środa, 30 kwietnia 2014

Hazy Hamlet - Full Throttle (2013)

W 2009 roku usłyszałem debiut brazylijskiego Hazy Hamlet zatytułowany „Forging Metal”. Nie powiem, żeby to wydawnictwo rozwaliło mnie na atomy i spowodowało nocne zmazy, ale był to na tyle dobry krążek, że jakoś wrył mi się w pamięć. Tym co kojarzyłem z tym zespołem była niewątpliwa fascynacja siermiężnym teutońskim true heavy metalem i mocny gardłowy z momentami nawet operowym zacięciem głos wokalisty. No i właśnie z powodu jego niedyspozycji w postaci problemów zdrowotnych Hazy Hamlet praktycznie nie istniał w latach 2011-13. Na szczęście wszystko jest już chyba w porządku i w listopadzie ubiegłego roku mogliśmy cieszyć nasze uszy nową płytą. Słuchając „Full Throttle” mam wrażenie, że po okresie rekonwalescencji Arthur Migotto jest jeszcze lepszym śpiewakiem niż wcześniej. Ze względu na jego głos i sposób śpiewania należy go umieścić w tej samej lidze co wokalistów Ironsword, Lonewolf, Grave Digger czy Paragon. W porównaniu z debiutem poprawiło się brzmienie, Instrumenty brzmią potężniej i soczyściej, a całość jest bardziej zwarta. Na początek dostajemy dwa konkretne kopy w postaci „Full Throttle” i „Symphony of Steel”. Oba zawierają wszystko co powinien sobą reprezentować zajebisty heavy metalowy numer czyli ostre riffy, mocarną sekcję, potężny wokal i refreny znakomicie nadające się do wspólnego śpiewania. Potem jest instrumentalny „A Havoc Quest” brzmiący jak jakiś zagubiony kawałek maidenów. Posłuchajcie tych gitarowych dialogów, coś pięknego. Następnie jest najdziwniejszy jak dla mnie numer „Vendetta”. Pierwsza część brzmi trochę jakby zespół nie miał pomysłu co z nim zrobić. Jest połamany, melodie brzmią jakby były robione na siłę. Natomiast od połowy ta kompozycja zmienia się diametralnie. Nastrojowe solo, klimatyczne chórki i robi się naprawdę epicko. Kolejne dwa numery to znowu szybkie petardy i zarówno „Jaws of Fenris” jak i „Odin's Ride” powinny zadowolić każdego fanatyka. Na koniec zostały dwa moje ulubione kawałki. „Thorium” to hymn w klimacie Manowar z marszowym rytmem, epicką atmosferą i znakomitym bojowym refrenem. Kurwa, uwielbiam takie granie. Całość zamyka „Red Baron” traktujący o niemiecki pilocie Manfredzie von Richtoffen słynącym z honorowych pojedynków powietrznych w czasie pierwszej wojny światowej. Utwór jest tak genialny, że gdy słucham gitarowych pojedynków naprawdę mam wrażenie uczestnictwa w podniebnej bitwie. A gdy jeszcze pojawiają się strzały i warkot silników to ciary na plecach murowane. Hazy Hamlet nowym krążkiem zdecydowanie przebił debiut i to pod każdym względem, spełniając moje oczekiwania z nawiązką. Fani tradycyjnego heavy metalu z epickim zacięciem powinni z miejsca zamawiać tę płytę.

5,2/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz