poniedziałek, 25 maja 2015

Tysondog - Cry Havoc (2015)

Do albumów powrotnych starych, często zapomnianych grup podchodzę zazwyczaj z dużym dystansem. Przede wszystkim dlatego, że najczęściej te zespoły nie są w stanie nawet zbliżyć się do poziomu jaki reprezentowali w latach '80, a ich nowa muzyka brzmi jakby była robiona na siłę.

Tym razem nową płytą uraczył nas pochodzący z Newcastle reprezentant brytyjskiej nowej fali heavy metalu Tysondog. Zespół ten ma na koncie dwa albumy wydane w pierwszej połowie lat '80, a mianowicie znakomity debiut „Beware of the Dog” oraz niewiele słabszy następca „Crimes of Insanity”. Zespół powrócił w 2008 roku, pograł na festiwalach, wydał epkę z na nowo nagranymi kilkoma starymi klasykami, a w międzyczasie komponował też nowy materiał. No i właśnie niedawno ukazał się świeżutki krążek zatytułowany „Cry Havoc”.
Jak już pisałem na początku, podszedłem do niego z dużą nieufnością, tym bardziej, że kijowa okładka też nie zachęcała, ale jak się okazało jest całkiem ok. To co prezentuje dzisiaj Tysondog jest oczywiście zakorzenione w ich starym stylu, ale ubrane we współczesne brzmienie i ciężkość. Słychać, że granie sprawia im radochę i raczej nie będą się przejmowali jakimiś krytycznymi głosami. Utwory są dużo cięższe niż kiedyś, Clutch Carruthers też śpiewa niżej wchodząc czasem w podobną manierę do Blaze Bayleya. Na płycie dominuje raczej ciemna atmosfera, co współgra z niezbyt pozytywnymi tekstami. Zdecydowanie muszę pochwalić gitary, które brzmią bardzo dynamicznie, a jednocześnie ciężko. Zresztą nie ma się co temu dziwić, bo producentem płyty jest sam Jeff Dunn, czyli niejaki Mantas, legendarny gitarzysta Venom, a obecnie Mpire of Evil. Poza tym bardzo podoba mi się też gra garowego Phila Brewisa, który w ubiegłej dekadzie nagrał kilka krążków z Blitzkrieg.
Jest kilka naprawdę świetnych numerów takich jak „Shadow of the Beast” z zajebistym przyspieszeniem i takąż solówką, „Into the Void”, „Playing with Fire” czy balladowy „Broken”, w którym pobrzmiewają nawet akustyki. Niestety są też utwory zdecydowanie bardziej nijakie, a do nich mogę zaliczyć „The Needle”, Relentless” czy „Addiction”. No i właśnie doszliśmy do największego problemu tej płyty, a mianowicie jej długości. Godzina to zdecydowanie za długo jak dla tego typu grania i w pewnym momencie zaczyna męczyć. Gdyby tak usunąć te słabsze numery i zamknąć całość w 40-45 minutach byłoby dużo lepiej i ocena też mogłaby być wyższa.

Podsumowując jest to zaskakująco dobra płyta, ale nie sądzę, żebym wracał do niej tak często jak do wyśmienitego debiutu. Poziom dwóch wcześniejszych albumów nie został osiągnięty, ale i tak można uznać powrót Tysondog jak jeden z tych udanych.

4/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz