piątek, 12 lipca 2013

Riot - The Privilage of Power (1990)

W 2 lata po fenomenalnym "Thundersteel" nowojorczycy z Riot uderzyli z kolejnym albumem. Pod koniec lutego 1990 roku światło dzienne ujrzał ich siódmy krążek studyjny zatytułowany "The Privilage of Power". Już od pierwszego numeru "On Your Knees" czeka nas niemałe zaskoczenie. Pomimo identycznego składu jak na poprzedniczce, tym razem mamy trochę niespodzianek. Przede wszystkim gościnny udział sekcji dętej soulowego (!) zespołu Tower of Power. Nigdy nie byłem zwolennikiem takich kombinacji i eksperymentów, więc jak dobrze pamietam mój pierwszy kontakt z tym krążkiem nie należał do udanych. Jednak gdy postanowiłem dać "The Privilage..." kolejne szanse to wreszcie zaskoczyło. Trąbki pojawiają się dość często i nadają temu albumowi pewnej indywidualności i stanowią o jego wyjątkowości nie tylko jeśli chodzi o dyskografię Riot. Pomimo tego kwintesencją tej płyty pozostaje jednak klasyczne heavy metalowe granie. Wystarczy posłuchać marszowego hymnu "Metal Soldiers", rozpędzonego typowego dla Riot killera "Dance of Death", który bez problemu mógłby się znaleźć na "Thundersteel", utrzymanego w tym samym klimacie "Storming the Gates of Hell" czy kolejnego morderczego speedziora "Black Leather and Glittering Steel". Gdyby cała płyta była utrzymana na poziomie i w klimacie tych kawałków to dzisiaj mówilibyśmy o kolejnym arcydziele. Jednak jest też trochę bardziej rockowych klimatów jak w "Maryanne", "Little Miss Death", nagranym z gościnnym udziałem Joe Lynn Turnera "Killer" oraz balladę "Runaway". Na koniec dostajemy jeszcze cover jazzowego gitarzysty Ala Di Meoli "Racing with the Devil...". Całośc sprawia bardzo dobre wrażenie i uważam "The Privilage of Power" za jeden z lepszych albumów Riot. Trzeba tylko przymknąć oko na pewne kwestie. O ile do trąbek z czasem się przyzwyczaiłem to drugie novum w postaci mówionych przerywników między utworami po początkowym pozytywnym odbiorze z czasem zaczęło nużyć. Element ten ma stanowić łącznik pomiędzy poszczególnymi kawałkami i nadać płycie cech albumu koncepcyjnego, traktującego o tytułowym przywileju władzy. Jednak z każdym kolejnym przesłuchaniem te gadki stają się co raz bardziej irytujące. Tak więc pomimo tego, że jednak kilka minusów by się znalazło to plusy są na tyle duże, że zdecydowanie dominują na tym krążku. Riot na "The Privilage of Power" starali się trochę odświeżyć swoją formułę i nagrać dzieło bardziej zróżnicowane i muszę przyznać, że ta sztuka im się udała. Nie przebili co prawda genialnego "Thundersteel" jednak stworzyli świetną płytę, a takie numery jak "Dance of Death" czy "Black Leather..." to jedne z najlepszych jakie kiedykolwiek nagrał ten zespół. Podsumowując, jest to znakomity album nagrany przez znakomitych muzyków i zawierający kilka niespodzianek.
5/6

środa, 10 lipca 2013

Riot - Thundersteel (1988)

