środa, 31 grudnia 2014

Satan's Host - Burning the Born Again... (A New Philosophy) (2004)

Na kolejny album ekipy Patricka “Evil” Elkinsa trzeba było czekać aż cztery lata, bo do 2004 roku. W składzie doszło do zmiany sekcji rytmicznej, a na pokładzie pojawili się grający na perce Pete 3 Wicked oraz obsługujący 4 struny J Phantom. Co prawda dwa lata wczeœniej zespół miał napisany materiał, który nazwali “Legions of the Fire Age”, ale z powodu kontuzji garowego odwołali sesję nagraniową. Co się stało z tym materiałem niestety nie wiem. Jednak “Burning the Born Again” wynagrodził długie oczekiwanie z olbrzymią nawiązką. Kurwa, ta muza gniecie jądra i budzi przedwiecznych. To jest stuprocentowy metal oparty na najlepszych motywach wszystkich klasycznych gatunków. Mamy tu Death/blackową brutalność, thrashową agresję i dynamikę, doomowy ciężar i klasyczne melodie. Czyli to samo co na poprzedniczce? Poniekąd tak, ale na “Burning the born...” wszystko jest lepsze, większe, fajniejsze. “Archidoxes...” przy tym krążku po prostu nie istnieje. Płyta trwa 75 minut, ale nie można się od niej uwolnić. Każdy z tych utworów aż kipi od pomysłów, mnogość genialnych motywów sprawia, że słucha się jej z otwartą papą i obłąkanym wzrokiem. Tym razem większy nacisk położony został na ciężar. Większość utworów zaczyna się od wolnych, walcowatych, doomowych riffów, by z czasem przeradzać się w death/black/thrashowy huragan. Pojawia się też sporo klasycznie i heavy metalowo brzmiących fragmentów, ale stanowią tylko jedną ze składowych. Muszę też wspomnieć o solówkach, które na tym krążku są po prostu rewelacyjne, a w niektórych momentach autentycznie wywołały u mnie ciary na grzbiecie. Jest kilka absolutnych hitów, które rzucają mną po ścianach i odbierają wolną wolę. Na pierwszy rzut idzie “Sinners in Sanctuary” rozpierdalający wszelkie obiekty. Ile się tutaj dzieje! Od ciężkiego walca i doomowego sola na początku przez death metalową jazdę, thrashowe riffy aż do genialnego motywu zaczynającego się w okolicach 4:05. To już jest totalny orgazm, szczególnie, gdy na tle melodyjnego riffu wchodzi solo. Po prostu czysty heavy metal. No i oczywiście doskonały refren i miażdżące gary. Następnym killerem jest “The Unholy Sabbath”, który jest chyba najbardziej klasycznym utworem na “Burning...”. Zaczyna się od doomowych riffów wyraźnie inspirowanych Black Sabbath, by za chwilę uderzyć riffami w klimacie NWoBHM. W 4:30 wchodzi piękna melodia i słyszymy cudowne, emocjonalne solo, a w pewnym momencie pojawia się nawet czysty wokal. Totalny epic doom. Dalej jest “Satanic Magistrerium”, do którego Satan's Host zrobili klip. Kolejny przehit, w którym przeplatają się motywy heavy i black, by w pewnym momencie zmasakrować deathową brutalnością. Mnóstwo wykurwistych riffów, co w przypadku Patricka jest normą oraz atmosfera lekko zalatująca Mercyful Fate. No i może bym jeszcze wyróżnił “Inside the Castle of Euphoric Blasphemy” standardowo z monumentalnym i ciężkim początkiem oraz doskonałym refrenem z chórkami w tle. Ależ robią mi dobrze riffy w tym kawałku. Reszta jest również bardzo dobra i żadna z kompozycji nie odstaje poziomem in minus. Nie ma teraz czasu ani miejsca na opisywanie ich wszystkich tym bardziej, że musiałbym używać samych powtórzeń. Oprócz 10-ciu właściwych utworów, na wznowieniu Moribund z 2007 roku jest też dodanych 5 krótkich przerywników, które jeszcze potęgują ten mroczny i diabelski klimat, wyzierający z każdego dźwięku tego albumu. Co ciekawe wieńczący całość “Luciferian Law Evoked” składa się z kilku różnych nakładających się na siebie wokali co wywołuje efekt podobny do tego co zrobił nasz rodzimy Magnus w swoim “Ritual”, a przynajmniej takie miałem skojarzenia. W porównaniu z “Archidoxes of Evil” poprawie uległo niemal wszystko. Od samych kompozycji po brzmienie, które tutaj masakruje. Słychać też, że zespól nie zmarnował tych czterech lat i odnalazł swoją drogę oraz tożsamość czego brakowało mi na wcześniejszym materiale. Udało im się połączyć wiele różnych elementów w tak znakomity sposób, że tworzą potężny monument. To jest aż nie do uwierzenia, że ta płyta przeszła bez większego odzewu, a ja sam zapoznałem siê z nią dopiero teraz. Mea Culpa.
5,2/6

niedziela, 28 grudnia 2014

Satan's Host - Archidoxes of Evil (2000)

Rok 1999 był tym, w którym Satan's Host powrócił do świata żywych. Jednak był to już nieco inny zespół niż w latach '80. Zmianom uległ skład grupy, bo ze starych czasów został tylko Patrick „Evil”, do którego dołączyli wokalista L.C.F. Elixir, basista L.A.W. oraz bębniarz Anthony Chavez, a także sama muzyka, która stała się cięższa i bardziej mroczna. W tym właśnie roku ukazał się powrotny ep zatytułowany „In Articulo Mortis”, ale ponieważ nie miałem nigdy możliwości przesłuchania choćby fragmentu, więc przeskoczę od razu kolejnego wydawnictwa. W 2000 roku z najgłębszych otchłani piekła wypełzł bękart , który nazwany został „Archidoxes of Evil”. Początek w postaci intra, na które składa się bardzo ładna melodia grana na gitarze akustycznej, delikatne klawiszowe tło oraz czysty śpiew brzmiący jak inwokacja do piekielnych książąt. Następnie rozpoczyna się właściwy program płyty i pierwsze zaskoczenie. Muzyka Satan's Host jest wolniejsza i zdecydowanie cięższa, instrumenty są strojone niżej, a wokalista przechodzi pomiędzy agresywnymi wrzaskami, growlem aż do Anselmowatych zaśpiewów jak w „Clan of the Hellions”. Ten akurat numer w ogóle ma coś z Pantery. Czaem słychać bardziej rockandrollowy drajw jak choćby w „Spheric Destiny”. Nawet solo ma taki klasyczny, podbarwiony bluesem klimat. Niestety w tym samym wałku pojawiają się nowocześnie brzmiące zagrywki gitarowe przywodzące na myśl Machine Head czy coś w ten deseń. Zespół stara się czerpać z niemal wszystkich odmian metalu. Mamy tu thrashową agresję, deathowy ciężar i brud, z blacku wzięte są niektóre zagrywki, a także strona liryczna, w której dominuje satanizm, natomiast z heavy metalu mamy melodyjne fragmenty i sola. Nie przekonuje mnie ta płyta jakoś specjalnie. Wystarczy dodać, że utworami, które zrobiły na mnie największe wrażenie były intro i instrumentalny, także akustyczny „Melektaus”. Reszta utworów jest całkiem niezła, ale jako całość na dłuższą metę nuży. Ewentualnie jeszcze można wyróżnić „Nightside of Eden”. W uszy rzuca się też brak dynamiki, szczególnie w momentach, gdy zespół przyspiesza, spowodowany zapewne nie najlepszą produkcją. Do tego pozbawione mocy, suche bębny też nie sprzyjają odbiorowi tego krążka. W tego rodzaju muzyki musi pierdolnięcie i moc, a tutaj z tym jest różnie. Nie jest to jakiś tragiczny materiał, a wręcz rzekłbym, że jest całkiem spoko. Jednak, żeby zwrócić na siebie uwagę potrzeba czegoś więcej. Jest po prostu przeciętnie, a z pewnością nie o to chodzi w Satan's Host. Szczerze mówiąc nie mam specjalnej ochoty kolejny raz posłuchać tej płyty. Ten krążek był dla Satan's Host ponownym zetknięciem się ze sceną i słychać, że Patrick był na etapie poszukiwania swojej muzycznej tożsamości. Jest ok, ale sporo jeszcze brakuje do ideału.
3,5/6

Satan's Host - Midnight Wind (1987)

Rok po debiucie miał się ukazać drugi krążek Satan's Host „Midnight Wind”, jednak ze względu na bankructwo ich ówczesnej wytwórni Web records niestety do tego nie doszło. Przez wiele lat ten materiał krążył wśród ludzi jako bootleg, aż wreszcie w 2014 roku dzięki Skol records wyszedł oficjalnie jako bonus do reedycji „Metal from Hell”. Na program płytki składa się 6 utworów w tym 2 covery: „Black Sunday”(Jag Panzer) i „House of the Rising Sun”(m.in. The Animals). Oba otwierają całość i są po prostu ok, nic nadzwyczajnego. Najbardziej zapewne interesuje wszystkich pozostała premierowa czwórka. Otóż nie są to niestety utwory na poziomie debiutu, no może z jednym wyjątkiem. Niby ten sam styl, ale za każdym razem, gdy ich słucham nie są w stanie wywołać u mnie tego stanu, który wywoływał „Metal from Hell”. Może więcej jest tutaj pierwiastków thrashowych, a niektóre fragmenty numeru tytułowego szczególnie chórki w refrenie wywołują odległe skojarzenia z Nasty Savage. „Face of Fire” na początku przywołuje klimat Mercyful Fate, by potem przyspieszyć i w takim tempie dotrwać do końca. Jak dla mnie nic specjalnego, za dużo chaotycznego napierdalania, a za mało prawdziwej muzycznej uczty. „Witches Return” zaczyna się od spokojnych gitar będących podkładem pod obłąkańcze i niemalże teatralne wokalizy Conklina, by za chwilę zaatakować słuchacza mocnym wejściem. Znakomite riffy, zróżnicowana rytmika oraz epicki i momentami psychodeliczny klimat składają się na zdecydowanie najlepszy numer tego ep. On jedyny nie odstaje od debiutu. Na koniec mamy „Demonic Plague”, który jest zwyczajnie poprawny, ale nic więcej po jego wysłuchaniu w mojej głowie nie pozostało. Ot, kolejny utwór Satan's Host jednak bez tego czegoś.
Ogólnie rzecz biorąc jest słabiej niż na poprzedniczce, ale i tak płytka robi dobre wrażenie. Jeden znakomity utwór w postaci „Witches Dance” trzy niezłe lub dobre oraz dwa covery. Do tego podobnie beznadziejne brzmienie. Od czasu do czasu można sobie przesłuchać, ale erekcji nie uświadczyłem. Moim zdaniem Satan's Host na „Midnight Wind” zrobił jednak malutki krok wstecz i niestety krótko potem przestał istnieć na kilka dobrych lat. Powrócili dopiero pod koniec lat '90 jednak już w innym składzie i z inną muzyką, ale o tym w kolejnej recenzji.
4/6

Satan's Host - Metal From Hell (1986)

Oficjalnie powstanie Satan's Host datuje się na rok 1977, ale tak naprawdę na poważnie zespół zaczął działać 9 lat później. Wtedy to w 1986 roku po uprzednim opuszczeniu szeregów Jag Panzer wokalista Harry Conklin vel Leviathan Thirsen dołączył do składu. W tym momencie bestia z Denver była gotowa do ataku, a w skład hordy wchodzili również założyciel, gitarzysta i jedyny muzyk, który nigdy nie opuścił jej szeregów Patrick „Evil” Elkins, basista Belial John Phantom oraz bębniarz D.Lucifer Stele. Bez zbędnych ceregieli i tuzina różnego rodzaju epek, demówek czy rehów, Satan's Host uderzyli od razu pełnym krążkiem, który pomimo znakomitej muzyki nie został odpowiednio doceniony z jednego przede wszystkim powodu, a mianowicie koszmarnego brzmienia. Czasem wszystkie instrumenty zlewają się w ścianę dźwięku by za chwilę jeden z nich, czasem gitara, czasem bas albo perkusja zagłuszył pozostałe. Do tego czasem pojawia się wrażenie chaosu, jakby każdy instrument grał co innego lub w innym tempie. Dla słuchacza nieobeznanego we wszelakich podziemnych produkcjach może to być przeszkoda nie do pokonania. Jeśli jednak już oswoimy się z tą surowizną to wtedy zaczniemy dostrzegać nawet jej pewne zalety. Nieokrzesaną energię, moc, agresję i ten specyficzny piekielny pierwiastek. Sama muzyka to najwyższej próby power/speed metal, ale odniesień do thrashu czy nawet pierwszej fali black metalu też możemy się doszukać.
Płyta zaczyna się od intro „Prelude: Flaming Host”, w którym można usłyszeć dźwięk obracającego się koła tortur oraz ludzki wrzask, a następnie monolog Thirsena. Całość wprowadza nas w lekko obłąkańczy nastrój. Potem zaczyna się właściwa część płyty, a na początek atakuje nas „Black Stele” będący idealną wizytówką grupy. Power metal z masą riffów, zmianami tempa i doskonałymi melodiami. Do tego zajebiste chórki. Dalej jest „Into the Veil” zaczynający się od riffu, którego melodia w jakiś dziwny sposób kojarzy mi się z mrocznymi wiekami średnimi. Dużo dobrych melodii i epickości. W kolejce czeka już numer tytułowy tym razem prezentujący bardziej thrashowe oblicze Satan's Host. Tak więc mamy agresję, szybkie tempa i skandowany refren. Zdecydowanie jeden ze sztandarowych wałków grupy. Teraz pora na jednego z moich faworytów, czyli „King of Terror”, który w pierwszej fazie sprawia wrażenie chaosu i arytmiczności, ale jest to tylko złudzenie. Ten utwór to intensywny i skumulowany strzał w mordę, a refren z chórkami w tle to już kwintesencja metalu i jedna z piękniejszych rzeczy jakie słyszałem. „Strongest of the Night” zaczyna się od wykrzyczanej przez zespół frazy znanej z horroru „Evil dead(Martwe zło)” i o tym filmie traktuje też tekst. Muzycznie numer jest dość ciężki z wieloma fragmentami granymi w średnich tempach i posiadający dość złowieszczą atmosferę. Natomiast „Standing at Death's Door” jest typowym kawałkiem Satan's Host z wieloma zmianami tempa, sporą ilością riffów i klasycznie heavy metalowym refrenem nasuwającym mi skojarzenia z lekko pomrocznionym i przyciężonym Stormwitch. Po nim następuje kolejny mój faworyt „Hell Fire”. W tym wypadku ciekawostką jest fakt, że głównym instrumentem prowadzącym jest bas, który wygrywa znakomite melodie. Co jeszcze mnie tak urzeka? Przede wszystkim średnie tempa i potęga bijąca z tych dźwięków, by nagle przyspieszyć w cudnym i epickim refrenie. Jeszcze na koniec nastrojowe zwolnienie z piękną partią wokalną. Doskonała kompozycja! Krążek zamyka najdłuższy, prawie 8-mio minutowy „Souls in Exile”, który akurat mi się podoba najmniej. Oczywiście jest również bardzo dobry, ale jakoś brakuje mi w nim momentów wyrywających serce.

Oddzielne kilka słów należy się każdemu z muzyków. Patrick „Evil” stworzył mnóstwo znakomitych riffów, solówek i melodii oraz był twórcą większości materiału więc jego wkład w to dzieło jest oczywisty. Podobnie jak Harry Conklin, który jak wszyscy pewnie wiedzą jest jednym z najlepszych wokalistów na planecie. Swoimi partiami potrafi wywołać całą gamę uczuć i zbudować atmosferę czy to podniosłości, heroizmu czy grozy. Fenomenalną robotę wykonał również bassman Belial. Jego grę słychać bardzo wyraźnie i co najważniejsze nie stara się być tylko tłem, ale pełni rolę niemalże drugiej gitary. Bębniarz D.Lucifer gra bardzo gęsto, intensywnie, chwilami wręcz maniakalnie dzięki czemu ta muzyka jest tak cholernie dynamiczna.
Strona liryczna jest może trochę naiwna i infantylna, ale jakże klasyczna dla metalu lat '80. Metal i diabeł z naciskiem na tego drugiego zawsze doskonale pasowały do tej muzyki, dlatego te z „Metal from Hell” niosą dla mnie sporą dawkę pewnego rodzaju uroku i sentymentalizmu. Swego czasu pewnie szokowały, ale w 1986 roku w dobie takich szatańskich pomiotów jak Hellhammer/Celtic Frost, Possessed czy Slayer podejrzewam, że już pewnie nikogo za bardzo nie ruszały.
Podsumowując jest to doskonały album przepełniony kultem, magią i genialnym klimatem oraz wypełniony fantastycznymi speed/power metalowymi kompozycjami, z których niemal każda ma potencjał by zostać klasykiem. Za samą muzykę i emocje jakie ze sobą niesie dałbym notę maksymalną, ale pozostaje jeszcze brzmienie, za które muszę obniżyć pół punktu. Gdyby było lepsze to jestem przekonany, że Satan's Host byłby dzisiaj dużo większym zespołem. Zastanawiam się jakby te numery zabrzmiały gdyby nagrać je jeszcze raz? Ubrane w dzisiejsze brzmienie na pewno skopałyby dupy, ale boję się, że mogłyby stracić tę nieuchwytną magię, która miała już swój czas i swoje miejsce.
W 2014 roku nakładem Skol records ukazała się zremasterowana reedycja „Metal from Hell” wzbogacona o nigdy wcześniej nie wydany materiał z 1987 roku „Midnight Wind”. Namawiam wszystkich do zaopatrzenia się w to wydawnictwo i radzę się pospieszyć, bo nakład jest bardzo ograniczony. Summa summarum dla mnie jest to klasyk absolutny.
5,5/6

środa, 17 grudnia 2014

Capilla Ardiente - Bravery, Truth and the Endless Darkness (2014)

Czekałem na ten krążek z niecierpliwością przekonany, że będzie to dzieło wysokich lotów no i się nie zawiodłem. Mogę nawet rzec, że debiut tych chilijskich doom metalowców przebił moje wyobrażenia o nim. Słyszałem już parę lat temu ich epkę „Solve Et Coagula” i był to zacny materiał, który już wtedy dawał nadzieję na przyszłość. Poza tym podczas wspólnego piwkowania w Warszawie po koncercie Esoteric/Isole/Procession, basista tego ostatniego Claudio Botarro z ogromnym przekonaniem zachwalał mi mający się dopiero ukazać debiut swojego drugiego zespołu. Tym zespołem był oczywiście Capilla Ardiente, którego nazwę można przetłumaczyć na polski jako płonąca kaplica. Tak więc wszystkie znaki na niebie i ziemi zwiastowały duże wydarzenie na doomowej scenie.
Muzykę graną przez Capilla Ardiente można określić najprościej jako epic doom, czyli słychać echa Candlemass, Solitude Aeturnus czy troszkę mniej znanego Forsaken. Gitarzysta Julio Borquez nagrał wszystkie partie tego instrumentu i muszę przyznać, że odwalił zajebistą robotę. Riffy są niesamowicie majestatyczne, podniosłe i kiedy trzeba to ciężkie, ale nie pozbawione też energii i dynamiki kojarzącej się ze starym power metalem. Jego sola to też najwyższa klasa. Idealnie oddają nastrój tej muzyki, są epickie i bardzo klimatyczne. Najlepszym przykładem jest pierwszy właściwy numer wchodzący zaraz po intro, czyli „Nothing Here for Me”. Możemy usłyszeć w nim również znakomite solo na basie, doskonałą grę garowego oraz równie zajebiste wokale Jest on wizytówką całej płyty i jeśli ktokolwiek go polubi to z pewnością wciągnie się też w resztę. Skoro wspomniałem o wokalach to muszę nadmienić, że Felipe Plaza(również Procession) wywiązał się za swojej roli bez zarzutów. Doskonale spełnia rolę narratora historii opowiadanej w tekstach, a jego trochę dramatyczny i emocjonalny sposób śpiewania sprawia, że wydaje nam się ona bardziej autentyczna. Trochę przypomina mi Roberta Lowe i Leo Stivale(Forsaken).
Cały materiał jest świetnie skomponowany, przemyślany i dopasowany do konceptu. Przybliżając w dużym skrócie historię zawartą w tekstach to opowiada ona losy bohatera żeglującego łodzią po mrocznym morzu, uzbrojonego tylko w miecz i pochodnię. Walczy on z różnymi przeszkodami i przede wszystkim z własnymi słabościami. Muzyka perfekcyjnie oddaje uczucia jakie nim targają, a potężne i przestrzenne brzmienie pozwala nam poczuć bezmiar morza.
Na „Bravery, Truth and Endless Darkness znajdują się dwa krótkie instrumentalne intra rozpoczynające każdą stronę winyla oraz cztery monumentalne kompozycje trwające po 10-11 minut. Płyty najlepiej słuchać jako całości i dać się porwać tej historii, ale każdy z utworów słuchany wyrywkowo robi równie duże wrażenie. Capilla Ardiente udało się nagrać album wyjątkowy, przepełniony emocjami, mroczną atmosferą i co najważniejsze klasycznie metalowy. W tym roku jest to bezapelacyjnie numero uno jeśli idzie o epicki doom metal. Aż strach pomyśleć co stworzą w przyszłości.
Acha, okładka płyty zawierająca wszystkie elementy związane z konceptem lirycznym, to zajebisty motyw na koszulkę. Jeśli takowe się pojawią to choćby góry miały srać będą ją miał.


5,5/6

poniedziałek, 15 grudnia 2014

Chain ReAction - A Game Between Good and Evil (2014)

Tym razem przyszło mi wystukać kilka zdań na temat zespołu dla mnie całkowicie anonimowego. Po zasięgnięciu informacji z przepastnych otchłani internetu dowiedziałem się, że ten niemiecki zespół pogrywa już od 1996 roku z czego do 2005 występował pod nazwą Variety Law. Po zmianie szyldu już jako Chain ReAction nagrali kilka epek po czym w 2014 roku nakładem Pure Legend pojawił się, z pewnością długo wyczekiwany przez samych muzyków album. Czy ktoś jeszcze z niecierpliwością i obgryzając paluchy do krwi czekał na ten krążek? Podejrzewam, że poza najbliższym otoczeniem zespołu nie bardzo. Chain ReAction rzeźbi tradycyjny heavy metal z dużą dawką melodii. Gitarzysta Scott Bolter grał na wczesnych materiałach Stormwarrior w tym na ich debiucie, jednak niestety nie słychać tych wpływów w jego obecnej grupie. „A Game Between Good and Evil” to album, który na pewno nie przyniesie wstydu twórcom, ale też tłumów raczej porywać nie będzie. Ot, poprawny heavy metal i tyle. Słucha się go całkiem przyjemnie i bez uczucia zażenowania. Pojawia się trochę fajnych melodii, a niektóre refreny nawet mogą się wgryźć na trochę dłużej w ucho. Muzycy też umieją grać co przy takim stażu chyba nikogo nie powinno dziwić. Jednak coś mi nie do końca w tym pasuje. Chyba jednak brakuje mi trochę bardziej „metalowego” klimatu, energii i drapieżności. Muzyka jest dla mnie jakaś taka ugrzeczniona i zwyczajnie mnie nie porywa. Wokalistka Conny Bethke ma dobry, mocny głos i umie śpiewać, ale znowu brakuje w tym dynamiki. Do tego jak usłyszałem tekst do „Anthem for Humanity” to aż rozbolały mnie zęby. Grafomania to mało powiedziane. Urósł groźny konkurent dla „Imagine” Lennona, ta sama tematyka. Wracając do muzyki to pomimo sporej liczby zarzutów z mojej strony to jest to jak najbardziej słuchalny i całkiem niezły krążek. Jego pechem jest to, że w dzisiejszych czasach wychodzą ogromne ilości muzyki i żeby się przez to przebić trzeba być więcej niż dobrym. Mimo wszystko części z was Chain ReAction podejdzie z pewnością bardziej, więc jeśli lubicie tradycyjny heavy metal z babeczką za mikrofonem, w którym słychać echa Accept, Saxon czy Scorpions to możecie to spokojnie łyknąć.


3,5/6

środa, 3 grudnia 2014

Maltese Falcon - Głupki z Kerrang...niech się pieprzą!

Na pewno część czytelników HMP kojarzy ten band, a tym, którym ta nazwa nic nie mówi powiem, że był to jeden z głównych reprezentantów duńskiej sceny metalowej pierwszej połowy lat '80. Zespół niestety po wydaniu jednego albumu “Metal Rush” popadł w niebyt. W 2012 roku nakładem greckiej No Remorse ukazały się dwa wydawnictwa Maltese Falcon, które zapewne ucieszyły niezmiernie kolekcjonerów i fanów zespołu. Pierwszym z nich był zbiór wszystkich demówek, ale najciekawszy materiał zawiera drugi krążek, a mianowicie nie wydany wcześniej album. Pierwotnie miał wyjść po “Metal Rush”, a nagrany został w latach 85-86. Zawiera mnóstwo znakomitej muzyki i jest po prostu lepszy od “jedynki”. Mam wrażenie, że gdyby ta płyta ukazała się w tamtych latach nazwa Maltese Falcon mogłaby być znacznie większa niż jest obecnie. O historii zespołu, problemach z Roadrunner i kilku innych rzeczach opwiada mocno rozgoryczony i niezbyt wygadany wokalista Søren Peter "Charlie" Jensen.

HMP: Przed Maltese Falcon były zespoły White Horse i Deadline. Czy to był ten sam styl co Maltese Falcon? Zachowały się jakieś nagrania tych grup?
Søren Peter "Charlie" Jensen: Masz rację. Hall grał na basie w White Horse. Nie wiem czy zachowały się jakiekolwiek nagrania tego zespołu. Martin i ja graliśmy w Deadline. Graliśmy kawałki Judas Priest, AC/DC i Van Halena, może ze dwa, trzy własne. To był raczej zespół z rodzaju tych ”po szkole”. Byliśmy wtedy bardzo młodzi i niedoświadczeni.

Podobno pomysł na nazwę podsunął wam Lars Ullrich, zanim jeszcze wyjechał do USA? Podobno byliście dobrymi znajomymi?
To zabawna historia. Nie jest też tak, że od tej historii wszystko się zaczęło. Z tyłu albumu „Metal Rush” mieliśmy listę podziękowań. Wiele tam zostało napisane, ale „Podziękowania dla Larza za nazwę, Maltese Falcon” odnosi się do Larza, perkusisty Deadline, a nie Larsa Ulricha. Larsa Ulricha i resztę członków Metalliki znaliśmy poprzez wspólnego znajomego Kena Anthony’ego. Ken był w Danii znanym gościem, Metallica przesiadywała wtedy w jego apartamencie kiedy bywali w Skandynawii, koncertując albo nagrywając. Poznaliśmy Larsa i resztę tych kolesi kiedy nagrywali „Ride the Lightning” w kopenhaskim studio Sweet Silence. Ich sprzęt zagubił się gdzieś w Londynie, a wtedy nie mieli kasy, my także nie mieliśmy, więc pożyczyli sprzęt od nas i od Artillery, ponieważ byliśmy wówczas w tym studio i także nagrywaliśmy.

Jakie grupy były wtedy dla Was największą inspiracją?
NWOBHM....

Jak wyglądała w tamtych latach scena duńska? Byli oczywiście Mercyful Fate, ale jak wyglądała reszta?
W Danii było sporo zespołów we wczesnych latach 80-tych. Był Pretty Maids, Artillery, Hero, Wasted, Witch Cross, Alien Force, Disneyland After Dark (obecnie D.A.D.) i wiele innych. Duńska scena wówczas była jak wrzący kocioł. Swoją drogą pierwszy koncert Maltese Falcon zagrała z D.A.D. w jednym z młodzieżowych klubów, obie grupy zagrały tam swój debiutancki występ, a wieczór zakończył się ogromną bójką, jak w starych westernach… to była zabawa!

Zapewne słyszeliście, że wasz debiut został nazwany przez Kerrang jednym z najgorszych metalowych albumów w historii. Jaka była wasza reakcja? Pomijając już moją opinię na temat tej gazety i samą absurdalność tego stwierdzenia uważam, że to świetna reklama (śmiech).
Byłem o tym poinformowany, bo byłem wówczas w Londynie i promowałem wydawnictwo i nie zadbałem oto, żeby przeprowadzić wywiad dla Kerranga. Byłem bliskim kumplem Bernarda Doe, który wówczas publikował dla takich magazynów metalowych jak Hot Rocking. Głupki z Kerrang byli wkurwieni właśnie z tego powodu. Więc, cóż… niech się pieprzą!

Zanim wyszedł debiut nagraliście trzy dema. Jaki był odzew ze strony wydawców? Długo czekaliście na propozycje?
Nie kontaktowaliśmy się z żadną wytwórnią w kwestii naszych pierwszych demówek. Dystrybuowaliśmy je sami pomiędzy fanami i lokalnymi stacjami radiowymi. Mieliśmy wiele pozytywnego odzewu, nawet w Brazylii i Japonii.

Jak doszło do podpisania papierów z Roadrunner? Byliście zadowoleni z tego co dla was robili?
Podpisaliśmy kontrakt na pięć lat i pięć wydawnictw. Nie byliśmy zadowoleni z tego, co zrobili w kwestii promocji, bo nie zrobili nic. Absolutnie nic. Po pierwszym roku chcieliśmy się od nich wynieść, zerwać kontrakt, ale nie mogliśmy. Kontrakt, który podpisaliśmy, nie przewidywał takich sytuacji, więc musieliśmy ogłosić rozwiązanie zespołu, żeby się od nich wynieść. Nie byliśmy ani trochę szczęśliwi z Roadrunnerem.

Jaki był wtedy odzew sceny na „Metal Rush” pomijając oczywiście ten nieszczęsny Kerrang (śmiech)?
Mieliśmy wiele pozytywnego odzewu z całego świata. Na zestawieniach stacji radiowych figurowaliśmy nawet na w pierwszej piątce, ale kiedy poszliśmy rozmawiać z Roadrunnerem o zestawieniach ze sprzedaży album, skłamali, że nie sprzedało się ich za wiele. Nie uwierzyliśmy w żadne słowo, które nam wówczas powiedzieli.

Wasza muzyka była dość ostra i dodatkowo ubrana w surowe brzmienie. Czy uważacie, że to też miało jakiś wpływ na brak sukcesu?
Nagrań dokonano w duńskim studio i żaden z członków zespołu nie był zadowolony z uzyskanego brzmienia i miksu. Nie brzmiało to zupełnie jak to, co sobie wyobraziliśmy, więc owszem, uważam, że miało to znaczący wpływ.

Jak w zespole wyglądał podział obowiązków? Dochodziło między wami do kłótni czy też może wszyscy chcieli iść w tym samym kierunku?
Nie kłóciliśmy się wcale o naszą muzykę, ale mieliśmy trochę problemów ze startem nie mając żadnej kasy od Roadrunnera. Wówczas trochę między nami było nieprzyjemnie.

Jak długo powstawał materiał na „Metal Rush”? Jak dzisiaj oceniacie ten krążek?
Nagrywaliśmy go przez cztery dni, a przez jeden dzień odbywały się miksy. Nie mieliśmy nawet żadnego wpływu na te miksy. Rany, cóż to było za dni...

Mieliście napisanych więcej utworów niż te osiem, które trafiło na krążek. Według jakiego klucza wybieraliście numery na debiut?
O tym jakie utwory znalazły się na albumie decydował Roadrunner i Kess Wessels.

Czemu na płycie nie ma takiego znakomitego numeru jak „Maltese Falcon”? Napisaliście go już po rejestracji „Metal Rush”?
"Maltese Falcon" był pierwszym napisanym przez nas utworem. Patrz odpowiedź wyżej…

Jak wyglądała wasza działalność koncertowa? Graliście jakieś spektakularne koncerty? Z kim dzieliliście scenę?
Byliśmy koncertowym zespołem bardziej niż studyjnym, więc wszystkie nasze koncerty były spektakularne. Graliśmy przed Manowar i Garym Moore’em.

Dlaczego, pomimo posiadanego materiału nie udało wam się nagrać drugiego albumu, a zespół po prostu się rozpadł?
Ponownie jak wyżej, wszystko przez jaja z Roadrunnerem.

Moim zdaniem „dwójka” zawiera dojrzalszy, potężniejszy i po prostu lepszy materiał. Jakie jest wasze zdanie na ten temat?
Masz rację! Nie mogę się nie zgodzić. Myślę, że gdybyśmy zostali ze sobą jako zespół dłużej i dojrzeli bardziej, moglibyśmy być dziś jedną z czołowych kapel. To żałosne, że musieliśmy się rozwiązać.

Słychać, że w tym okresie wpływ na was musiał mieć US power i choćby takie zespoły jak Savatage. Zgadza się czy też wyszło to zupełnie przypadkowo?
W znacznej mierze inspirowaliśmy się Birds, ale naturalnie czerpaliśmy też z wielu innych zespołów.

Co robiliście po rozpadzie zespołu? Większość pewnie wie co się działo z Halem Patino, który jest kojarzony przede wszystkim z gry u Kinga Diamonda, ale co się stało zresztą składu?
Carsten przestał grać na gitarze. Martun grał dalej w cover bandzie. Flemming pracuje jako perkusista techniczny dla Larsa z Metalliki. Kiedy jest w domu gra ze mną. Ja wciąż gram w dwóch zespołach. Jeden z nich to Release, drugi jest cover bandem, gdzie Flemming gra na perkusji. Gramy w nim w większości Deep Purple i Black Sabbath.

Jakie wydarzenia z waszej historii wyryły wam się najbardziej w pamięci?
Nie pamiętam. Dla mnie, na pewno wyryła się gorąca praca dla Manowar. Byliśmy na scenie, w pewnym momencie spojrzałem w bok. Dio stał gdzieś tam i z uśmiechem podnosił kciuki w górę. Wow, to było niesamowite. Był w mieście, bo grał koncert dzień po nas. My byliśmy zaproszeni jako goście specjalni. Nawet z nim pogadaliśmy. Cóż za wspomnienie.

W 2012 roku nakładem No Remorse Records. Ukazały się dwie kompilacje. Pierwsza zawierająca trzy pierwsze dema, a kolejna nigdy nie wydany drugi album. Mieliście wpływ na ostateczny kształt tych wydawnictw?
Tak.

Oba wydawnictwa są limitowane do 500 sztuk i zawierają sporo ciekawostek dla fanów. Możecie opowiedzieć coś więcej na ich temat?
Nie, nie możemy.

W dobie reaktywacji wielu zasłużonych grup z lat 80-tych nie myśleliście by spróbować ponownie pograć razem? Może niekoniecznie nowy album, ale chociaż jakieś okolicznościowe koncerty?
Tak. Hall i ja rozmawialiśmy o tym wielokrotnie.

Które z waszych utworów były najlepiej odbierane przez publikę, a które wy lubicie najbardziej i dlaczego?
Moimi ulubionymi są wszystkie z drugiego albumu. Z ”Metal Rush” byłby to ”I Fancey Heavy And Loud” i tytułowy.

Śledzicie jeszcze scenę metalową? Są może jakieś nowsze grupy, który wywierają na was duże wrażenie?
Nie, niespecjalnie.

Chcielibyście na koniec przekazać coś polskim fanom?
Kochajcie, nie wojujcie i bądźcie dobrzy dla wszystkich ludzi.

wtorek, 2 grudnia 2014

Switchblade - Esencja tradycyjnego metalu

Podejrzewam, że niewielu czytelników byłoby w stanie wymienić nazwę jakiegoś izraelskiego zespołu reprezentującego tradycyjną stronę metalu. Owszem, pewnie niektórzy znają takie grupy jak Orphaned Land czy Salem, ale to jednak trochę inna bajka. Pod koniec ubiegłego roku nakładem Killer Metal ukazał się debiutancki album Switchblade, kwintetu z Hajfy. “Heavy Weapons” zawiera prawie 40 minut klasycznego heavy metalu wzorowanego przede wszystkim na scenie brytyjskiej z bardzo dobrym brzmieniem i niezłymi kompozycjami. Zapraszam do wywiadu z wokalistą Liorem Steinem.

HMP: Witam. Zaczniemy od standartowego pytania o początki grupy. Jak doszło do powstania Switchblade?
Lior Stein: Zasadniczo, zespół zaczął się od kilku domowych nagrań, które zrobiłem jeszcze w czasach, kiedy byłem gitarzystą. Przyjaciel zaoferował mi wtedy, żebym wyraził je lepiej w formie zespołu. Spodobał mi się ten pomysł. Kilka tygodni później odbyła się pierwsza próba, pierwszego składu Switchblade. Chciałem wtedy stworzyć zespół thrash/power metalowy, coś podobnego do amerykańskich zespołów metalowych z lat ’80 a’la Metal Church i Vicious Rumors.

Czemu zdecydowaliście się grać akurat klasyczny heavy metal?
Rok 2010 rozpoczął bardziej profesjonalne lata dla Switchblade, oczywiście po wielu znaczących zmianach w składzie. Razem ze mną, Yurim Sabovem (był wtedy naszym głównym gitarzystą, który grał ze mną od 2006 roku), Federiciem Taichem (gitary) i Saschą Latmanem (bas), a na początku 2011 roku z Moshem Sabachem (perkusja) nieformalnie postawiliśmy fundamenty dla Switchblade jako zespołu heavy metalowego. Myśląc o tym, z całą moją tęsknotą do ciężkości amerykańskiego metalu lat ’80, nie było nic lepszego niż postawienie na heavy metal, głównie brytyjski, z licznymi starymi amerykańskimi elementami. Podjęliśmy taką decyzję ze względu na to, że prawie cały lineup inspirował się heavy metalem.

Jakie zespoły miały największy wpływ na was i na Switchblade ogólnie?
Myślę, że Iron Maiden i coś z ruchu NWOBHM było dla nas główną inspiracja i kierunkiem. Oczywiście doceniamy również niemiecki i amerykański metal. Osobiście (mój gust jest mniej lub bardziej zgodny z gustem zespołu) jestem wielkim fanem Iron Maiden, ale też Metal Church, Vicious Rumors, Accept, Judas Priest itp.

Jak wygląda scena tradycyjnego metalu w Izraelu? Przyznam się, że jesteście jedynym zespołem z waszego kraju reprezentującym ten rodzaj grania, który dane mi było usłyszeć.
Z tego co pamiętam z wcześniejszych czasów sceny izraelskiej, przez lata było tylko kilka hard rockowych zespołów. Jednym z nich był Stella Maris, który z czasem stał się czymś co jest nazywane hard‘n’heavy a’la lata osiemdziesiąte. Był też zespół, który nazywał się Masteriff, bardziej heavy/tharsh na początku ostatniej dekady, ale nic z tego nie może być jednoznacznie nazwane tradycyjnym metalem. Mogę przyznać, że prawdopodobnie jesteśmy jedyni, chociaż myślę, że powstaną też inne, ale nie mogę naprawdę powiedzieć, że my byliśmy pierwsi.

Zanim ukazał się „Heavy Weapons” , oprócz kilku dem wydaliście aż pięć singli. Skąd taki pomysł?
W przeciwieństwie do “Infernal Paradise”, który został wydany jako utwór promujący “Heavy Weapons”, pozostałe single były wymierzone w scene metalową, żeby pokazać, że jesteśmy, pracujemy nad nowym materiałem i oczywiście promują nasz obecny kierunek w metalu. „Endless War/Euphoria” i „Metalista” z 2012 roku zapieczętowały nową erę dla zespołu, gdzie heavy metal płonie głęboko w naszych duszach. Ogólnie rzecz biorąc myślę, że ostanie cztery single stworzyły idealne warunki do pojawienia się „Heavy Weapons”, który składa się z tych samych kawałków, ale w wiele lepszej produkcji i klimacie.

Jak długo powstawał materiał na debiut?
Zanim zaczęliśmy proces pisania/komponowania “Heavy Weapons”, trzy kawałki były już gotowe. Praca nad pozostałymi utworami trwała około sześciu do ośmiu miesięcy.

W jaki sposób powstaje wasza muzyka? Pracujecie wspólnie czy macie jednego kompozytora?
Jeżeli chodzi o “Heavy Weaons”, Fede i ja spotkaliśmy się w studio i rzucaliśmy pomysłami na potencjalne utwory. Fede zaproponował riffy, o których myślał już wcześniej i zaprezentował je. Prawdę mówiąc, prawie każdy riff trafił prosto na album, bo zawsze czułem, że Fede wiedział czego chcę jeżeli chodzi o muzykę zespołu. Później, tak jak to już robiliśmy wcześniej przy singlach, Fede komponował riffy i ogólna strukturę kompozycji, podczas gdy ja dodawałem teksty i linie wokalu. „Lost Lovers Unite” i „Endless War”, w porównaniu do innych utworów, są wynikiem połączonej pracy z naszym byłym basistą, Saschą Latmanem, który dodał linie jakie zaproponował. Co do obecnego stanu rzeczy, proces tworzeni może się zmienić na następnym albumie, ze względu na nowych muzyków.

O czym traktuje warstwa liryczna? Może kilka słów na ich temat?
Heavy Weapons”, utwór otwierający, wszystko może być ciężkie i jak płynny metal, ale jest w stylu, jaki znalazłbyś w glam metalu połowy i końca lat osiemdziesiątych, ery Motley Crue, coś w rodzaju melodii zorientowanych na seks. „Euphoria” jest jak pobudka, uderzenie w policzek, znak ostrzegający, informacja dla tych, którzy nie widzą, albo nie podejrzewają, że są manipulowani przez innych, którzy nimi żądzą, żyją swoim życiem nie myśląc o niebezpieczeństwach, które mogą na nich czekać. „Metalista”, jak można było podejrzewać, jest kawałkiem o kobiecie, paskudnej maszynie seksu, maniakalnej zabójczyni, to kobieca wersja Jacka The Rippera. „Lost Lovers Unite”, było napisane dla mojej żony, to krótka opowieść o kochankach i ich zjednoczeniu, silnie związanych swoim uczuciem, aż do pewnego dnia, kiedy mroczne siły rozdzieliły ich od siebie, wypędziły, każde w daleki zakątek świata. Musieli znaleźć siebie jeszcze raz, nie poddając się. „Curse Of The Father, Sins Of The Son”, mała gra słów znanego wyrażenia „Sins Of The Father”, nic o królewskości i wielkości, ojciec jest przeklęty za swoje uczynki, piętnuje swojego syna tymi samymi grzechami, które sam kiedyś popełnił, podczas gdy jego syn nie może z tym nic zrobić. „Infernal Paradise” krzyk środowiska naturalnego do tych, którzy myślą, że długo pozostaniemy na Ziemi. „Into The Unkonown” to naturalny niepokój o tajemnicę, która może być przerażającym, niewyjaśnionym fenomenem, walką z czyjąś istotą, żeby zaakceptować lub odrzucić możliwości, które mogą zakończyć ryzyko. „Endless War” to nic więcej jak utwór gloryfikujący zwycięstwo heavy metalu, hołd i podziw dla tego gatunku.

Muszę pochwalić brzmienie, które jak na debiut jest naprawdę znakomite. Odpowiedzialny za nie jest wasz gitarzysta Federico Taich. Jesteście z niego zadowoleni? W przyszłości też planujecie tak pracować czy może spróbujecie kogoś z zewnątrz?
Myślę, że produkcja Fede’a w tym albumie jest świetna i naprawdę uwielbiam słuchać jej w kółko. W porównaniu do wielu wydawnictw, których słuchałem przez lata, niezależnie od tego czy był to mały lub biedny zespół, Fede, bez tych wszystkich bombowych i kosztownych sprzętów w studiu potrafił osiągnąć wyższy poziom, co mam nadzieję zrobi z niego producenta dla innych zespołów heavy metalowych. Jeżeli chodzi o heavy metal, szczególnie pochodzący z lat ’80, Fede wiedział jak znaleźć idealną linię pomiędzy miksowaniem starego typu i trochę bardziej współczesnymi brzmieniami. Rozmawialiśmy o zatrudnieniu do produkcji kogoś z zewnątrz na kolejnym albumie, ale prawdopodobnie będzie to tylko przy masteringu, ale kto wie? Może na szczycie tego projektu będzie w całości Fede...

Heavy Weapons” wydaliście nakładem niemieckiej Killer Metal Records. Jak doszło do tej współpracy? Jesteście z niej zadowoleni?
Około marca/kwietnia zacząłem poszukiwania wytwórni, z którymi moglibyśmy podpisać kontrakt na “Heavy Weapons”. Wtedy album był dopiero na początkowym etapie masteringu i wyciągaliśmy z niego dema dla zwrócenia uwagi. Jens Hafner z Kill Metal Records był jednym z managerów wytwórni, którzy byli entuzjastycznie nastawieni do naszego dzieła. Wybraliśmy Killer Metal Records, bo czuć od niej oldschoolowym metalem i szukaliśmy platformy, która będzie odpowiednia dla tego albumu. Killer Metal Records wykonuje dobrą robotę promując album i mamy nadzieję, że dotrze do każdego miejsca na świecie.

Przeszliście sporo zmian składu szczególnie na pozycjach basisty i bębniarza było ich sporo. Dlaczego tak się działo? Czy obecny skład jest już na tyle mocny by przetrwać dłuższy czas?
Na początku, daleko mi było do zrozumienia czego chcę od członków zespołu, nie trzeba dodawać, że postawy i profesjonalizmu. Jeżeli chodzi o basistów, natknąłem się na ludzi, którzy ostatecznie nie wiedzieli jak dopasować się do zespołu, albo tak jak w tym przypadku, do zespołu metalowego. Musiałem być odporny na pewnego rodzaju dziecięce zachowania, które, gdyby nie moja cierpliwość, od razu bym wyrzucił. Ponadto, musiałem zdobyć się na wiele kompromisów, bo jesteśmy zespołem z północnego Izraela, gdzie scena metalowa jest raczej mała i nie może być porównywana z tą w Tel Avivie i pobliskich terenach, obok faktu, że Switchblade brakowało inspiracji, dlatego w większości przypadków musiałem rozliczyć się z członkami, którzy zwolnili się sami, albo zostali szybko zwolnieni. Dzisiejszy skład to ludzie, którzy rozumieją, co to znaczy być w rozwijającym się zespole i są całkowicie oddani swoim zadaniom.

W waszej muzyce słychać uwielbienie dla lat '80 ubiegłego wieku. Czy było to celowe działanie, żeby oddać ducha złotej dekady heavy metalu?
Jak już powiedziałem, heavy metal, szczególnie dla mnie i Fede, zawsze płynął w naszych żyłach, głęboko zakorzenionym podziwem dla wczesnych bogów tego gatunku i do nacji, która go zapoczątkowała. Nic nie było w żaden sposób celowe, po prostu czysty ukłon w stronę esencji Tradycyjnego metalu, który tak bardzo lubimy i wspieramy od samego początku, aż po dzisiaj.

W lutym będziecie supportować Iced Earth na ich koncercie w Izraelu. Jakie oczekiwania? Co sądzicie o ekipie Jona Schaffera?
Iced Earth jest jednym z moich najbardziej ulubionych zespołów wszechczasów, pamiętam jak miałem 17 lat i po raz pierwszy doświadczyłem gęstych i ciężkich brzmień ich czterech pierwszych albumów. Osobiście, jestem więcej niż wstrząśnięty i podekscytowany, to duży krok dla Switchblade, że będzie supportować zagraniczny zespół po raz pierwszy w swojej karierze i oczywiście, dla mnie, zobaczenie tych amerykańskich gigantów na żywo. Spodziewam się, że będą tak sprawni jak zawsze. Nowy album zespołu jest bardzo imponujący, bliższy klasykom z ich przeszłości. Schaffer jest inspiracją jako założyciel zespołu i oczywiście jako muzyk, biznesmen, który przekształcił swój zespół w główne osiągnięcie.

Tak poza tym to jak często w ogóle gracie na żywo? Planujecie jakieś koncerty poza Izraelem?
W ciągu ostatniego roku nie występowaliśmy wiele ze względu na pracę nad „Heavy Weapons”, a także czas w studiu, powody osobiste i zmiany w składzie zespołu. Nasz obecny plan to dostać się na scenę przynajmniej raz na miesiąc, żeby rozwijać naszą bazą fanów i upewnić się, że nasza muzyka jest znana, inaczej niż promowanie jej w różnego typu mediach. Jeżeli chodzi o koncerty poza Izraelem, wierzę, że będziemy próbowali znaleźć idealny moment dla nas w tym roku, szczególnie ze względu na powody związane z pracą i wydatkami na wydanie albumu. Jest jednak możliwe, że w 2015 roku dostaniemy się na jakieś festiwale.

Jakie płyty zrobiły na Was największe wrażenie w ubiegłym roku?
Saxon – Sacrifice
Rotting Christ - Kata Ton Daimona Eaytoy
A Pale Horse Named Death - Lay My Soul To Waste
Voodoo Highway – Showdown
Monster Truck – Furiosity
Unsouled – Evolve
Nergard – Memorial For A Wish
Taberah – Necromancer
Eden's Curse - Symphony Of Sin
Alter Bridge – Fortress
Thaurorod – Anteinferno

Jakie plany na rok 2014?
Wspieranie “Heavy Weapons” jak tylko się da, głównie przez lokalne koncerty, mamy tez nadzieję na kolejny zagraniczny support. W środku roku prawdopodobnie zaczniemy pracę nad drugim albumem, nagrywając i dając koncerty w tym samym czasie.

To już wszystko z mojej strony. Ostatnie słowa należą do was.
Chciałbym podziękować wam, HMP, za ten wywiad i za poświęcenie czasu na ułożenie pytań dla nas. Ponadto chciałbym podziękować ludziom, którzy nas wspierają, lokalnie i na całym świecie oraz wszystkim metalowcom, którym podoba się nasz debiutancki album.


piątek, 28 listopada 2014

Repulsor - Trapped in a Nightmare (2013)

No proszę, takie niespodzianki to ja lubię. Młoda gdańska horda Repulsor powstała w 2010 roku i do tej pory ma na koncie demo „Death is the Beginning”(2011) oraz bardzo udaną epkę „Trapped in a Nightmare” z roku ubiegłego. No i właśnie o tym ostatnim materiale napiszę kilka bardziej lub mniej mądrych zdań. To co prezentuje tych trzech kolesi to energiczny thrash metal zagrany z zajebistym kopem i oparty przede wszystkim, a jakże, na amerykańskich wzorcach. Tak więc słychać tu tak oczywiste wpływy jak Exodus, Slayer, Overkill, a jeden riff w „R.M.D.H.” kojarzy mi się z Testament i Katem z „Bastard”. Nie ma sensu doszukiwanie się w tych dźwiękach oryginalności, ważne, że słucha się tego bardzo dobrze o co tak naprawdę w tym temacie chodzi. Muzycy prezentują już naprawdę wysoki poziom jak na tak młody zespół. Sekcja rytmiczna perfekcyjnie napędza tę maszynę, a gitara atakuje nas ciekawymi choć jeszcze pozbawionymi indywidualnego sznytu riffami. Do tego naprawdę udane sola i bardzo dobry, wyraźny i utrzymany w średnich rejestrach wokal. Płytka składa się z 5-ciu utworów plus klimatyczna akustyczna miniaturka „The Summoning” i każdy z nich to konkretny thrash metalowy strzał w pysk. Całości dopełnia znakomita okładka w niczym nie ustępująca tym zdobiącym niejeden klasyk z przeszłości. Jako że „Trapped in a Nightmare” ukazała się już w 2013 roku to chyba najwyższa pora zaatakować rynek długograjem, tym bardziej, że zespół znalazł się pod skrzydłami Thrashing Madness Prod. Radzę bacznie obserwować tych Gdańszczan, bo Repulsor ma papiery na naprawdę duże granie.


4,7/6

czwartek, 27 listopada 2014

Wild - En Tierra Hostil (2014)

O ile debiut tego hiszpańskiego bandu był po prostu dobrym heavy metalowym krążkiem, to już epka wydana w 2 lata później pozwalała myśleć, że kolejny pełny album może wznieść Wild na wyższy poziom. kiedy wreszcie dane mi było przesłuchać „En Tierra Hostil” wszystkie moje wcześniejsze przypuszczenia znalazły potwierdzenie. Jest to wydawnictwo lepsze od debiutu praktycznie na każdym. Zacznijmy od mocniejszego i selektywniejszego brzmienia, dzięki któremu każdy utwór uderza w słuchacza dużo konkretniej. Poza tym słychać zdecydowanie większą pewność i świadomość muzyków zarówno w kwestii kompozytorskiej jak i wykonawczej. Nowe kawałki są lepsze i ciekawsze, a sam materiał batdziej zróżnicowany. Duży postęp dosięgnął też wokalistę. Javier Endara śpiewa o wiele lepiej niż na jedynce i zyskał sporo charyzmy, której mu niekiedy brakowało. Szczególnie przypadły mi do gustu jego średnie rejestry, na których powinien się skupić pomijając średnio udane góry. Szkoda, że po wykonaniu tak dobrej roboty odszedł z zespołu. Powracając do zawartości krążka to obok klasycznych power/heavy metalowych szybkich kompozycji w rodzaju „El Cazadar”czy znanych z epki „La Noche del Pecado” i „Furia en el Cielo”, mamy pewne urozmaicenia i nowości. Największym zaskoczeniem jest z pewnością hard rockowy „Las Marcas del Amor”, którego nie spodziewałbym się ze strony Wild. Kolejną zmianą w porównaniu z poprzednikiem jest przesunięcie środka ciężkości z Wielkiej Brytanii do Niemiec. W riffach jest zdecydowanie więcej teutońskiej szkoły grania co doskonale słychać w acceptowskim ”Soy la Ley” czy kończącym całość monumentalnym, epickim numerze tytułowym, który mnie rozpieprzył dokumentnie. Zajebisty wałek i jak dla mnie numer jeden. Wyróżniłbym jeszcze melodyjny „La Sombra del Terror” ze znakomitym refrenem i melodiami i równie świetnym solo. Podsumowując Wild nie zmarnował tych 3 lat przerwy między albumami. Muzycy dopracowali swoje umiejętności, stali się lepszymi kompozytorami, a sam zespół jest teraz mocniejszy i bardziej pewny siebie. Warto się nimi zainteresować, bo heavy metal w ich wykonaniu zdecydowanie może się podobać.


4,8/6


Wild - La Noche Del Pecado (2013)

W dwa lat po debiucie Wild postanowili przypomnieć fanom o swoim istnieniu, więc na rynek wypuścili 4-utworową epkę. W tej chwili nie sądzę, żeby to był jakiś niesamowicie smakowity kąsek dla fanów, a to z tego względu, że dwa utwory w postaci tytułowego oraz „Furia en el Cielo” znalazły się również na drugiej płycie zespołu wydanej rok później. Oczywiście oba są bardzo sympatyczne. Klasyczny heavy metal, ostre, ale melodyjne gitary, chwytliwe refreny, czyli to wszystko co mieliśmy na jedynce, z tym, że słychać tutaj pewien krok naprzód. Niby to samo, a jednak lepiej. Jeśli chodzi o brzmienie, to jest ono mocniejsze niż to bywało wcześniej i dzięki temu Wild adekwatnie do nazwy zaczyna pokazywać się z bardziej drapieżnej strony. Resztę programu wypełniają „El Final del Camino”, który wcześniej pojawił się na demo z 2005 roku „Juicio Final” oraz niezły cover klasyka Grim Reaper czyli „See You in Hell”. Płytka w momencie wydania miała swoją rolę do spełnienia i zapewne jej się to udało. Mianowicie przypomnieć o zespole i dać namiastkę nowego materiału. Całkiem przyjemna jest ta epka, ale nie ma sensu więcej się na jej temat rozpisywać, kiedy na horyzoncie już pojawiał się nowy pełniak. Tym razem bez oceny.

Wild - La Nueva Orden (2011)

Wild jest hiszpańskim zespołem powstałym w 2002 roku w Madrycie pod nazwą Majesty Night. Od 2004 działa już jednak pod obecną nazwą i ma na koncie trochę wydawnictw. Po kilka demach i epkach Wild wydał w 2011 roku debiutancki krążek „La nueva Orden”. Pomimo swojej nazwy nie są kopistami załogi kapitana Kasparka. Hiszpanie swoją muzykę opierają przede wszystkim na brytyjskiej nowej fali heavy metalu co odzwierciedla się również w dość oldschoolowym brzmieniu. Utwory w znakomitej większości są zagrane w raczej szybkich tempach i niosą ze sobą sporą dawkę ognia. Nie jest to w żadnym wypadku dzieło, o które trzeba się zabijać, ale fani tradycyjnego metalu z pewnością łykną ten materiał. Muzycy pomimo tego, że nie są wirtuozami dobrze spełniają swoje obowiązki, a wokalista nie dysponujący może zbyt charyzmatyczną barwą głosu mimo wszystko też daje radę. Notę tego krążka wywindowało w górę kilka utworów, które mi przypadły zdecydowanie najbardziej do gustu. Mam na myśli takie wałki jak szybkie z fajnymi zwrotkami i chwytliwymi refrenami „Arde en la Hoguera” i „Reina de la Noche” oraz zajebisty, epicki patataj w postaci „El Extrano”, w którym fajnie, „Harrisowsko” chodzi bas. Na samym końcu dostajemy najdłuższą 10-cio minutową heavy metalową ucztę w postaci „Juicio Final”. W tym numerze dzieje się naprawdę sporo. W pierwszej części mamy typową heavy metalową dynamiczną jazdę w zwrotkach i epickie refreny, natomiast w drugiej części następują zmiany tempa, nastroju i sporo partii instrumentalnych. Ciekawostką jest, że ten numer jest prawdopodobnie najstarszy spośród pozostałych nagranych na „La Nueva Orden”, ponieważ jego pierwsza wersja znajdowała się na demo z 2005 roku zatytułowanym właśnie „Juicio Final”. Całości dopełnia okładka autorstwa Eda Repki, która akurat nie należy do jego najlepszych prac. Poza tym wszystkie utwory są zaśpiewane w ich ojczystym języku co mi akurat nie przeszkadza, a wręcz dodaje pewnej oryginalności i klimatu. Ogólnie rzecz biorąc Wild to ciekawy zespół, który stworzył dobry choć chyba jednak trochę nierówny debiut..


4/6

sobota, 22 listopada 2014

Masters of Disguise - Powrót Knutsona

Chyba nie muszę wspominać jakim zespołem był Savage Grace i jaki był jego wkład w speed metal. Na nowy krążek nagrany pod tym szyldem chyba nie mamy co czekać. Jednak nie ma co się smucić, bo jest Masters of Disguise, który nie tylko nazwą, ale też muzyką i całą otoczką nawiązuje bezpośrednio do tej amerykańskiej legendy. Muzycy znani z takich niemieckich bandów jak Roxxcalibur, Viron czy Abandoned nagrali znakomity krążek i jak się okazuje nie jest to jednorazowy projekt, a pełnoprawny zespół. Zapraszam na rozmowę z gitarzystą Kalli'm Coldsmith'em.

HMP: Witam. Na początek gratuluję udanego debiutu. Jak wasze humory?
Kalli Coldsmith: Cześć, czujemy się całkiem dobrze z nowym albumem i cieszymy się, że został tak dobrze odebrany przez fanów i prasę! Czego więcej można się spodziewać, kiedy wypuszczasz swój debiutancki album?! Chodzi mi o to, że mamy jakieś muzyczne zaplecze, historię, którą niektórzy znają, ale dla wielu ludzi jesteśmy nowym zespołem grającym amerykański speed metal.

Jak w ogóle doszło do powstania Masters of Disguise?
Wszyscy graliśmy w ostatnim składzie Savage Grace oprócz naszego wokalisty, Alexxa Stahla. Kilka miesięcy po tym jak rozstaliśmy się z Chrisem Logue, który był ostatnim z członków, którzy założyli Savage Grace, pomyśleliśmy, że byłoby fajnie działać pod nazwą „Masters Of Disguise”.

Czemu nie gracie już z Chris'em Logue jako Savage Grace?
Cóż, wszyscy zgodziliśmy się na nagranie nowego albumu Savage Grace, ale najpierw musieliśmy dostarczyć kolejne CD Roxxcalibura. Jakoś tak po dwóch tygodniach Chris zaczął szukać nowych muzyków, którzy dołączyliby do niego w studiu, bo czuł, że traci czas. Powiedzieliśmy mu, że to nie było to, co ustalaliśmy i rozwiązaliśmy wszelką współpracę z nim.

Jak w ogóle jest obecnie sytuacja Savage Grace? Chris próbuje coś działać pod tym szyldem?
Nie sądzę, żeby Chris kiedykolwiek był jeszcze w stanie wypuścić nowy album jako Savage Grace. Krótko po tym jak opuściliśmy Savage Grace zaczął mieć problemy z prawem, nie może wypuścić nowego albumu zanim nie odda pieniędzy kilku ludziom, tutaj w Niemczech.

Czy Chris słyszał waszą płytą? Co sądzi na jej temat?
Nie wiem czy śledzi teraz scenę metalową. Wiem tyle, że nigdy nie dostałem odpowiedzi na maila, w którym napisałem mu jaki mamy pomysł na Masters Of Disguise jeszcze w 2011 roku.

Jak długo powstawał materiał na „Back with a Vengeance”?
Wiele riffów zostało stworzonych wiosną/latem 2010 roku, kiedy wszyscy myśleliśmy, że nowy album Savage Grace będzie możliwy. Po opuszczeniu Savage Grace w sierpniu 2010r. nie pracowaliśmy nad nim dalej, zanim pojawił się pomysł na Masters Of Disguise około dziesięciu miesięcy później. Od tego czasu zacząłem składać riffy i pisać teksty z Alexxem, naszym wokalistą. Proces samego nagrywania zajął dwa lata, zaczynając we wrześniu 2011r.

Jak wygląda tworzenie muzyki Masters of Disguise? Pracujecie zespołowo czy macie głównego kompozytora?
Jak dotąd muzykę tworzyłem ja, poza “Scepters Of Deceit” i “The Templars’ Gold”, które napisał Chris Logue. Jeżeli chodzi o nagrywanie pojedynczych partii, np. bębnów, basu, gitary prowadzącej i rytmicznej, wszyscy członkowie mogą wnieść coś od siebie. Chodzi mi o to, że każdy muzyk ma, albo przynajmniej powinien mieć swój styl, więc zawsze zaangażowany jest cały zespół, co słychać. Nie trzeba mówić, że głos Alexxa jest znakiem jakości samym w sobie (śmiech).

Zanim usłyszałem waszą muzykę miałem pewne obawy, że pójdziecie na łatwiznę i po prostu będziecie Savage Grace 2. Na szczęście pomimo pewnych podobieństw do muzyki amerykanów udało wam się zachować własną tożsamość. Jakie jest wasze zdanie na ten temat?
Cóż, nie wiem czy istnieje coś takiego jak łatwy sposób. Savage Grace było unikalnym zespołem speedmetalowym z dużą siła i postawą, którą nie łatwo powtórzyć. Próbując włączyć te zalety i dodając nasze własne wpływy, próbowaliśmy jak najbardziej zbliżyć się do wysokiej jakości, jaką kiedyś dostarczał Savage Grace, jednak z pewnymi brzmieniowymi różnicami, ponieważ jesteśmy innymi ludźmi, z innym muzycznym tłem i umiejętnościami.

Podczas tworzenia muzyki zakładacie sobie w jakim stylu muszą być utwory czy też nie zwracacie na to uwagi byle było po prostu heavy metalowo?
Zawsze mam styl w głowie, ale nigdy nie wiesz co wyjdzie spod twoich palców. Czasami próbujesz napisać chwytliwy refren, ale kończysz na riffowej, thrashowej masakrze! Dobrze, że gram też w Abandoned, zespole thrashowym, tak więc nic się nie zmarnuje, (śmiech).

Wasz numer „Alliance” pomimo innej melodii bardzo kojarzy mi się z „Aces High” Iron Maiden. To było celowe działanie czy przypadkowe podobieństwo?
Cóż, chyba oba. Kiedy wpadłem na pomysł głównego riffu, brzmiał dla mnie jak Maiden z ich początków z powodu harmonii, więc musiało powstać coś równego. Moim ulubionym albumem Maiden jest „Powerslave”, więc oczywiste było dodanie wersu, który podąża tym szlakiem. Również sam Chris Logue jest wielkim fanem Maiden oraz Priest i powiedział mi kiedyś skąd wzięła się jego inspiracja w latach 80-tych.

Niecały miesiąc przed premierą albumu wypuściliście EP „Knutson's Return”. Jaki był sens wydawania tego krążka? Tym bardziej, że oba wasze utwory ukazały się później na debiucie, a jedynym nie wydanym później numerem był cover Savage Grace?
Nasza wytwórnia, Limb Music, chciała wypuścić EP-kę, żeby najpierw zwrócić uwagę przed wydaniem debiutu. Dzięki dwóm piosenkom albumowym i ekskluzywnemu coverowi ludzie mogli zapoznać się z nowym zespołem o nazwie Masters Of Disguise i dowiedzieć się o co w tym chodzi. Jeżeli podoba ci się EP-ka, na pewno spodoba ci się też album.

A'propos coverów to nagraliście na wasze wydawnictwa dwa takie utwory, oba Savage Grace oczywiście. Czemu wybraliście akurat „Into the Fire” i „Scepters of Deceit”?
Into The Fire” było w koncertowym secie Savage Grace w 2010 roku i wszyscy lubiliśmy to grać, ponieważ jest prosta, ale chwytliwa, (śmiech). „Scepters Of Deceit” był pierwszym utworem Savage Grace wydanym na albumie, a dokładniej „Metal Masacre II”, który wszyscy powinni znać nie tylko ze względu na Metallicę. Jedyną rzeczą, która nie brzmiała dobrze był wokal, który był straszny, przynajmniej jak na moje uszy. Wpadliśmy więc na pomysł, żeby scoverować „Scepters...” ze światowej klasy wokalistą, którym Alexx niewątpliwie jest, a rezultat jest niesamowity. Wiem też, że nasza wersja jest o wiele bliższa temu, co Chris miał pierwotnie w głowie.

Na pewno sporo czytelników zastanawia się kim jest Knutson (śmiech). Możecie im to wyjaśnić?
Officer Knutson był na okładce debiutanckiego abumu Savage Grace, “Master Of Disgiuse” w 1985 roku. Miał dziewczynę przywiązaną do motocyklu i uśmiechał się jak szaleniec. Pomyśleliśmy, że fajnie byłoby wskrzesić tego gościa jeżeli Chris Logue nie używał już nigdzie postaci Knutsona, czego nigdy nie zrozumiałem. Tak więc przywrócenie Pana Knutsona do życia jest, że tak powiem, ostatecznym hołdem dla pierwszego albumu Savage Grace.

Nagraliście klip do „For Now And All Time (Knutson's Return). Powiedzcie kilka słów na jego temat. Czyj był pomysł? Kto wcielił się w role Knutsona i jego ofiary?
Mój kuzyn, Padde, jest reżyserem i zawsze chcieliśmy coś razem zrobić. Teraz, kiedy mieliśmy pomysł kawałka z oficerem Knutsonem, pomyślałem, że to właściwy moment na profesjonalny wideoklip. Tak też zrobiliśmy! Oficera Knutsona zagrał niemiecki aktor, Horst Krebs, a jego ofiarę, Holly, gra niemiecka aktorka, Teresa Habereder. Oboje wykonali świetną robotę. W klipie nie ma happy endu i wielu ludzi było dość poirytowanych po jego obejrzeniu, co dowodzi przerażającej atmosfery klipu.

Jak tak przeglądałem waszą stronę to zwróciłem uwagę, że nie gracie zbyt wielu koncertów. Czym to jest spowodowane? Planujecie może jakąś trasę?
Nasz były perkusista, Neudi, gra również z pionierami epic metalu, Manilla Road. Był więc dość zajęty przez cały czas i musieliśmy planować wszystko miesiące, prawie rok wcześniej, co nie było łatwe. Teraz mamy nowego perkusistę, Jensa, więc planujemy dać kilka koncertów pod koniec 2014 roku i może małą trasę w 2015 roku. Jednak, jak na razie, nie mogę ci powiedzieć nic więcej, ponieważ struny nie są jeszcze naciągnięte.

Jak w ogóle wyglądają wasze koncerty? Z tego co widziałem na zdjęciach to trochę się dzieje na scenie (śmiech).
Tak, mamy ze sobą Knutsona, który dotrzymuje nam towarzystwa na koncertach. Zawsze poszukuje dziewczyny, którą mógłby wyciągnąć na scenę, żeby pokazać jej i publiczności, jak zły potrafi być, (śmiech). Tak więc strzeżcie się przychodząc na nasze koncerty, następnym razem to możesz być ty, albo twoja dziewczyna!

Waszą płytę wydał Limb Music. Dlaczego zdecydowaliście się akurat na tę stajnię? Jesteście zadowoleni z tego co do tej pory dla was zrobili?
Limb jest też wytwórnią Roxxcalibura, więc kiedy zapytaliśmy wytwórni, czy byliby zainteresowani Master Of Disgiuse od razu odpowiedzieli “Yeah!”. Chyba wiedzą, że dostarczamy czegoś prawdziwego, niezależnie co robimy, (śmiech). A tak na poważnie, ciężko jest dzisiaj dostać przyzwoity kontrakt, a w Limb mamy partnera, który szaleje na punkcie metalu tak samo jak my. Taka relacja wychodzi całkiem dobrze w Roxxcalibur i będzie tak samo dobra dla Master Of Disgiuse.

Masters of Disguise jest pełnoprawnym zespołem? Zamierzacie nagrywać pod tym szyldem kolejne płyty?
Tak, zdecydowanie! Zawarliśmy kontrakt na kilka albumów, więc możecie liczyć na więcej nagrań ze skarbca Knutsona! Teraz przygotowujemy się do sesji tworzenia utworów na następcę „Back With A Vengeance” i mam przeczucie, że pójdziemy o krok dalej… cokolwiek to znaczy. (śmiech)

Wszyscy gracie również w Roxxcalibur. Planujecie kolejny krążek czy na razie pierwszeństwo ma Masters...?
Jak na razie, Masters of Disguise jest moim absolutnym priorytetem! Jednak w związku z tym, że zostaliśmy poproszeni o zagranie na jednym z głównych niemieckich festiwali z Roxxcalibur tego lata, myślimy również o nagraniu kolejnego albumu, bo już wybraliśmy kilka utworów na niego. Może więc uda się go wydać w 2015 roku. Jednak w międzyczasie może się zdarzyć wiele rzeczy i nigdy nie możesz być pewnym jak sprawy będą się układały w 2015 roku i dalej…

Myśleliście może czasem o wskrzeszeniu rewelacyjnego Viron? Myślę, że wiele osób ze mną włącznie bardzo by się z tego ucieszyło.
Cóż, wiem tyle, że Viron to historia, a według Neudiego, nie będzie żadnej reaktywacji ani nic z tych rzeczy. Nie jesteś jedynym, który o to pyta. Oczywiście wielu ludzi chce powrotu Viron. Czy to nie jest dziwne? Z tego co wiem, jednym z głównych powodów rozejścia się zespołu był brak zainteresowania, kiedy jeszcze byli aktywni. Wygląda na to, że ludzie mocno interesują się zespołami, które już nie istnieją. Czy to jakaś nowa moda?!

Zbliżamy się już do końca, więc zapytam o najbliższe plany zespołu?
Zagramy kilka koncertów tej wiosny i latem, a między nimi będziemy pisać nowe piosenki, które chcemy nagrać do końca tego roku. Później planujemy małą trasę, jak już wspomniałem. Zobaczymy jak to wyjdzie. Jedno co wiem na pewno, to to, że nie możemy się już doczekać koncertów w Europie!

Wielkie dzięki za wywiad. Ostatnie słowa należą do was.
Dzięki za wywiad! A dla tych, którzy nie znają jeszcze Masters Of Disguise: zajrzyjcie na naszego Facebooka albo YouTube’a. Sięgnijcie po swoją codzienną dawkę speed metalu teraz! Cheeeerrrrzzzzzz!!!