środa, 31 grudnia 2014

Satan's Host - Burning the Born Again... (A New Philosophy) (2004)

Na kolejny album ekipy Patricka “Evil” Elkinsa trzeba było czekać aż cztery lata, bo do 2004 roku. W składzie doszło do zmiany sekcji rytmicznej, a na pokładzie pojawili się grający na perce Pete 3 Wicked oraz obsługujący 4 struny J Phantom. Co prawda dwa lata wczeœniej zespół miał napisany materiał, który nazwali “Legions of the Fire Age”, ale z powodu kontuzji garowego odwołali sesję nagraniową. Co się stało z tym materiałem niestety nie wiem. Jednak “Burning the Born Again” wynagrodził długie oczekiwanie z olbrzymią nawiązką. Kurwa, ta muza gniecie jądra i budzi przedwiecznych. To jest stuprocentowy metal oparty na najlepszych motywach wszystkich klasycznych gatunków. Mamy tu Death/blackową brutalność, thrashową agresję i dynamikę, doomowy ciężar i klasyczne melodie. Czyli to samo co na poprzedniczce? Poniekąd tak, ale na “Burning the born...” wszystko jest lepsze, większe, fajniejsze. “Archidoxes...” przy tym krążku po prostu nie istnieje. Płyta trwa 75 minut, ale nie można się od niej uwolnić. Każdy z tych utworów aż kipi od pomysłów, mnogość genialnych motywów sprawia, że słucha się jej z otwartą papą i obłąkanym wzrokiem. Tym razem większy nacisk położony został na ciężar. Większość utworów zaczyna się od wolnych, walcowatych, doomowych riffów, by z czasem przeradzać się w death/black/thrashowy huragan. Pojawia się też sporo klasycznie i heavy metalowo brzmiących fragmentów, ale stanowią tylko jedną ze składowych. Muszę też wspomnieć o solówkach, które na tym krążku są po prostu rewelacyjne, a w niektórych momentach autentycznie wywołały u mnie ciary na grzbiecie. Jest kilka absolutnych hitów, które rzucają mną po ścianach i odbierają wolną wolę. Na pierwszy rzut idzie “Sinners in Sanctuary” rozpierdalający wszelkie obiekty. Ile się tutaj dzieje! Od ciężkiego walca i doomowego sola na początku przez death metalową jazdę, thrashowe riffy aż do genialnego motywu zaczynającego się w okolicach 4:05. To już jest totalny orgazm, szczególnie, gdy na tle melodyjnego riffu wchodzi solo. Po prostu czysty heavy metal. No i oczywiście doskonały refren i miażdżące gary. Następnym killerem jest “The Unholy Sabbath”, który jest chyba najbardziej klasycznym utworem na “Burning...”. Zaczyna się od doomowych riffów wyraźnie inspirowanych Black Sabbath, by za chwilę uderzyć riffami w klimacie NWoBHM. W 4:30 wchodzi piękna melodia i słyszymy cudowne, emocjonalne solo, a w pewnym momencie pojawia się nawet czysty wokal. Totalny epic doom. Dalej jest “Satanic Magistrerium”, do którego Satan's Host zrobili klip. Kolejny przehit, w którym przeplatają się motywy heavy i black, by w pewnym momencie zmasakrować deathową brutalnością. Mnóstwo wykurwistych riffów, co w przypadku Patricka jest normą oraz atmosfera lekko zalatująca Mercyful Fate. No i może bym jeszcze wyróżnił “Inside the Castle of Euphoric Blasphemy” standardowo z monumentalnym i ciężkim początkiem oraz doskonałym refrenem z chórkami w tle. Ależ robią mi dobrze riffy w tym kawałku. Reszta jest również bardzo dobra i żadna z kompozycji nie odstaje poziomem in minus. Nie ma teraz czasu ani miejsca na opisywanie ich wszystkich tym bardziej, że musiałbym używać samych powtórzeń. Oprócz 10-ciu właściwych utworów, na wznowieniu Moribund z 2007 roku jest też dodanych 5 krótkich przerywników, które jeszcze potęgują ten mroczny i diabelski klimat, wyzierający z każdego dźwięku tego albumu. Co ciekawe wieńczący całość “Luciferian Law Evoked” składa się z kilku różnych nakładających się na siebie wokali co wywołuje efekt podobny do tego co zrobił nasz rodzimy Magnus w swoim “Ritual”, a przynajmniej takie miałem skojarzenia. W porównaniu z “Archidoxes of Evil” poprawie uległo niemal wszystko. Od samych kompozycji po brzmienie, które tutaj masakruje. Słychać też, że zespól nie zmarnował tych czterech lat i odnalazł swoją drogę oraz tożsamość czego brakowało mi na wcześniejszym materiale. Udało im się połączyć wiele różnych elementów w tak znakomity sposób, że tworzą potężny monument. To jest aż nie do uwierzenia, że ta płyta przeszła bez większego odzewu, a ja sam zapoznałem siê z nią dopiero teraz. Mea Culpa.
5,2/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz