Nowy materiał piewców wikińskiego
stylu życia i nordyckiej mitologii to ich pierwszy w historii
koncept album. Jomswikingowie byli drużyną wojowników pod
dowództwem Jarla Palnatoki'ego, którzy zmuszeni do ucieczki z
Danii, plądrując po drodze między innymi Szkocję i Irlandię,
dotarli w końcu do słowiańskich wybrzeży Pomorza. Władca Polan,
prawdopodobnie był nim Mieszko I, zaproponował Palnatokiemu, by
został jego lennikiem. Ten przystał na tę propozycję,założył
na Wolinie twierdzę Jomsborg i w zamian za pobieranie z tych ziem
daniny zobowiązał się do obrony królestwa przed atakami z
zewnątrz. To tylko tak w ramach wprowadzenia, więc jeśli kogoś
interesują losy Palnatokiego i jego wikingów to zapraszam do
źródeł.
„Jomsviking” to już dziesiąty
album Amon Amarth i muszę przyznać, że jubileusz ten został
uczczony naprawdę godnie. Po dwóch poprzednich, średnich moim
zdaniem krążkach, teraz nastąpiło pewne odświeżenie materiału.
Przede wszystkim „Jomsviking” jest niezwykle przebojowy. Nie ma
tu wypełniaczy, utwory zostają w głowie na bardzo długo i co
najważniejsze chce się do nich wracać. Jest też jeszcze więcej
melodii niż bywało wcześniej. Dla mnie Amon Amarth w tej chwili to
po prostu heavy metal z głębokim growlem Johana Hegga. Posłuchajcie
tych klasycznie brzmiących solówek. Już pierwszy numer „First
Kill”, do którego zresztą nakręcono teledysk doskonale to
pokazuje. Solo jakby żywcem wyjęte z Iron Maiden, chwytliwy refren
i ostre riffowanie w zwrotkach. Pomimo bardzo wyrównanego materiału
wyróżniłbym tu jeszcze „Raise Your Horns”, przy którym aż ma
się ochotę chwycić za róg, wlać w siebie potężny łyk
dwójniaka i drzeć japę razem z Johanem. Następujący po nim „At
Dawn's First Light” również doczekał się klipu co mnie zresztą
wcale nie dziwi. Nie wiem czy nie jest najlepszym wałkiem na płycie.
Dużo agresji w zwrotkach i melodyjny epicki refren. Zresztą
epickość przewija się przez cały czas trwania tej płyty. Tak jak
w ostatnim „Back on Northern Shores”, który jest niemalże
balladą, oczywiście jak na standardy Amon Amarth. Ma nieco
melancholijny wydźwięk i utrzymany jest w większości w wolnych
tempach, choć ciężar jest cały czas obecny. W utworze ”A Dream
That Cannot Be” gościnnie zaśpiewała sama Doro Pesch i muszę
przyznać, że wyszło to całkiem zgrabnie.
Tak więc muzycznie nie mam się tutaj
do czego doczepić, jest to po prostu Amon Amarth w najwyższej
formie. Brzmienie może jest trochę za bardzo cyfrowe i przydałoby
się więcej gruzu, ale i tak nie jest źle. Natomiast cała otoczka
już mnie nieco odstrasza. Patrząc na skądinąd pięknie wykonany
booklet płyty widzę, że grupą docelowa oscyluje gdzieś między
gimnazjum, a liceum. Bardzo komiksowe, ale w nie do końca pozytywnym
sensie grafiki nie trafiają do mnie zupełnie. To są wikingowie, tu
powinna być krew, pot, flaki i jedna wielka rzeź, a nie plastik i
ładne kolorowe obrazki. Mówi się trudno, ale i tak nie
spodziewałem się niczego innego. Już taka konwencja.
„Jomsviking” jest najlepszym
krążkiem Amon Amarth od czasu „Twilight of the Thunder God”, a
moim zdaniem nawet od niego lepszym. Oczywiście słyszałem mnóstwo
opinii, że to kicha, pedalstwo i co to w ogóle za death metal. Po
pierwsze to nie jest żaden death metal, nie ma tu praktycznie nic
wspólnego z tym gatunkiem poza wokalem. Do melo deathu(co za
gówniana nazwa) też nie pasują. Nie widzę zbieżności z Children
of Bodom czy innym Dark Tranquillity. Traktuję Amon Amarth po prostu
jako kapelę metalową nagrywającą dobre, przebojowe krążki i to
jest najważniejsze.
5/6