niedziela, 28 grudnia 2014

Satan's Host - Metal From Hell (1986)

Oficjalnie powstanie Satan's Host datuje się na rok 1977, ale tak naprawdę na poważnie zespół zaczął działać 9 lat później. Wtedy to w 1986 roku po uprzednim opuszczeniu szeregów Jag Panzer wokalista Harry Conklin vel Leviathan Thirsen dołączył do składu. W tym momencie bestia z Denver była gotowa do ataku, a w skład hordy wchodzili również założyciel, gitarzysta i jedyny muzyk, który nigdy nie opuścił jej szeregów Patrick „Evil” Elkins, basista Belial John Phantom oraz bębniarz D.Lucifer Stele. Bez zbędnych ceregieli i tuzina różnego rodzaju epek, demówek czy rehów, Satan's Host uderzyli od razu pełnym krążkiem, który pomimo znakomitej muzyki nie został odpowiednio doceniony z jednego przede wszystkim powodu, a mianowicie koszmarnego brzmienia. Czasem wszystkie instrumenty zlewają się w ścianę dźwięku by za chwilę jeden z nich, czasem gitara, czasem bas albo perkusja zagłuszył pozostałe. Do tego czasem pojawia się wrażenie chaosu, jakby każdy instrument grał co innego lub w innym tempie. Dla słuchacza nieobeznanego we wszelakich podziemnych produkcjach może to być przeszkoda nie do pokonania. Jeśli jednak już oswoimy się z tą surowizną to wtedy zaczniemy dostrzegać nawet jej pewne zalety. Nieokrzesaną energię, moc, agresję i ten specyficzny piekielny pierwiastek. Sama muzyka to najwyższej próby power/speed metal, ale odniesień do thrashu czy nawet pierwszej fali black metalu też możemy się doszukać.
Płyta zaczyna się od intro „Prelude: Flaming Host”, w którym można usłyszeć dźwięk obracającego się koła tortur oraz ludzki wrzask, a następnie monolog Thirsena. Całość wprowadza nas w lekko obłąkańczy nastrój. Potem zaczyna się właściwa część płyty, a na początek atakuje nas „Black Stele” będący idealną wizytówką grupy. Power metal z masą riffów, zmianami tempa i doskonałymi melodiami. Do tego zajebiste chórki. Dalej jest „Into the Veil” zaczynający się od riffu, którego melodia w jakiś dziwny sposób kojarzy mi się z mrocznymi wiekami średnimi. Dużo dobrych melodii i epickości. W kolejce czeka już numer tytułowy tym razem prezentujący bardziej thrashowe oblicze Satan's Host. Tak więc mamy agresję, szybkie tempa i skandowany refren. Zdecydowanie jeden ze sztandarowych wałków grupy. Teraz pora na jednego z moich faworytów, czyli „King of Terror”, który w pierwszej fazie sprawia wrażenie chaosu i arytmiczności, ale jest to tylko złudzenie. Ten utwór to intensywny i skumulowany strzał w mordę, a refren z chórkami w tle to już kwintesencja metalu i jedna z piękniejszych rzeczy jakie słyszałem. „Strongest of the Night” zaczyna się od wykrzyczanej przez zespół frazy znanej z horroru „Evil dead(Martwe zło)” i o tym filmie traktuje też tekst. Muzycznie numer jest dość ciężki z wieloma fragmentami granymi w średnich tempach i posiadający dość złowieszczą atmosferę. Natomiast „Standing at Death's Door” jest typowym kawałkiem Satan's Host z wieloma zmianami tempa, sporą ilością riffów i klasycznie heavy metalowym refrenem nasuwającym mi skojarzenia z lekko pomrocznionym i przyciężonym Stormwitch. Po nim następuje kolejny mój faworyt „Hell Fire”. W tym wypadku ciekawostką jest fakt, że głównym instrumentem prowadzącym jest bas, który wygrywa znakomite melodie. Co jeszcze mnie tak urzeka? Przede wszystkim średnie tempa i potęga bijąca z tych dźwięków, by nagle przyspieszyć w cudnym i epickim refrenie. Jeszcze na koniec nastrojowe zwolnienie z piękną partią wokalną. Doskonała kompozycja! Krążek zamyka najdłuższy, prawie 8-mio minutowy „Souls in Exile”, który akurat mi się podoba najmniej. Oczywiście jest również bardzo dobry, ale jakoś brakuje mi w nim momentów wyrywających serce.

Oddzielne kilka słów należy się każdemu z muzyków. Patrick „Evil” stworzył mnóstwo znakomitych riffów, solówek i melodii oraz był twórcą większości materiału więc jego wkład w to dzieło jest oczywisty. Podobnie jak Harry Conklin, który jak wszyscy pewnie wiedzą jest jednym z najlepszych wokalistów na planecie. Swoimi partiami potrafi wywołać całą gamę uczuć i zbudować atmosferę czy to podniosłości, heroizmu czy grozy. Fenomenalną robotę wykonał również bassman Belial. Jego grę słychać bardzo wyraźnie i co najważniejsze nie stara się być tylko tłem, ale pełni rolę niemalże drugiej gitary. Bębniarz D.Lucifer gra bardzo gęsto, intensywnie, chwilami wręcz maniakalnie dzięki czemu ta muzyka jest tak cholernie dynamiczna.
Strona liryczna jest może trochę naiwna i infantylna, ale jakże klasyczna dla metalu lat '80. Metal i diabeł z naciskiem na tego drugiego zawsze doskonale pasowały do tej muzyki, dlatego te z „Metal from Hell” niosą dla mnie sporą dawkę pewnego rodzaju uroku i sentymentalizmu. Swego czasu pewnie szokowały, ale w 1986 roku w dobie takich szatańskich pomiotów jak Hellhammer/Celtic Frost, Possessed czy Slayer podejrzewam, że już pewnie nikogo za bardzo nie ruszały.
Podsumowując jest to doskonały album przepełniony kultem, magią i genialnym klimatem oraz wypełniony fantastycznymi speed/power metalowymi kompozycjami, z których niemal każda ma potencjał by zostać klasykiem. Za samą muzykę i emocje jakie ze sobą niesie dałbym notę maksymalną, ale pozostaje jeszcze brzmienie, za które muszę obniżyć pół punktu. Gdyby było lepsze to jestem przekonany, że Satan's Host byłby dzisiaj dużo większym zespołem. Zastanawiam się jakby te numery zabrzmiały gdyby nagrać je jeszcze raz? Ubrane w dzisiejsze brzmienie na pewno skopałyby dupy, ale boję się, że mogłyby stracić tę nieuchwytną magię, która miała już swój czas i swoje miejsce.
W 2014 roku nakładem Skol records ukazała się zremasterowana reedycja „Metal from Hell” wzbogacona o nigdy wcześniej nie wydany materiał z 1987 roku „Midnight Wind”. Namawiam wszystkich do zaopatrzenia się w to wydawnictwo i radzę się pospieszyć, bo nakład jest bardzo ograniczony. Summa summarum dla mnie jest to klasyk absolutny.
5,5/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz