wtorek, 29 marca 2016

Malice - Triumph and Glory (2012) (2016)

Nie, to nie jest ten Malice, który wydał w latach '80 dwa świetne krążki „In the Beginning...” i „License to Kill”. Tym razem mowa o dużo młodszej ekipie pochodzącej Minneapolis i parającej się true heavy metalem z epickim sznytem. „Triumph and Glory” to ich debiutancki album wydany w 2012 roku, natomiast w tym ukazała się reedycja.
Od pierwszych dźwięków natrętnie narzuca mi się skojarzenie z niemieckim Majesty. Jednak o dziwo amerykanie są bardziej siermiężni od ekipy Tareka. Nie posiadają też umiejętności tworzenia tak charakterystycznych i nośnych melodii. Ta muzyka jest oparta na dość topornych riffach, chóralnych refrenach i dudniącej sekcji. Niestety przez nie najlepsze brzmienie gitary nie mają odpowiedniej mocy przez co zamiast ciosu obuchem w pysk dostajemy zaledwie pstryczka w nos. Wokalista śpiewa z epickim zacięciem i robi to poprawnie, jednak czasem wkrada mu się lekkie smęcenie. Na całe szczęście nie brzmi jak kobieta, więc można mu to wybaczyć. Muszę się jeszcze dopieprzyć do przedłużania na siłę niektórych motywów. Idealnym przykładem jest „Metal Revolution”, którego refren, skądinąd sam w sobie trochę męczący jest wałkowany do usranej śmierci. Poza tymi wadami płytka jest całkiem niezła i kilka razy na spokojnie można ją przesłuchać. Oprócz wspomnianego Majesty, nad krążkiem unosi się duch Manowar, słychać też choćby Wizard. Klasyczny heavy pełen testosteronu, prężenia bicków i apoteozy metalu. Ja akurat uwielbiam tę stylistykę. I właśnie tylko do oddanych fanów gatunku skierowany jest ten materiał. Reszta pewnie uzna to za pretensjonalny, kiczowaty gniot, ale co z tego?
Jak na debiut jest to dobre granie i co najważniejsze słychać, że jest potencjał i w przyszłości może być tylko lepiej. Może za dużo na temat samej muzyki tu nie napisałem, ale kto zna wymienione przeze mnie wyżej załogi ten wie czego się tu spodziewać. O żadnej oryginalności mowy nie ma.

3,9/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz