Rok 1999 był tym, w którym Satan's Host powrócił do świata
żywych. Jednak był to już nieco inny zespół niż w latach '80.
Zmianom uległ skład grupy, bo ze starych czasów został tylko
Patrick „Evil”, do którego dołączyli wokalista L.C.F. Elixir,
basista L.A.W. oraz bębniarz Anthony Chavez, a także sama muzyka,
która stała się cięższa i bardziej mroczna. W tym właśnie roku
ukazał się powrotny ep zatytułowany „In Articulo Mortis”, ale
ponieważ nie miałem nigdy możliwości przesłuchania choćby
fragmentu, więc przeskoczę od razu kolejnego wydawnictwa. W 2000
roku z najgłębszych otchłani piekła wypełzł bękart , który
nazwany został „Archidoxes of Evil”. Początek w postaci intra,
na które składa się bardzo ładna melodia grana na gitarze
akustycznej, delikatne klawiszowe tło oraz czysty śpiew brzmiący
jak inwokacja do piekielnych książąt. Następnie rozpoczyna się
właściwy program płyty i pierwsze zaskoczenie. Muzyka Satan's Host
jest wolniejsza i zdecydowanie cięższa, instrumenty są strojone
niżej, a wokalista przechodzi pomiędzy agresywnymi wrzaskami,
growlem aż do Anselmowatych zaśpiewów jak w „Clan of the
Hellions”. Ten akurat numer w ogóle ma coś z Pantery. Czaem
słychać bardziej rockandrollowy drajw jak choćby w „Spheric
Destiny”. Nawet solo ma taki klasyczny, podbarwiony bluesem klimat.
Niestety w tym samym wałku pojawiają się nowocześnie brzmiące
zagrywki gitarowe przywodzące na myśl Machine Head czy coś w ten
deseń. Zespół stara się czerpać z niemal wszystkich odmian
metalu. Mamy tu thrashową agresję, deathowy ciężar i brud, z
blacku wzięte są niektóre zagrywki, a także strona liryczna, w
której dominuje satanizm, natomiast z heavy metalu mamy melodyjne
fragmenty i sola. Nie przekonuje mnie ta płyta jakoś specjalnie.
Wystarczy dodać, że utworami, które zrobiły na mnie największe
wrażenie były intro i instrumentalny, także akustyczny
„Melektaus”. Reszta utworów jest całkiem niezła, ale jako
całość na dłuższą metę nuży. Ewentualnie jeszcze można
wyróżnić „Nightside of Eden”. W uszy rzuca się też brak
dynamiki, szczególnie w momentach, gdy zespół przyspiesza,
spowodowany zapewne nie najlepszą produkcją. Do tego pozbawione
mocy, suche bębny też nie sprzyjają odbiorowi tego krążka. W
tego rodzaju muzyki musi pierdolnięcie i moc, a tutaj z tym jest
różnie. Nie jest to jakiś tragiczny materiał, a wręcz rzekłbym,
że jest całkiem spoko. Jednak, żeby zwrócić na siebie uwagę
potrzeba czegoś więcej. Jest po prostu przeciętnie, a z pewnością
nie o to chodzi w Satan's Host. Szczerze mówiąc nie mam specjalnej
ochoty kolejny raz posłuchać tej płyty. Ten krążek był dla
Satan's Host ponownym zetknięciem się ze sceną i słychać, że
Patrick był na etapie poszukiwania swojej muzycznej tożsamości.
Jest ok, ale sporo jeszcze brakuje do ideału.
3,5/6
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz