piątek, 26 sierpnia 2016

Warfect - Scavengers (2016)

Warfect to szwedzkie thrash metalowe trio pochodzące z miasta Uddevalla. Powstali w 2003 roku jeszcze pod nazwą Incoma, by w 2008 zmienić szyld na obecny. Na swoim koncie mają 2 dema nagrane jeszcze pod starym mianem i 3 pełniaki w tym ten najnowszy, tegoroczny „Scavengers”. No i właśnie przechodząc do sedna, czyli ostatniego krążka Warfect, to jest to konkretny thrash metalowy wpierdol. Zespół wzoruje się na klasykach tej brutalniejszej frakcji gatunku, czyli przede wszystkim sceny niemieckiej w postaci Sodom, Kreator, Destruction, Exumer plus do tego oczywiście Slayer. Do tego dodajmy trochę Deathu( zarówno zespołu jaki i gatunku w ogóle) i mamy pełen obraz muzyki jaka atakuje nas z głośników po odpaleniu płyty. Materiał jest bardzo intensywny, nastawiony na nieustanny soniczny atak naszych organów słuchowych. Zresztą nie ma co się dziwić tych bardziej brutalnych wpływów, gdyż muzycy Warfect grali wcześniej, bądź nadal grają w takich kapelach jak Lord Belial czy Bestial Mockery. Wrażenia potęguje też produkcja, która pomimo ewidentnie oldschoolowych wpływów muzycznych jest utrzymana w dzisiejszych standardach, a odpowiada za nią sam zespół. Praktycznie całość utrzymana jest w bardzo szybkich tempach z wyjątkiem dwóch wolniejszych, umieszczonych pod koniec „Evil Inn” oraz „Into the Crypt”. Dzięki temu mamy trochę urozmaicenia, bo nieustanny napierdol przez 54 minuty mógłby w pewnym momencie być trochę męczący, choć tego też tak do końca nie udało im się uniknąć. Jedną z wad jest moim zdaniem zbytnie podobieństwo większości wałków do siebie. Pomimo tego, że zajebiście słucha mi się tego krążka to ciężko jest mi sobie później przypomnieć konkretne numery. Może ewentualnie „Watchtowers” ze względu na pewne skojarzenia z zespołem Schuldinera. Jednak nie zmienia to faktu, że siła rażenia „Scavengers” jest ogromna i mało, która thrashowa załoga potrafiła tak wytarzać mną podłogę ostatnimi czasy. Tak na szybko mogę wymienić w tej chwili tylko Exumer i Protector. I właśnie w tym towarzystwie najbardziej bym widział Warfect. Tak więc Szwedzi nagrali świetny, mocno kopiący jaja thrashowy wyziew i bardzo chętnie dałbym im wyższą notę, jednak pewna delikatna nutka monotonni i bardzo wyraźne inspiracje muszą niestety skutkować małym minusem.

4,8/6 

środa, 3 sierpnia 2016

Matthias Steele - Question of Divinity (2016)

Ten pochodzący z Rhode Island band zawsze tkwił w głębokim podziemiu, pomimo tego że jego dwa pierwsze krążki „Matthias Steele”(czasem traktowany jak demo) z 1987 roku i „Haunting Tales of a Warrior's Past” z 1991 to znakomite materiały będące prawdziwymi perłami amerykańskiego metalu. Natomiast ich najnowsze dziecko „Question of Divinity” to pierwsze co dane mi było od nich usłyszeć od czasu powrotu, o którym nawet nie wiedziałem, że nastąpił. Z tego co wyczytałem nagrali też płytę „Resurrection” w 2007 roku, ale nie miałem do tej pory pojęcia o jej istnieniu, więc nie odniosę się do jej zawartości. A jaka jest „Question of Divinity”? Poprawna i bardzo surowa. Przede wszystkim nie ma tu zbyt wielu fajerwerków, żaden numer nie stanie się hitem, ani też nie będzie się do nich wracało z wypiekami na licu. Muzycznie to klasyczny amerykański power z doomowymi elementami. I chyba właśnie te wolniejsze fragmenty wypadają tu najlepiej. Przede wszystkim najlmocniejszy cios w tym gronie, epicki „The Boatman”, który jednak po wolnym początku później fajnie się rozwija zdecydowanie przyspiesza. Drugim takim wałkiem jest „No Solutions”, w którego początkowej fazie wokale Anthony'ego Lionetti'ego do złudzenia przypominają Marka Sheltona. I właśnie te dwa utwory to jedyne z tego krążka, do czego ewentualnie, choć nie pewno, kiedyś będę miał ochotę wrócić. Z reszty to może jeszcze „Freedom” w miarę wyrył mi się w pamięci”. Pozostałe ani mnie grzeją ani ziębią. Słucha się tego ok, ale nic z tego nie wynika. Poza 8-oma nowymi numerami w programie znajdują się też dwa koncertowe, jednak w dość chujowej jakości i tak naprawdę mogłoby ich nie być. Podejrzewam, że chodziło o przedłużenie czasu trwania krążka. Napisałem wcześniej, że „Question of Divinity” jest surowa. Chodziło przede wszystkim o to, że jej brzmienie jest tak radykalnie oldskulowe, że brzmi ona jak jakiś zaginiony materiał demo z lat '80 znaleziony u kogoś w piwnicy pod warstwą kurzu. Jestem ciekaw czy był to zamierzony efekt czy wpływ na to miał zwyczajnie brak lepszych warunków. Jednak z drugiej strony ich muzyka jest tak mocno zakorzeniona w tamtej dekadzie, że z nowoczesnym brzmieniem mogłaby utracić cały swój urok. Wydaje mi się, że nawet gdyby „Question...” ukazała się te 30 lat temu to nie sądzę by zyskała status kultowej, zdecydowanie odstaje od choćby pierwszych albumów Matthias Steele, nie mówiąc już o całej masie innych wybitnych bandów. Ogólnie rzecz biorąc jest to całkiem sympatyczna rzecz, ale większych emocji u mnie nie wzbudza. Raczej tylko dla maniaków

3,6/6