Nie, to nie jest ten Malice, który
wydał w latach '80 dwa świetne krążki „In the Beginning...” i
„License to Kill”. Tym razem mowa o dużo młodszej ekipie
pochodzącej Minneapolis i parającej się true heavy metalem z
epickim sznytem. „Triumph and Glory” to ich debiutancki album
wydany w 2012 roku, natomiast w tym ukazała się reedycja.
Od pierwszych dźwięków natrętnie
narzuca mi się skojarzenie z niemieckim Majesty. Jednak o dziwo
amerykanie są bardziej siermiężni od ekipy Tareka. Nie posiadają
też umiejętności tworzenia tak charakterystycznych i nośnych
melodii. Ta muzyka jest oparta na dość topornych riffach,
chóralnych refrenach i dudniącej sekcji. Niestety przez nie
najlepsze brzmienie gitary nie mają odpowiedniej mocy przez co
zamiast ciosu obuchem w pysk dostajemy zaledwie pstryczka w nos.
Wokalista śpiewa z epickim zacięciem i robi to poprawnie, jednak
czasem wkrada mu się lekkie smęcenie. Na całe szczęście nie
brzmi jak kobieta, więc można mu to wybaczyć. Muszę się jeszcze
dopieprzyć do przedłużania na siłę niektórych motywów.
Idealnym przykładem jest „Metal Revolution”, którego refren,
skądinąd sam w sobie trochę męczący jest wałkowany do usranej
śmierci. Poza tymi wadami płytka jest całkiem niezła i kilka razy
na spokojnie można ją przesłuchać. Oprócz wspomnianego Majesty,
nad krążkiem unosi się duch Manowar, słychać też choćby
Wizard. Klasyczny heavy pełen testosteronu, prężenia bicków i
apoteozy metalu. Ja akurat uwielbiam tę stylistykę. I właśnie
tylko do oddanych fanów gatunku skierowany jest ten materiał.
Reszta pewnie uzna to za pretensjonalny, kiczowaty gniot, ale co z
tego?
Jak na debiut jest to dobre granie i
co najważniejsze słychać, że jest potencjał i w przyszłości
może być tylko lepiej. Może za dużo na temat samej muzyki tu nie
napisałem, ale kto zna wymienione przeze mnie wyżej załogi ten wie
czego się tu spodziewać. O żadnej oryginalności mowy nie ma.
3,9/6