Szczerze mówiąc nigdy nie było mi po
drodze z Vardis. Owszem, słyszałem kiedyś coś tam, ale nie
przysiadłem do tej kapeli na dłużej. „Red Eye”, czyli ich
czwarty w ogóle, a pierwszy po reaktywacji w 2014 roku pełny album,
jest pierwszym ich wydawnictwem, które przesłuchałem od deski do
deski. Zresztą przesłuchałem już wiele razy i w dalszym ciągu
mam dziwny stosunek do tej muzyki.
Z jednej strony wiem, że jest to
naprawdę dobry krążek zawierający dojrzałą heavy rockową
muzykę tkwiącą korzeniami w latach 60/70. Wyraziste hard rockowe
riffy często grane z bluesowym feelingiem, do tego mocna sekcja i
rasowy głos wokalisty. Słychać inspiracje takimi dinozaurami jak
choćby Led Zeppelin z tym, że tutaj gitary brzmią ciężej.
Pojawiają się też klasycznie rock 'n rollowe wałki jak „Livin
out of Touch” czy nawet motywy country w „Hold Me”. Można
wyczuć, że muzycy nie ograniczali się żadnymi ramami, po prostu
nagrali te utwory bez żadnego spięcia i na totalnym luzie. Właśnie
takie powinno być podejście do rock'n'rolla.
Vardis jest zaliczany do NWoBHM jednak
ich obecna muzyka odwołuje się do jeszcze wcześniejszego okresu.
Choć nową falę też można usłyszeć choćby w takich wałkach
jak „Lightning Man”, „I Need You Now”(tutaj też wyczuwam
nutkę Thin Lizzy) czy też „The Knowledge”. Tych 12 naprawdę
niezłych numerów, mimo że bez żadnego wybijającego się hitu,
słucha mi się bardzo ok i po wszystkim nie mam poczucia zmarnowania
czasu. Jednak jest też druga strona medalu. Gdybym nie poznał „Red
Eye” to też z pewnością nic bym nie stracił. Nie jest to płyta,
która cokolwiek wniosła do mojego życia i prawdopodobnie po
napisaniu tej recenzji zakończy się moja przygoda z nią. Tym
bardziej, że to nie do końca moje dźwięki, a jeśli już mam
ochotę na tę stylistykę to wybiorę klasyków. Jednak summa
summarum stwierdzam, że jest to z pewnością udany powrót tej
powstałej przed prawie 40-stu laty załogi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz