Kiedy gruchnęła wiadomość, że Blaze po raz kolejny
postanowił wymienić cały skład, spodziewałem się, że na nową płytę przyjdzie
nam trochę poczekać. A tu proszę! Po niespełna roku pojawił się „The King of
Metal”. Tytuł płyty i okładka przedstawiająca Bayleya zrobionego na
terminatora(?) z koroną cierniową wyglądały zachęcająco dawały duże nadzieje na
bardzo konkretną rzecz. Jednak pierwsze przesłuchania mnie rozczarowały. Miałem
wrażenie, że płyta jest zrobiona na siłę, mało wyrazista, słychać było brak
zgrania. Do tego brzmienie wydawało mi się za surowe, melodie jakby słabsze niż
wcześniej, jednym słowem zawód. Jednak po pewnym czasie postanowiłem dać tej
płycie drugą szansę i tym razem było już dużo lepiej. Nie jest to płyta tak
udana jak 2 poprzednie. Brzmieniem i konstrukcją utworów nawiązuje bardziej do
takich płyt jak „Tenth Dimension”, które były nagrywane jeszcze pod
szyldem Blaze. Brzmienie jest faktycznie trochę surowsze i mocno
zbasowane co w porównaniu z krystaliczną produkcją 2-óch poprzednich krążków
może na początku trochę przeszkadzać. Z czasem na tyle się przyzwyczaiłem, że
już nie zwracam na to uwagi. Nowi muzycy grają po prostu inaczej niż ich
poprzednicy i pewnie stąd brały się moje początkowe zarzuty. Jest tutaj kilka
naprawdę znakomitych utworych np. poświęcony zastrzelonemu gitarzyście Pantery
„Dimebag”, „Black Country” czy „Rainbow Fades to Black”.
Wyrózniają się też spokojne utwory, w których Blaze śpiewa tylko przy
akompaniamencie pianina czy klasycznej gitary, „One More Step” i „Beginning”.
Reszta płyty też jest godna uwagi. Dopełnienie całości są jak zwykle bardzo
osobiste teksty, w których Blaze rozlicza się ze wszystkim gównianymi tematami
jaki go spotkały w ostatnim czasie. „The King of Metal” nie jest płytą
wybitną, ale na pewno jest to kawał porządnego Heavy Metalu. Podziwiam upór z
jakim ten człowiek brnie do przodu i nagrywa kolejne dobre płyty mimo
wszystkich przeciwności losu jakie spotyka na swojej drodze.
4/6