Na przełomie lat 70/80 Riot wydał 5 bardzo dobrych albumów ze znakomitym "Fire Down Under" na czele po czym w 1984 roku słuch o nim zaginął. Jednak gitarzysta Mark Reale (RIP) nie dał za wygraną, zebrał nowy znakomity skład i przywrócił zespół do świata żywych. W 1988 roku ukazał się uważany przez zdecydowaną większość fanów za największe dzieło w historii Riot, album "Thundersteel". Niezbyt udana okładka skrywa absolutne arcydzieło i mus dla kążdego fana US metalu. Na początek dostajemy uderzenie między oczy w postaci speedowego utworu tytułowego, który dzisiaj jest traktowany niemalże jak hymn grupy. Gra muzyków rozwala na strzępy, świdrujące riffy Reale'a, pulsujący bas Dona Van Staverna, obłąkańcze bębny Bobb'ego Jarzombka (który zagrał w 5 numerach, natomiast w pozostałych 4 możemy usłyszeć grę Marka Edwardsa) i rewelacyjne wysokie wokale Tony'ego Moore'a. Ten kawałek zna chyba każdy metalowiec wychowany na amerykańskim metalu lat '80. Dalej mamy troszkę wolniejszy, bardziej rytmiczny ale równie znakomity "Fight or Fall" ze świetnym refrenem. Zresztą refreny to kolejny plus tej płyty. Każdy z nich zostaje w głowie na długo i jeszcze nie raz będziemy się łapać na podśpiewywaniu ich pod prysznicem w samochodzie czy gdziekolwiek kto lubi śpiewać. Trzeci w kolejce jest wolniejszy i bardziej klimatyczny, zagrany trochę w stylu Dio "Sign of the Crimson Storm" po czym znowu robi się szybciej. "Flight of the Warrior" z hiciarskim i wesołym refrenem, przy którym nie sposób nie śpiewać, tupać nogą czy co tam kto woli. Niektórzy pewnie znają ten numer w wersji Hammerfall. Dalej mamy utrzymany w tym samym klimacie "On Wings of Eagles" po czym przechodzimy do rewelacyjnego "Johny's Back". Ten kawałek dosłownie rozpieprza słuchacza na atomy. Znakomite riffy i fenomenalny śpiew Moore'a, po prostu jeden z najlepszych utworów w historii Riot, jak zresztą większość z tej płyty. Teraz mamy chwilę wytchnienia w na wpół balladowym "Bloodstreets", do którego zespół nakręcił klip. Znakomity klimat, kroczące gitary i bardzo emocjonalny śpiew Tony'ego. Potem jest typowy riotowski rocker "Run for Your Life". Jest to całkowicie inna kompozycja niż ta zamieszczona na płycie "Fire Down Under", tylko tytuły są takie same. Na koniec najdłuższy "Buried Alive (Tell Tale Heart) zaczynający się od 3-minutowego spokojnego wstępu granego na gitarze bez przesteru robiącej podkład pod solo. Potem ten numer rozwija się w znakomity, lecz trochę odmienny od reszty kawałek grany w średnich tempach i wypełniony dziwną, niepokojącą atmosferą. Reasumując "Thundersteel" to magnum opus Riot i jeden z pomników US metalu. Najwyższych lotów speed/heavy/power metal z hard rockową duszą i płyta jakiej już chyba nie będzie. Perfekcyjna pod każdym względem zarówno instrumentalnym, kompozycyjnym jak i wokalnym. Tylko szkoda Marka, który niestety na początku ubiegłego roku odszedł z tego świata po wieloletnich zmaganiach z chorobą. Zdołał jeszcze nagrać ostatnią płytę niewiele ustępującą temu klasykowi, a zatytułowaną znamiennie "Immortal Soul". Dzięki takim płytom jego nieśmiertelna dusza będzie żyła po wsze czasy.
6/6

Gloryful - The Warrior's Code (2013)

Patrząc na nazwę i okładkę płyty nie spodziewałem się niczego nadzwyczajnego, ot kolejnego melodyjnego euro poweru. Jednak to piątka Niemców nagrała na swój debiut wyrywa z butów i powoduje nieustający uśmiech na mojej gębie. Gloryful gra heavy/power metal według najlepszych receptur stworzonych przez Priest, Maiden czy Manowar, ale robi to niesamowicie świeżo i z potężną energią. Każdy z 11 numerów zamieszczonych na "The Warrior's Code" tętni swoim własnym życiem i jest wypełniony masą melodii. No właśnie, pomimo naprawdę mocnego i agresywnego brzmienia Gloryful gra bardzo melodyjnie co sprawia, że ta płyta jest bardzo przebojowa i słucha się jej z niekłamaną przyjemnością bez ani chwili znużenia. Nawet przez moment nie ma się wrażenia obcowania z debiutantami. "The Warrior's Code" brzmi jakby została skomponowana i nagrana przez doświadczonych wyjadaczy zarówno jeśli chodzi o umiejętności techniczne jak i kompozycyjne. Każdy numer brzmi niezwykle selektywnie i jednocześnie potężnie co jest zasługą słynnego Dana Swano (m.in. Edge of Sanity, Nightingale, Steel i milion innych), który wyprodukował ten album i zrobił to doskonale. Nad całością unosi się mocny głos Johnny'ego la Bomby, który najczęściej śpiewa nisko z lekką chrypką i co najważniejsze bardzo pewnie jednak, gdy trzeba potrafi też wyciągnąć góry. Bardzo wyrównana jest ta płyta, a każdy numer brzmi jak potencjalny hit. Ja bym jednak wyróżnił genialny "Heavy Metal-More Than Meets the Eye", "Evil Oath", manowarowy "Fist of Steel" czy też jedną z lepszych ballad jakie słyszałem ostatnio "Chased in Fate". Naprawdę rewelacyjny debiut, a fakt, że został wydany w barwach Massacre rec. świadczy o tym, że chyba jeszcze o Gloryful usłyszymy.
5,5/6