujący materiał wzbudzający większy apetyt na solowy akustyczny projekt Sheltona Obsidian Dreams, którego debiut ma wyjść jeszcze w tym roku.
Podsumowując „The Blessed Curse” jest kolejnym arcydziełem twórców epickiego metalu. Jest to płyta, która jeśli tylko dacie jej szansę to zawładnie Wami totalnie i zapewni niesamowite doznania. Wielki zespół nagrał kolejny wielki krążek, a ja gnę się w pokłonach.

5,9/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz