niedziela, 28 grudnia 2014

Satan's Host - Archidoxes of Evil (2000)

Rok 1999 był tym, w którym Satan's Host powrócił do świata żywych. Jednak był to już nieco inny zespół niż w latach '80. Zmianom uległ skład grupy, bo ze starych czasów został tylko Patrick „Evil”, do którego dołączyli wokalista L.C.F. Elixir, basista L.A.W. oraz bębniarz Anthony Chavez, a także sama muzyka, która stała się cięższa i bardziej mroczna. W tym właśnie roku ukazał się powrotny ep zatytułowany „In Articulo Mortis”, ale ponieważ nie miałem nigdy możliwości przesłuchania choćby fragmentu, więc przeskoczę od razu kolejnego wydawnictwa. W 2000 roku z najgłębszych otchłani piekła wypełzł bękart , który nazwany został „Archidoxes of Evil”. Początek w postaci intra, na które składa się bardzo ładna melodia grana na gitarze akustycznej, delikatne klawiszowe tło oraz czysty śpiew brzmiący jak inwokacja do piekielnych książąt. Następnie rozpoczyna się właściwy program płyty i pierwsze zaskoczenie. Muzyka Satan's Host jest wolniejsza i zdecydowanie cięższa, instrumenty są strojone niżej, a wokalista przechodzi pomiędzy agresywnymi wrzaskami, growlem aż do Anselmowatych zaśpiewów jak w „Clan of the Hellions”. Ten akurat numer w ogóle ma coś z Pantery. Czaem słychać bardziej rockandrollowy drajw jak choćby w „Spheric Destiny”. Nawet solo ma taki klasyczny, podbarwiony bluesem klimat. Niestety w tym samym wałku pojawiają się nowocześnie brzmiące zagrywki gitarowe przywodzące na myśl Machine Head czy coś w ten deseń. Zespół stara się czerpać z niemal wszystkich odmian metalu. Mamy tu thrashową agresję, deathowy ciężar i brud, z blacku wzięte są niektóre zagrywki, a także strona liryczna, w której dominuje satanizm, natomiast z heavy metalu mamy melodyjne fragmenty i sola. Nie przekonuje mnie ta płyta jakoś specjalnie. Wystarczy dodać, że utworami, które zrobiły na mnie największe wrażenie były intro i instrumentalny, także akustyczny „Melektaus”. Reszta utworów jest całkiem niezła, ale jako całość na dłuższą metę nuży. Ewentualnie jeszcze można wyróżnić „Nightside of Eden”. W uszy rzuca się też brak dynamiki, szczególnie w momentach, gdy zespół przyspiesza, spowodowany zapewne nie najlepszą produkcją. Do tego pozbawione mocy, suche bębny też nie sprzyjają odbiorowi tego krążka. W tego rodzaju muzyki musi pierdolnięcie i moc, a tutaj z tym jest różnie. Nie jest to jakiś tragiczny materiał, a wręcz rzekłbym, że jest całkiem spoko. Jednak, żeby zwrócić na siebie uwagę potrzeba czegoś więcej. Jest po prostu przeciętnie, a z pewnością nie o to chodzi w Satan's Host. Szczerze mówiąc nie mam specjalnej ochoty kolejny raz posłuchać tej płyty. Ten krążek był dla Satan's Host ponownym zetknięciem się ze sceną i słychać, że Patrick był na etapie poszukiwania swojej muzycznej tożsamości. Jest ok, ale sporo jeszcze brakuje do ideału.
3,5/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz