Debiut tych kanadyjskich heavy metalowców z 2011 roku był
dla mnie ogromnym pozytywnym zaskoczeniem. Dlatego też moje oczekiwania
odnośnie następcy były, co chyba zrozumiałe, bardzo duże. Iron Kingdom mnie nie
zawiedli i „Gates of Eternity” to prawie godzina znakomitego heavy metalu
wysokiej próby. Pomimo tego, że zespół nie zmienił stylu i gra w typowy dla
siebie sposób to jednak pewne różnice pomiędzy tymi dwoma krążkami da się
wyłapać. Przede wszystkim nowa płyta jest bardziej zwarta i stylistycznie
ujednolicona. Jest mniej klimatów z lat ’70, mniej naleciałości bogów epickiego
metalu czyli Manilla Road, natomiast słychać więcej power metalowych motywów
jak np. w „Guardian Angel”. Utwory są bardziej ukierunkowane na Iron Maiden jak
choćby w „Chains of Solitude” czy w 15-sto minutowym kolosie „Egypt (The End is
Near)”. Dostaliśmy też prawdziwy true metalowy hymn „Crowned in Glory”, który
pomimo oczywistych skojarzeń z Manowar zachowuje charakterystyczny tylko dla
Iron Kingdom sznyt. Brzmienie jest z jednej strony surowe, a z drugiej potężne
i epickie. Tak się zastanawiałem co,
pomimo wielu słyszalnych wpływów stanowi o wyjątkowości tego zespołu? Chyba są
to niebanalne melodie, ciekawy i oryginalny sposób grania riffów i
konstruowania utworów oraz śpiew wokalisty Chris’a Ostermana. W zalewie tysięcy
identycznych kapel, takie grupy jak Iron Kingdom, które na bazie klasycznych
patentów starają się tworzyć coś własnego, powinno się wychwalać i wynosić na
piedestał. Niestety obie płyty zespół musiał wydać własnym sumptem, bo żadna
wytwórnia nie zainteresowała się tymi materiałami. Cóż, jak widać nie brakuje
ludzi z uszami w dupach. Zdecydowanie polecam zarówno „Gates of Eternity” jak i
debiut „The Curse of Voodoo Queen” wszystkim kochającym klasyczny i przede
wszystkim szczery heavy metal.
5,2/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz