Do albumów powrotnych starych, często
zapomnianych grup podchodzę zazwyczaj z dużym dystansem. Przede
wszystkim dlatego, że najczęściej te zespoły nie są w stanie
nawet zbliżyć się do poziomu jaki reprezentowali w latach '80, a
ich nowa muzyka brzmi jakby była robiona na siłę.
Tym razem nową płytą uraczył nas
pochodzący z Newcastle reprezentant brytyjskiej nowej fali heavy
metalu Tysondog. Zespół ten ma na koncie dwa albumy wydane w
pierwszej połowie lat '80, a mianowicie znakomity debiut „Beware
of the Dog” oraz niewiele słabszy następca „Crimes of
Insanity”. Zespół powrócił w 2008 roku, pograł na festiwalach,
wydał epkę z na nowo nagranymi kilkoma starymi klasykami, a w
międzyczasie komponował też nowy materiał. No i właśnie
niedawno ukazał się świeżutki krążek zatytułowany „Cry
Havoc”.
Jak już pisałem na początku,
podszedłem do niego z dużą nieufnością, tym bardziej, że kijowa
okładka też nie zachęcała, ale jak się okazało jest całkiem
ok. To co prezentuje dzisiaj Tysondog jest oczywiście zakorzenione w
ich starym stylu, ale ubrane we współczesne brzmienie i ciężkość.
Słychać, że granie sprawia im radochę i raczej nie będą się
przejmowali jakimiś krytycznymi głosami. Utwory są dużo cięższe
niż kiedyś, Clutch Carruthers też śpiewa niżej wchodząc czasem
w podobną manierę do Blaze Bayleya. Na płycie dominuje raczej
ciemna atmosfera, co współgra z niezbyt pozytywnymi tekstami.
Zdecydowanie muszę pochwalić gitary, które brzmią bardzo
dynamicznie, a jednocześnie ciężko. Zresztą nie ma się co temu
dziwić, bo producentem płyty jest sam Jeff Dunn, czyli niejaki
Mantas, legendarny gitarzysta Venom, a obecnie Mpire of Evil. Poza
tym bardzo podoba mi się też gra garowego Phila Brewisa, który w
ubiegłej dekadzie nagrał kilka krążków z Blitzkrieg.
Jest kilka naprawdę świetnych
numerów takich jak „Shadow of the Beast” z zajebistym
przyspieszeniem i takąż solówką, „Into the Void”, „Playing
with Fire” czy balladowy „Broken”, w którym pobrzmiewają
nawet akustyki. Niestety są też utwory zdecydowanie bardziej
nijakie, a do nich mogę zaliczyć „The Needle”, Relentless”
czy „Addiction”. No i właśnie doszliśmy do największego
problemu tej płyty, a mianowicie jej długości. Godzina to
zdecydowanie za długo jak dla tego typu grania i w pewnym momencie
zaczyna męczyć. Gdyby tak usunąć te słabsze numery i zamknąć
całość w 40-45 minutach byłoby dużo lepiej i ocena też mogłaby
być wyższa.
Podsumowując jest to zaskakująco
dobra płyta, ale nie sądzę, żebym wracał do niej tak często jak
do wyśmienitego debiutu. Poziom dwóch wcześniejszych albumów nie
został osiągnięty, ale i tak można uznać powrót Tysondog jak
jeden z tych udanych.
4/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz