W 2009 roku usłyszałem debiut
brazylijskiego Hazy Hamlet zatytułowany „Forging Metal”. Nie
powiem, żeby to wydawnictwo rozwaliło mnie na atomy i spowodowało
nocne zmazy, ale był to na tyle dobry krążek, że jakoś wrył mi
się w pamięć. Tym co kojarzyłem z tym zespołem była niewątpliwa
fascynacja siermiężnym teutońskim true heavy metalem i mocny
gardłowy z momentami nawet operowym zacięciem głos wokalisty. No i
właśnie z powodu jego niedyspozycji w postaci problemów
zdrowotnych Hazy Hamlet praktycznie nie istniał w latach 2011-13. Na
szczęście wszystko jest już chyba w porządku i w listopadzie
ubiegłego roku mogliśmy cieszyć nasze uszy nową płytą.
Słuchając „Full Throttle” mam wrażenie, że po okresie
rekonwalescencji Arthur Migotto jest jeszcze lepszym śpiewakiem niż
wcześniej. Ze względu na jego głos i sposób śpiewania należy go
umieścić w tej samej lidze co wokalistów Ironsword, Lonewolf,
Grave Digger czy Paragon. W porównaniu z debiutem poprawiło się
brzmienie, Instrumenty brzmią potężniej i soczyściej, a całość
jest bardziej zwarta. Na początek dostajemy dwa konkretne kopy w
postaci „Full Throttle” i „Symphony of Steel”. Oba zawierają
wszystko co powinien sobą reprezentować zajebisty heavy metalowy
numer czyli ostre riffy, mocarną sekcję, potężny wokal i refreny
znakomicie nadające się do wspólnego śpiewania. Potem jest
instrumentalny „A Havoc Quest” brzmiący jak jakiś zagubiony
kawałek maidenów. Posłuchajcie tych gitarowych dialogów, coś
pięknego. Następnie jest najdziwniejszy jak dla mnie numer
„Vendetta”. Pierwsza część brzmi trochę jakby zespół nie
miał pomysłu co z nim zrobić. Jest połamany, melodie brzmią
jakby były robione na siłę. Natomiast od połowy ta kompozycja
zmienia się diametralnie. Nastrojowe solo, klimatyczne chórki i
robi się naprawdę epicko. Kolejne dwa numery to znowu szybkie
petardy i zarówno „Jaws of Fenris” jak i „Odin's Ride”
powinny zadowolić każdego fanatyka. Na koniec zostały dwa moje
ulubione kawałki. „Thorium” to hymn w klimacie Manowar z
marszowym rytmem, epicką atmosferą i znakomitym bojowym refrenem.
Kurwa, uwielbiam takie granie. Całość zamyka „Red Baron”
traktujący o niemiecki pilocie Manfredzie von Richtoffen słynącym
z honorowych pojedynków powietrznych w czasie pierwszej wojny
światowej. Utwór jest tak genialny, że gdy słucham gitarowych
pojedynków naprawdę mam wrażenie uczestnictwa w podniebnej bitwie.
A gdy jeszcze pojawiają się strzały i warkot silników to ciary na
plecach murowane. Hazy Hamlet nowym krążkiem zdecydowanie przebił
debiut i to pod każdym względem, spełniając moje oczekiwania z
nawiązką. Fani tradycyjnego heavy metalu z epickim zacięciem
powinni z miejsca zamawiać tę płytę.
5,2/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz