Oficjalnie powstanie Satan's Host datuje się na rok 1977, ale tak
naprawdę na poważnie zespół zaczął działać 9 lat później.
Wtedy to w 1986 roku po uprzednim opuszczeniu szeregów Jag Panzer
wokalista Harry Conklin vel Leviathan Thirsen dołączył do składu.
W tym momencie bestia z Denver była gotowa do ataku, a w skład
hordy wchodzili również założyciel, gitarzysta i jedyny muzyk,
który nigdy nie opuścił jej szeregów Patrick „Evil” Elkins,
basista Belial John Phantom oraz bębniarz D.Lucifer Stele. Bez
zbędnych ceregieli i tuzina różnego rodzaju epek, demówek czy
rehów, Satan's Host uderzyli od razu pełnym krążkiem, który
pomimo znakomitej muzyki nie został odpowiednio doceniony z jednego
przede wszystkim powodu, a mianowicie koszmarnego brzmienia. Czasem
wszystkie instrumenty zlewają się w ścianę dźwięku by za chwilę
jeden z nich, czasem gitara, czasem bas albo perkusja zagłuszył
pozostałe. Do tego czasem pojawia się wrażenie chaosu, jakby każdy
instrument grał co innego lub w innym tempie. Dla słuchacza
nieobeznanego we wszelakich podziemnych produkcjach może to być
przeszkoda nie do pokonania. Jeśli jednak już oswoimy się z tą
surowizną to wtedy zaczniemy dostrzegać nawet jej pewne zalety.
Nieokrzesaną energię, moc, agresję i ten specyficzny piekielny
pierwiastek. Sama muzyka to najwyższej próby power/speed metal, ale
odniesień do thrashu czy nawet pierwszej fali black metalu też
możemy się doszukać.
Płyta zaczyna się od intro „Prelude: Flaming Host”, w
którym można usłyszeć dźwięk obracającego się koła tortur
oraz ludzki wrzask, a następnie monolog Thirsena. Całość
wprowadza nas w lekko obłąkańczy nastrój. Potem zaczyna się
właściwa część płyty, a na początek atakuje nas „Black
Stele” będący idealną wizytówką grupy. Power metal z masą
riffów, zmianami tempa i doskonałymi melodiami. Do tego zajebiste
chórki. Dalej jest „Into the Veil” zaczynający się od riffu,
którego melodia w jakiś dziwny sposób kojarzy mi się z mrocznymi
wiekami średnimi. Dużo dobrych melodii i epickości. W kolejce
czeka już numer tytułowy tym razem prezentujący bardziej thrashowe
oblicze Satan's Host. Tak więc mamy agresję, szybkie tempa i
skandowany refren. Zdecydowanie jeden ze sztandarowych wałków
grupy. Teraz pora na jednego z moich faworytów, czyli „King of
Terror”, który w pierwszej fazie sprawia wrażenie chaosu i
arytmiczności, ale jest to tylko złudzenie. Ten utwór to
intensywny i skumulowany strzał w mordę, a refren z chórkami w tle
to już kwintesencja metalu i jedna z piękniejszych rzeczy jakie
słyszałem. „Strongest of the Night” zaczyna się od
wykrzyczanej przez zespół frazy znanej z horroru „Evil
dead(Martwe zło)” i o tym filmie traktuje też tekst. Muzycznie
numer jest dość ciężki z wieloma fragmentami granymi w średnich
tempach i posiadający dość złowieszczą atmosferę. Natomiast
„Standing at Death's Door” jest typowym kawałkiem Satan's Host z
wieloma zmianami tempa, sporą ilością riffów i klasycznie heavy
metalowym refrenem nasuwającym mi skojarzenia z lekko pomrocznionym
i przyciężonym Stormwitch. Po nim następuje kolejny mój faworyt
„Hell Fire”. W tym wypadku ciekawostką jest fakt, że głównym
instrumentem prowadzącym jest bas, który wygrywa znakomite melodie.
Co jeszcze mnie tak urzeka? Przede wszystkim średnie tempa i potęga
bijąca z tych dźwięków, by nagle przyspieszyć w cudnym i epickim
refrenie. Jeszcze na koniec nastrojowe zwolnienie z piękną partią
wokalną. Doskonała kompozycja! Krążek zamyka najdłuższy, prawie
8-mio minutowy „Souls in Exile”, który akurat mi się podoba
najmniej. Oczywiście jest również bardzo dobry, ale jakoś brakuje
mi w nim momentów wyrywających serce.
Oddzielne kilka słów należy się każdemu z muzyków. Patrick
„Evil” stworzył mnóstwo znakomitych riffów, solówek i
melodii oraz był twórcą większości materiału więc jego wkład
w to dzieło jest oczywisty. Podobnie jak Harry Conklin, który jak
wszyscy pewnie wiedzą jest jednym z najlepszych wokalistów na
planecie. Swoimi partiami potrafi wywołać całą gamę uczuć i
zbudować atmosferę czy to podniosłości, heroizmu czy grozy.
Fenomenalną robotę wykonał również bassman Belial. Jego grę
słychać bardzo wyraźnie i co najważniejsze nie stara się być
tylko tłem, ale pełni rolę niemalże drugiej gitary. Bębniarz
D.Lucifer gra bardzo gęsto, intensywnie, chwilami wręcz maniakalnie
dzięki czemu ta muzyka jest tak cholernie dynamiczna.
Strona liryczna jest może trochę naiwna i infantylna, ale jakże
klasyczna dla metalu lat '80. Metal i diabeł z naciskiem na tego
drugiego zawsze doskonale pasowały do tej muzyki, dlatego te z
„Metal from Hell” niosą dla mnie sporą dawkę pewnego rodzaju
uroku i sentymentalizmu. Swego czasu pewnie szokowały, ale w 1986
roku w dobie takich szatańskich pomiotów jak Hellhammer/Celtic
Frost, Possessed czy Slayer podejrzewam, że już pewnie nikogo za
bardzo nie ruszały.
Podsumowując jest to doskonały album przepełniony kultem, magią
i genialnym klimatem oraz wypełniony fantastycznymi speed/power
metalowymi kompozycjami, z których niemal każda ma potencjał by
zostać klasykiem. Za samą muzykę i emocje jakie ze sobą niesie
dałbym notę maksymalną, ale pozostaje jeszcze brzmienie, za które
muszę obniżyć pół punktu. Gdyby było lepsze to jestem
przekonany, że Satan's Host byłby dzisiaj dużo większym zespołem.
Zastanawiam się jakby te numery zabrzmiały gdyby nagrać je jeszcze
raz? Ubrane w dzisiejsze brzmienie na pewno skopałyby dupy, ale boję
się, że mogłyby stracić tę nieuchwytną magię, która miała
już swój czas i swoje miejsce.
W 2014 roku nakładem Skol records ukazała się zremasterowana
reedycja „Metal from Hell” wzbogacona o nigdy wcześniej nie
wydany materiał z 1987 roku „Midnight Wind”. Namawiam wszystkich
do zaopatrzenia się w to wydawnictwo i radzę się pospieszyć, bo
nakład jest bardzo ograniczony. Summa summarum dla mnie jest to
klasyk absolutny.
5,5/6
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz