Na
kolejny album ekipy Patricka “Evil” Elkinsa trzeba było czekać
aż cztery lata, bo do 2004 roku. W składzie doszło do zmiany
sekcji rytmicznej, a na pokładzie pojawili się grający na perce
Pete 3 Wicked oraz obsługujący 4 struny J Phantom. Co prawda dwa
lata wczeœniej zespół miał napisany materiał, który nazwali
“Legions of the Fire Age”, ale z powodu kontuzji garowego
odwołali sesję nagraniową. Co się stało z tym materiałem
niestety nie wiem. Jednak “Burning the Born Again” wynagrodził
długie oczekiwanie z olbrzymią nawiązką. Kurwa, ta muza gniecie
jądra i budzi przedwiecznych. To jest stuprocentowy metal oparty na
najlepszych motywach wszystkich klasycznych gatunków. Mamy tu
Death/blackową brutalność, thrashową agresję i dynamikę,
doomowy ciężar i klasyczne melodie. Czyli to samo co na
poprzedniczce? Poniekąd tak, ale na “Burning the born...”
wszystko jest lepsze, większe, fajniejsze. “Archidoxes...” przy
tym krążku po prostu nie istnieje. Płyta trwa 75 minut, ale nie
można się od niej uwolnić. Każdy z tych utworów aż kipi od
pomysłów, mnogość genialnych motywów sprawia, że słucha się
jej z otwartą papą i obłąkanym wzrokiem. Tym razem większy
nacisk położony został na ciężar. Większość utworów zaczyna
się od wolnych, walcowatych, doomowych riffów, by z czasem
przeradzać się w death/black/thrashowy huragan. Pojawia się też
sporo klasycznie i heavy metalowo brzmiących fragmentów, ale
stanowią tylko jedną ze składowych. Muszę też wspomnieć o
solówkach, które na tym krążku są po prostu rewelacyjne, a w
niektórych momentach autentycznie wywołały u mnie ciary na
grzbiecie. Jest kilka absolutnych hitów, które rzucają mną po
ścianach i odbierają wolną wolę. Na pierwszy rzut idzie “Sinners
in Sanctuary” rozpierdalający wszelkie obiekty. Ile się tutaj
dzieje! Od ciężkiego walca i doomowego sola na początku przez
death metalową jazdę, thrashowe riffy aż do genialnego motywu
zaczynającego się w okolicach 4:05. To już jest totalny orgazm,
szczególnie, gdy na tle melodyjnego riffu wchodzi solo. Po prostu
czysty heavy metal. No i oczywiście doskonały refren i miażdżące
gary. Następnym killerem jest “The Unholy Sabbath”, który jest
chyba najbardziej klasycznym utworem na “Burning...”. Zaczyna się
od doomowych riffów wyraźnie inspirowanych Black Sabbath, by za
chwilę uderzyć riffami w klimacie NWoBHM. W 4:30 wchodzi piękna
melodia i słyszymy cudowne, emocjonalne solo, a w pewnym momencie
pojawia się nawet czysty wokal. Totalny epic doom. Dalej jest
“Satanic Magistrerium”, do którego Satan's Host zrobili klip.
Kolejny przehit, w którym przeplatają się motywy heavy i black, by
w pewnym momencie zmasakrować deathową brutalnością. Mnóstwo
wykurwistych riffów, co w przypadku Patricka jest normą oraz
atmosfera lekko zalatująca Mercyful Fate. No i może bym jeszcze
wyróżnił “Inside the Castle of Euphoric Blasphemy” standardowo
z monumentalnym i ciężkim początkiem oraz doskonałym refrenem z
chórkami w tle. Ależ robią mi dobrze riffy w tym kawałku. Reszta
jest również bardzo dobra i żadna z kompozycji nie odstaje
poziomem in minus. Nie ma teraz czasu ani miejsca na opisywanie ich
wszystkich tym bardziej, że musiałbym używać samych powtórzeń.
Oprócz 10-ciu właściwych utworów, na wznowieniu Moribund z 2007
roku jest też dodanych 5 krótkich przerywników, które jeszcze
potęgują ten mroczny i diabelski klimat, wyzierający z każdego
dźwięku tego albumu. Co ciekawe wieńczący całość “Luciferian
Law Evoked” składa się z kilku różnych nakładających się na
siebie wokali co wywołuje efekt podobny do tego co zrobił nasz
rodzimy Magnus w swoim “Ritual”, a przynajmniej takie miałem
skojarzenia. W porównaniu z “Archidoxes of Evil” poprawie uległo
niemal wszystko. Od samych kompozycji po brzmienie, które tutaj
masakruje. Słychać też, że zespól nie zmarnował tych czterech
lat i odnalazł swoją drogę oraz tożsamość czego brakowało mi
na wcześniejszym materiale. Udało im się połączyć wiele różnych
elementów w tak znakomity sposób, że tworzą potężny monument.
To jest aż nie do uwierzenia, że ta płyta przeszła bez większego
odzewu, a ja sam zapoznałem siê z nią dopiero teraz. Mea Culpa.
5,2/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz