Po tym jak usłyszałem ich demo „Ancestral Doom” już
wiedziałem, że debiut mnie zniszczy. Kanadyjczycy z Cromlech
idealnie wpasowali się w moje gusta. Surowy barbarzyński i epicki
heavy/doom metal przepełniony bitewnym zgiełkiem i odorem krwi. Ten
krążek zdecydowanie nie przypasuje pacyfistycznym metaluszkom ani
brzmieniowym estetom. Płyta zaczyna się od tytułowego
instrumentala wprowadzającego słuchacza w klimat tego dzieła.
Utrzymany w marszowym tempie wprowadza wojenną atmosferę, która
utrzymuje się aż do ostatniego dźwięku. Kolejny numer „For a
Red Dawn” też grany w średnim tempie zaczyna się od pięknych
podniosłych gitarowych harmonii, które przenoszą nas na pola
Rohanu i do Helmowego Jaru, by po ok 5 minutach przemienić się w
doomowy walec. „Honor” rozpoczyna się majestatycznym wstępem na
gitarze, ale za moment przechodzi w bezlitosną jazdę. Jeden z
agresywniejszych numerów na płycie z historycznym anty –
islamskim tekstem. Podobne treści niesie ze sobą „Of the Eagle
and the Trident”, który jak sam tytuł wskazuje traktuje o polsko
– ukraińskim sojuszu przeciwko muzułmańskim najeźdźcom. W
środku tego utworu pojawia się nawet fragment jakiejś ludowej
chyba ukraińskiej pieśni. Wyróżnił bym jeszcze zabójczy „Lend
Me Your Steel” brzmiący niczym brutalna heavy/thrashowa nawałnica.
Zresztą tak naprawdę każdy z tych numerów orze pozerów, a cała
płyta gwałci wioski. Po prostu nie ma sensu opisywać wszystkich
kompozycji, bo musiałbym się bez przerwy powtarzać. Płyta jest
długa, bo trwa 70 minut, w których zawiera się 8 wałków, z czego
najkrótszy trwa niecałe 5, a najdłuższy ponad 11. Jednak, gdy już
załapiemy klimat to nie ma mowy o nudzie. Cromlech nagrał
fantastyczny, do bólu metalowy krążek i urzekł mnie swoim
bezkompromisowym i szczerym podejściem do tematu. Do czego najlepiej
porównać ich muzykę? Jak dla mnie jest to wypadkowa takich hord
jak Solstice, Scald i Doomsword z jednej strony, a Manilla Road,
Cirith Ungol i Omen z drugiej. Do tego można dodać niektóre
harmonie Iron Maiden i klimat epickich płyt Bathory. Jest tu również
cała masa świetnych melodii, które jednak nie przypadną do gustu
fanom takiego Edguy. Są surowe, przepełnione barbarzyńskim urokiem
i po prostu pięknie metalowe. Jeśli ktoś kiedykolwiek będzie miał
możliwość zaopatrzenia się w egzemplarz „Ave Mortis” niech to
niezwłocznie uczyni. Cromlech rządzi!
5,5/6
niedziela, 31 sierpnia 2014
niedziela, 10 sierpnia 2014
Hitten - First Strike with the Devil (2014)
Hitten to heavy metalowy kwintet pochodzący z hiszpańskiej
Murcii. Istnieje od 2011 roku i od tego czasu rok po roku wypuszczał
kolejno demo, singiel i epkę. W roku bieżącym pojawił się
pełnowymiarowy debiut „First Strike with the Devil”. Na początku
nie byłem zbyt pozytywnie nastawiony do tego materiału. Bardzo
możliwe, że po części też przez chujową okładkę, która
wygląda jak malowana przez niezbyt uzdolnionego dzieciaka. Jednak
przede wszystkim chodziło o to, że ostatnimi czasy kapel grających
w tym stylu pojawiło się multum, a większość z nich niestety nie
wybija się ponad przeciętność. Jednak już w okolicach mniej
więcej trzeciego odsłuchu zacząłem się wciągać w ten krążek.
8 utworów w 40 minut to odpowiednia długość, żeby nie odczuć
znużenia. Do tego przede wszystkim dobre utwory. Hitten gra muzykę
wzorowaną na NwoBHM z naciskiem na pierwsze dwie płyty Maiden i
łączy to ze speed metalową energią i motoryką znaną chociażby
z Exciter czy Overkill . Jest to podobne granie do Enforcer tylko, że
Hitten jest jednak trochę bardziej drapieżny. Jest szybko,
melodyjnie i bardzo heavy metalowo. Znakomity gitarowy tandem jest
wspierany przez dynamiczne bębny i wyraźny melodyjny i wysoki bas.
Do tego wokalista dysponujący niezłym głosem śpiewający
najczęściej w średnich rejestrach. Obok typowo speedowych strzałów
w postaci „Evil Power”, „Running over Fire” czy „Punished
by Speed” są też bardziej klasycznie heavy metalowe „Demons”,
Looking for Action” i „Stand and Fight”. Jest jeszcze
„Ladykillers”, który w zwrotkach kojarzy mi się totalnie z
Metalucifer, przede wszystkim przez wokal. Jako ostatni na płycie
został umieszczony prawdziwy brylant, a mianowicie „Nightmares
come True”. Rozpoczynający się klimatycznym wejściem przechodzi
później w prawdziwie heavy metalowe tornado. No i ten refren,
który jak się do mnie raz przyczepił to tak został do tej pory i
chyba zostanie jeszcze dłużej. Zdecydowanie hicior. Debiut Hitten
pokazał, że pojawił się na scenie kolejny mocny zawodnik, z
którym trzeba się będzie liczyć. Ale to chyba nie jest powód do
smutku, prawda?
5/6
5/6
poniedziałek, 4 sierpnia 2014
Däng - Tartarus: The Darkest Realm (2014)
Lubię takie niespodzianki. Debiutancka płyta amerykańskiego Däng
już znakomitą szatą graficzną zwróciła moją uwagę. Do tego koncept oparty na
greckiej mitologii, a przede wszystkim na motywie cierpienia, które jest
wspólnym mianownikiem wszystkich bohaterów tych historii. Tak więc mamy tu
Syzyfa, Tantala, Danajdy i wiele innych postaci. Sama muzyka to epicki doom
metal z elementami hard rocka przełomu lat 60/70. Słychać tu zarówno Black
Sabbath, Saint Vitus jak i Solitude Aeturnus czy nawet odrobinę Manilla Road. Pomimo
inspiracji muzyką sprzed lat album brzmi zaskakująco współcześnie. Utwory są
dość długie i rozbudowane, ale na tyle dobrze skomponowane i ciekawe, że nie ma
mowy o nudzie. W pewnym momencie można nawet wpaść w pewien rodzaj transu. Ta
muzyka wgryza się w mózg i nie chce puścić. Płyta jest wyrównana, ale na chwilę
obecną moimi faworytami są „Titans” z bardzo chwytliwym riffem, klimatyczny „Danaides”
i fantastyczny „Tityos”. Jednak zdecydowanie najlepiej ten materiał wchodzi
jako całość. Podejrzewam, że niektórzy mogą się zniechęcić po pierwszym
odsłuchu, ale warto by było dać temu krążkowi kolejne szanse, aż wreszcie
zaskoczy. Jest to zdecydowanie muza wielokrotnego użytku. Pomimo wielu
odniesień do innych grup, Däng brzmi naprawdę oryginalnie. Niekwestionowanym
liderem i główną postacią jest śpiewający gitarzysta Chris Church, który jest
też kompozytorem całości. Facet stworzył
masę znakomitych chwytliwych riffów, a jego partie wokalne nadają
indywidualnego charakteru płycie. Na początku lekko mnie drażniła ta jego taka
nonszalancka maniera, ale teraz jestem już kupiony. Jak na debiut „Tartarus:
The Darkest Realm” jest fantastycznym materiałem, który powinien zauroczyć
wszystkich fanów epickiego metalu, ale też ci z Was słuchający innych odmian
też powinni dać jej szansę, gdyż jest to po prostu bardzo dobra i wartościowa
muzyka. Podobno materiał na nowy krążek jest już w całości napisany i muszę
przyznać, że z ogromną niecierpliwością będę oczekiwał tego miejmy nadzieję
wyjątkowego dzieła.
5/6
Subskrybuj:
Posty (Atom)