poniedziałek, 25 lipca 2016

Vardis - Red Eye (2016)

Szczerze mówiąc nigdy nie było mi po drodze z Vardis. Owszem, słyszałem kiedyś coś tam, ale nie przysiadłem do tej kapeli na dłużej. „Red Eye”, czyli ich czwarty w ogóle, a pierwszy po reaktywacji w 2014 roku pełny album, jest pierwszym ich wydawnictwem, które przesłuchałem od deski do deski. Zresztą przesłuchałem już wiele razy i w dalszym ciągu mam dziwny stosunek do tej muzyki.
Z jednej strony wiem, że jest to naprawdę dobry krążek zawierający dojrzałą heavy rockową muzykę tkwiącą korzeniami w latach 60/70. Wyraziste hard rockowe riffy często grane z bluesowym feelingiem, do tego mocna sekcja i rasowy głos wokalisty. Słychać inspiracje takimi dinozaurami jak choćby Led Zeppelin z tym, że tutaj gitary brzmią ciężej. Pojawiają się też klasycznie rock 'n rollowe wałki jak „Livin out of Touch” czy nawet motywy country w „Hold Me”. Można wyczuć, że muzycy nie ograniczali się żadnymi ramami, po prostu nagrali te utwory bez żadnego spięcia i na totalnym luzie. Właśnie takie powinno być podejście do rock'n'rolla.
Vardis jest zaliczany do NWoBHM jednak ich obecna muzyka odwołuje się do jeszcze wcześniejszego okresu. Choć nową falę też można usłyszeć choćby w takich wałkach jak „Lightning Man”, „I Need You Now”(tutaj też wyczuwam nutkę Thin Lizzy) czy też „The Knowledge”. Tych 12 naprawdę niezłych numerów, mimo że bez żadnego wybijającego się hitu, słucha mi się bardzo ok i po wszystkim nie mam poczucia zmarnowania czasu. Jednak jest też druga strona medalu. Gdybym nie poznał „Red Eye” to też z pewnością nic bym nie stracił. Nie jest to płyta, która cokolwiek wniosła do mojego życia i prawdopodobnie po napisaniu tej recenzji zakończy się moja przygoda z nią. Tym bardziej, że to nie do końca moje dźwięki, a jeśli już mam ochotę na tę stylistykę to wybiorę klasyków. Jednak summa summarum stwierdzam, że jest to z pewnością udany powrót tej powstałej przed prawie 40-stu laty załogi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz