Ja, niżej podpisany będąc w pełni władz umysłowych
oświadczam iż „Daekest Horrors” to jeden z najlepszych heavy
metalowych debiutów ostatnich lat. Jestem w tym większym szoku, bo
Starblind uderzyli od razu pełnym krążkiem pomijając przeróżne
dema i epki. Tak więc praktycznie znikąd pojawił się ten genialny
album i dokonał spustoszenia w mojej jaźni. Od 2-óch miesięcy
słucham tego krążka i nie mogę przestać. Ten materiał jest
niesamowicie uzależniający, ale jest to bardzo miły nałóg.
Starbling gra błyskotliwy mariaż Iron Maiden z okresu od „Piece
of Mind” do „Fear of the Dark” z Mercyful Fate/King Diamond.
Zdecydowanie więcej jest w tych dźwiękach Brytyjczyków o czym
możemy się przekonać już w pierwszym utworze „Ascendancy”. Te
niesamowite duety i harmonie gitarowe kojarzą się tylko z jednym
zespołem. W „At the Mountains of Madness” jeden motyw przywodzi
mi na myśl „The Loneliness of the Long Distance Runner”
natomiast fenomenalny „I Stand Alone” to numer na miarę „The
Evil that Men Do”. Natomiast Kinga można wyczuć przede wszystkim
w nastroju i niekiedy wokalach. Prawie każdy utwór jest hitem, więc
płytę można zapętlić i słuchać w kółko. Dlaczego prawie?
Otóż „The Great Hunt” zajeżdża trochę za bardzo amerykańskim
komercyjnym metalem i nie bardzo pasuje do reszty. Pomimo tego i tak
jest w porządku, a najlepsze w nim są niektóre fragmenty
przypominające Virgin Steele. Poza klasycznymi heavy metalowymi
killerami Starblind raczy nas też znakomitą pół-balladą „Crystal
Tears”, a na sam koniec epickim, majestatycznym „Temple of Set”.
I w taki oto sposób otrzymujemy najlepsze z możliwych zwieńczenie
tego fantastycznego albumu. Masa cudownych klasycznych melodii,
zajebiste, a co najważniejsze zapamiętywalne refreny, genialne
harmonie gitarowe i sola. Czego chcieć więcej? Każdy fan żelaznej
Dziewicy powinien zrobić wszystko co w jego mocy, żeby znaleźć
ten materiał, bo boję się, że Harris i spółka mogą już nigdy
nie nagrać czegoś w tym stylu. Na szczęście mają doskonałych
następców.
5,8/6
czwartek, 30 października 2014
Outrage - We the Dead (2014)
Jak to możliwe, że niemiecki Outrage nie funkcjonuje w
większości metalowych umysłów i powolutku, dopiero od niedawna
zaczyna budować swoją markę? Zespół powstał w 1983 roku i przez
5 lat działalności nagrał kilka taśm demo po czym popadł w
niebyt. W 2004 roku doszło do reaktywacji i od tego czasu pojawiło
się już 7 dużych płyt. Ostatnia z nich „We the Dead” wydana
nakładem Metal on Metal records nie przynosi żadnych zmian w muzyce
tego piekielnego kwartetu. W dalszym ciągu tłuką ekstremalnie
oldschoolowy i poczerniały speed/thrash metal, w którym przebijają
echa przede wszystkim ich ziomali z Sodom. Outrage gra w stylu
przypominającym takie diabelskie pomioty jak „Obsessed by
Cruelty” czy „Persecution Mania”. Nie ma tu żadnego
kombinowania na siłę tylko bezpośrednia i wulgarna jazda na
przodu. Posłuchajcie choćby miażdżącego piszczele „Death from
Behind”, a zrozumiecie wszystko. Tutaj nawet wokalista ma podobną
manierę do Angelrippera z tym jego charakterystycznym szwabskim
akcentowaniem. Słychać też niekiedy ten klasyczny rockandrollowy
drajw kojarzący się z Venom, a w wolniejszych fragmentach Celtic
Frost. No i właśnie od takiego „Be That as it May” wieje
celtyckim mrozem na kilometr. Na całe szczęście pomimo dobrego,
utrzymanego w 21 wiecznych standardach brzmienia, materiał nie
stracił nic ze swojej atmosfery. Podczas obcowania z tym krążkiem
czuć ten specyficzny, zatęchły, piwniczny klimat i smród siarki.
„We the Dead” to prawdziwy diament dla maniaków pamiętających
czasy starego podziemia, bo czy są jacyś metalowcy nie wielbiący
wymienionych tytanów czarnego metalu lat '80? Ciężko mi to sobie
wyobrazić. Bardzo prawdziwa, szczera i zagrana z fanatycznym
oddaniem płyta. Właśnie takie zespoły jak Outrage zasługuję na
wsparcie, a nie przeróżne plastikowe pokemony chcące zostać
gwiazdami rocka.
5/6
5/6
piątek, 24 października 2014
Ancient Empire – When Empires Fall (2014)
Jak na razie żaden cd z logiem Stormspell records mnie nie zawiódł i w przypadku debiutu Ancient Empire jest tak samo. Co to w ogóle za projekt? Otóż stworzył go nasz stary znajomy z Rocka Rollas i Shadowkiller, Joe Liszt, który obsługuje gitary, bas oraz oczywiście robi wokale. Do składu dobrał sobie ziomków ze swojej starej kapeli Hellhound, a więc bębniarza Steve'a Pelletiera oraz Richa Pelletiera odpowiadającego za teksty. Muzyka Ancient Empire to mówiąc w przybliżeniu tradycyjny heavy metal z dodatkiem amerykańskiego poweru bardzo mocno zakorzeniony w latach '80 czy początku '90. Tak, więc słychać tutaj tak oczywiste inspiracje jak Judas Priest czy Iced Earth oraz całe grono innych. Jednak zespół, dzięki przede wszystkim charakterystycznemu, utrzymanemu w średnich rejestrach wokalowi Liszta, posiada swój indywidualny sznyt. Co my tu jeszcze mamy? Mamy przede wszystkim dobre, chwytliwe choć niezbyt oryginalne riffy, trochę naprawdę niezłych melodii, ciemną i chwilami epicką atmosferę oraz nie najgorsze brzmienie. Jednak czasem mam wrażenie, że szczególnie, gdy zespół przyspiesza to trochę całość zaczyna się rozmywać i tracić na mocy. Tej energii właśnie niekiedy brakuje. Ogólnie jednak jest zdecydowanie git, a takie kawałki jak „Shadow of the Cross”, „In the Killing Fields” czy „Ancient Empire” naprawdę kopią tyłki. Daleki jestem od zachwytów co ponieniektórych recenzentów, ale z pewnością „When Empires Fall” to bardzo udany debiut, a Ancient Empire zapowiada się na konkretny band. Będę im się bacznie przyglądał.
4,5/6
czwartek, 16 października 2014
Satanika - Nightmare (2014)
Trzecia płyta włoskich black-thrashowców od pierwszego
przesłuchania robi mi kurewsko dobrze. Dwa poprzednie krążki jakoś
nie wzbudziły mojego większego zainteresowania, natomiast
„Nightmare” rozpierdala od pierwszych sekund otwierającego
„Electro-Shock”. Agresywny thrash metal z blackowym sznytem
atakuje w sposób brutalny i bezpośredni nie dając chwili
wytchnienia. Zanim człowiek złapie gardę to już leży na deskach,
a tych czterech zwyrodnialców dobija go bez żadnego miłosierdzia.
Słychać tutaj bogów lat '80 jak Slayer, Sodom, Kreator, ale też
hordy z następnej dekady w rodzaju Bewitched czy Desaster. Czuć
klimat starego metalu, ale w miarę dzisiejsze brzmienie dodaje
jeszcze więcej mocy. Tutaj nie ma miejsca na instrumentalny onanizm.
Satanika wypluwa z siebie ostre, klasyczne riffy, a rozpędzona
sekcja z wyraźnymi podwójnymi stopami nadaje dynamiki. Muzycy
kombinują z tempami i rytmem dzięki czemu nie grozi nam znudzenie.
No i ten wokal Crisa Pervertora. Ten koleś wyrzyguje z siebie
kolejne bluźniercze wersy z prawdziwym fanatyzmem. Przypomina mi
Sataniaca ze wspomnianego już niemieckiego Desaster, który zresztą
zaryczał gościnnie w numerze „The Black Queen”. Jak już
jesteśmy przy gościach to jest ich na płycie całkiem sporo.
Swoich wokali użyczyli Martin Missy(Protector) w „Steel Agressor”,
Tony „Demolition Man” Dolan(Atomkraft, M-pire of Evil, ex-Venom)
w „Deathwitch Possession”, Oscar Carlquist(Ram) w „The Mask of
Satan”, Rowdy Mutze Piper(Delirium Tremens) w „Carnal Violence”,
a gitara prowadząca w „Devil/s Reject” to zasługa Erica
Danielsa(Soulburn, ex-Asphyx). Tak więc zebrała się na tym krążku
całkiem niezła mieszanka co dodatkowo podnosi jego wartość.
Klimatu dodają też wstawki z horrorów z lat 70/80, od których
zaczyna się każdy kawałek. Można się oczywiście przypieprzyć,
że trochę oklepane riffy, że mało solówek i, że ogólnie
niezbyt oryginalnie, ale tak naprawdę gówno mnie to wszystko
obchodzi. „Nightmare” jest zajebiście smakowitym, wchodzącym
bez popity materiałem, w którym jest Diabeł, Piekło i 100% metalu
w oparach z siarki i alkoholu. Krążek zdecydowanie dla maniaków
undergroundu.
5/6
5/6
środa, 15 października 2014
Hazy Hamlet - Niech kuźnie metalu nadal rosną w siłę!
Brazylijscy true heavy metalowcy powrócili z
nowym krążkiem po czterech
latach od wydania debiutu. Trzeba przyznać, że jest to powrót z
przytupem. “Full Throttle” jest albumem lepszym od i tak bardzo
dobrego “Forging Metal”, a biorąc pod uwagę faky, że Hazy
Hamlet wydaje się wychodzić na prostą i zostawiać wszystkie
problemy za sobą to już niedługo może być o nich co raz
głośniej. Tylko, że na to wpływ mają już przede wszystkim fani.
Mam nadzieję, że dacie im szansę, bo naprawdę warto. Zapraszam na
rozmowę z wokalistą zespołu Arthurem Migotto.
HMP:
Witam. Co słychać w obozie Hazy Hamlet?
Arthur
"Arttie" Migotto: Witajcie!
Cudownie jest wrócić do czynnego grania po niemal trzech latach
zawieszenia.
Wasz
poprzedni krążek „Forging Metal” ukazał się w 2009 roku. Jak
potoczyły się wasze losy po wydaniu tej płyty?
W
tym czasie odebraliśmy mnóstwo zaproszeń od magazynów muzycznych
do uczestniczenia na przykład w kompilacji “Monuments of Steel”
dla polskiego magazynu HardRocker i przygotowywaliśmy też kawałek
na trybut poświęcony WASP dla Remedy Records. Z końcem 2010 roku,
z doskonałym odzewem, planowaliśmy kilka koncertów w ramach małej
trasy, ale musiałem przeprowadzić się do innego miasta, prawie 500
kilometrów od reszty zespołu, co ostatecznie pokrzyżowało nam na
jakiś czas wszystkie plany.
Mieliście
przerwę w działalności również związaną z twoimi problemami
zdrowotnymi. Słuchając płyty wydaje się, że masz je już za
sobą. Jak wygląda sytuacja?
Przyczyną
była właśnie ta nagła zmiana. Miasto, w którym obecnie mieszkam
ma zupełnie inny klimat od tego, w którym żyłem dotychczas,
złapała mnie nagle silna dysfonia(zaburzenie głosu, często w
postaci chrypki- przyp.red.). Musieliśmy anulować całą
działalność, bym mógł dojść do siebie, potrzebowałem na to
roku i trzech lekarzy, którzy wyjaśnili mi w czym leży problem, a
mianowicie w alergii. Rozpocząłem trzy letni okres leczenia
immunologicznego, ale pech chciał, że mój lekarz w połowie tego
leczenia umarł. Możliwość skomponowania nowego albumu stała się
opcją do ponownego połączenia i odrodzenia Hazy Hamlet. Mój glos
jednak nie odzyskał pełnego zdrowia i siły. Wszystko wskazywało
na to, że to się nigdy nie stanie i nauczyłem się z tym żyć.
Spędziłem mnóstwo czasu, by odzyskać dawną formę.
W
ubiegłym roku powróciliście z nowym albumem „Full Throttle” i
muszę przyznać, że jest zdecydowanie lepszy od debiutu. Jak jest
wasze zdanie na ten temat? Jakie są największe różnice między
tymi materiałami?
Cóż,
bardzo mnie cieszy, że podoba ci się to, a różnice o których
wspominasz są bardzo wyraźne. Po pierwsze, dokonaliśmy przemiany
stylistycznej z power metalu do klasycznego heavy metalu, który
bardziej pasuje obecnemu składowi grupy. Jeśli dobrze posłuchasz
naszych demówek, zauważysz, że ta zmiana zaczęła się już
krótko po „Forging Metal” i zakończyła się właśnie na „Full
Throttle”. Po drugie, nasze kompozycje są dojrzalsze niż kiedyś
i bardziej zadbaliśmy też o ich odpowiednie brzmienie.
Zdecydowanie
poprawiliście brzmienie. Kto jest za nie odpowiedzialny? Czy
dokładnie taki efekt chcieliście osiągnąć?
Tak,
nawet jeśli jakieś niedociągnięcia wciąż są dostrzegalne, to
na pewno uczyniliśmy spory postęp. Kiedy nagrywaliśmy „Forging
Metal” większość tego procesu wymagało wynajęcia studia, z
producentem, który w naszym mieście miał wysoką pozycję. Szybko
odkryliśmy jednak, że jest straszną gnidą. Koszmarne
nagłośnienie, mnóstwo kłamstw i niedotrzymywanie płynności
procesu zmusiła nas do zerwania umowy z nim i dokończenia całego
albumu na własną rękę. Mieliśmy jednak tę przewagę, że
dokładnie wiedzieliśmy jak wszystko ma brzmieć, ale większość
ścieżek już była ukonstytuowana. Wraz z „Full Throttle”
zebraliśmy nasze doświadczenia i mając pełną kontrolę nad
nagrywaniem i produkcją od samego początku było krokiem do
osiągnięcia takiego brzmienia jakiego oczekiwaliśmy. Doceniam
jednak rolę obu wydawnictw, jego produkcji i inżynierii dźwięku.
Jak
stary jest to materiał? Kiedy zaczęliście pisać te utwory z myślą
o drugiej płycie? Które numery są najstarsze, a które najmłodsze?
Do
większości z nich miałem już gotowe dojrzałe riffy i pomysły,
niekoniecznie przeznaczone dla drugiego albumu Hazy Hamlet, ale które
w tej sytuacji pasowały najlepiej. Były to takie kawałki jak „Full
Throttle”, „Symphony of Steel”, „Odin’s Ride”, „Thorium”
czy „Red Baron”, jednakże zabraliśmy się do roboty i
dokończyliśmy je. Najstarszym z nich jest „Thorium”, którego
riffy i chóry datowane są na 2001 rok. Trzy niewymienione
wcześniej, powstały specjalnie na potrzeby tego albumu, i tak
napisaliśmy: „A Havoc Quest”, „Vendetta” i „Jaws of
Fenris”. Najnowszym i w zasadzie ostatnim, który powstał był
numer „Vendetta” i chciałem w nim jak najwierniej oddać nastrój
komiksów Alana Moore’a. To właśnie dlatego brzmi tak dziwnie,
szaleńczy i wręcz psychiczny w początkowym fragmencie, a następnie
kinematograficzny w jego dalszej części.
W
jaki sposób tworzycie wasze hymny? Pracujecie zespołowo czy macie
może jednego kompozytora?
Komponowanie
“Full Throttle” wyglądało zupełnie inaczej niż w przypadku
debiutu. Poprzednim razem miksowaliśmy wcześniejsze pomysły
każdego z członków zespołu z moimi pomysłami, gdy dołączyłem
do chłopaków w 2002 roku. Z nowym albumem natomiast, z racji
zawieszenia i innych spraw zajmujących pozostałych członków,
zdecydowałem że to ja skomponuję cały album i uzyskałem to
poprzez połączenie starych pomysłów z tymi najświeższymi.
Sprawdziło się to doskonale. Chcę jednak podkreślić, że z mojej
strony nie było to żadne autorytarne działanie. Stało się tak,
bo tylko w ten sposób ten zespół mógł przetrwać. Kocham
komponować i wpadać na coraz śmielsze pomysły, a każdy jest
absolutnie wolny do przychodzenia ze swoimi. Ta wolność tylko
wzbogaca nasze brzmienie.
W
tekstach poruszacie dużo tematów związanych z nordycką mitologią.
Skąd takie zainteresowania u Brazylijczyków poza tym, że jest to
bardzo heavy metalowa tematyka?
Znamienne
jest, że kultura wikingów jest niezwykle pociągająca i kapitalnie
nadaje się tematycznie do muzyki metalowej, ale nasza pasja z tym
związana datuje się na jakieś lata 90-te, wcześniej nawet niż
Hazy Hamlet został założony, a nawet jeszcze wcześniej za nim
nastąpiła fala mody i gorączka na wikingów. Nie chcemy jednak
brzmieć jak banda death albo black metalowców z tekstami o
wikingach, przebierać się za nich i wykrzykiwać płytkich
pogańskich moralitetów. Chcemy brzmieć jak najbardziej w duchu
klasycznego heavy metalu i korzystać z bogactwa interesującej
mitologii jako metafory, punktu odniesienia do naszych myśli i
refleksji nad tym, co nas otacza w świecie rzeczywistym, nas
otaczającym. Każdy kto odpowiednio głęboko wniknie w strukturę
refrenów znajdzie silny przekaz. Jednakże, nie tylko nordycka
mitologia wykorzystywana przez nas jako okładka kolejnych wydawnictw
jest narzędziem do którego się odnosimy. Nasze teksty
odzwierciedlają też naszą fascynację literaturą i historią.
Na
nowej płycie nie brakuje heavy metalowych petard takich jak
„Symphony of Steel” czy „Jaws of Fenris”, ale są też
utrzymane w bardziej bitewnym, epickim klimacie, czyli moje ulubione
„Thorium” i „Red Baron”. Utwory w jakim stylu lubicie grać
bardziej?
Bardzo
ciężko jest wybrać z pośród nich ten jeden najbardziej ulubiony,
zwłaszcza, że każdy jest w innym stylu, wrażliwości i każdy z
nich “pracuje na siebie” w odmienny sposób. „Symphony of
Steel” czy „Jaws of Fenris” to czysty przykład utworów
przeznaczonych do machania grzywą, swoją energią sprawdzą się w
każdym miejscu, nie zważając na to, kto będzie ich słuchał. Są
absolutnie wciągającymi, frenetycznymi killerami. Z kolei „Thorium”
i „Vendetta” są cięższe i bardziej rytmiczne, doskonale słucha
się ich w domowym zaciszu, a podczas koncertów świetnie sprawdzają
się jako sprawdzenie umiejętności tłumu, do wspólnego śpiewania
z publicznością. To wymagające kawałki, ale równie zadowalające
potrzeby. Tym najulubieńszym będzie chyba jednak właśnie „Red
Baron”. Nasza czwórka wręcz szaleje za graniem tego kawałka
podczas koncertów.
Wspomniany
wcześniej „Red Baron” opowiada o Manfredzie von Richtoffen,
najsłynniejszym niemieckim pilocie znanym z rycerskiej postawy
podczas walk powietrznych w czasie pierwszej wojny światowej. Skąd
pomysł na ten utwór?
To
interesujące, że oto pytasz. Jestem długoletnim fanem hiszpańskiej
kapeli Baron Rojo i pewnego razu zdecydowałem się poczytać o
historii myśliwca od którego wzięli swoją nazwę. Czytałem
przeróżne biografie, oglądałem filmy i dokumenty, tak by uzyskać
pełny obraz jego życia, a nie tylko znać jego pięć minut chwały
i moment śmierci. Dowiedziałem się że była to bardzo barwna
postać, a przy tym bardzo naiwny i bezczelny młodzieniec, który
silnie przyswoił sobie swój własny kodeks honorowy. Gdy nadszedł
czas jego pierwszego zestrzelenia i poważnych obrażeń,
doprowadziło to z kolei do zmiany jego charakteru i w rezultacie do
zmierzenia się twarzą w twarz z licznymi wojennymi stratami. Na
koniec, został jednak uhonorowany i doceniony, tak przez aliantów,
jak i swoich wrogów. To historia, która mocno zwróciła moją
uwagę i zainspirowała do napisania utworu na jego temat, tak by
zadawała najważniejsze pytania odnośnie życia.
Możemy
oczekiwać w przyszłości kolejnych utworów utrzymanych w
historycznej tematyce? Kto u was jest najbardziej zainteresowany tym
tematem? Jaki okres interesuje was najbardziej?
Absolutnie.
Nasza czwórka uwielbia czytać i oglądać dokumenty o historycznych
wydarzeniach, nie tylko antycznych i najnowszych, choć przyznać
muszę, że najbardziej lubimy antyczne społeczeństwa i kultury, a
zwłaszcza starożytny Egipt i historię Środkowej Ameryki.
Najdziwniejszym
numerem jest „Vendetta”. Pierwsza część tego utworu z
połamanymi rytmami, leży mi średnio, natomiast druga, zdecydowanie
bardziej klimatyczna, w której pojawiają się chórki i piękne
sola jest znakomita. Skąd taki rozstrzał w tym utworze? Brzmi jakby
to były dwa odrębne kawałki.
W
pełni się z tobą zgadzam i dodam, że zrobiliśmy to celowo.
„Vendetta”, jak wspomniałem, została napisana jako ilustracja
muzyczna do komiksu Alana Moore’a i w pełni się ją zrozumie
tylko czytając tę powieść graficzną. Pierwsza część oddaje
uczucia niespokojnego umysłu, odzwierciedla znajdowanie się na
granicy szaleństwa. To musiało brzmieć jak napięty do granic
możliwości, pełen smutku i wyrzutów sumienia krzyk bezradności
wobec ucisku systemów autorytarnych zasilanych naszych strachem,
rozpaczą i konsumenckim trybem życia. Refren to kolejny krzyk
reprezentujący wołanie o wolność poprzez krwawą zemstę.
Wreszcie druga część tego utworu przedstawia rewolucję, która
niszczy jeden system by utworzyć nowy, oparty na jedności i
kolektywności. Dlatego też musiało to brzmieć łagodniej i
nazwijmy to „pocieszniej”. Ten kontrast był więc jak
najbardziej celowy.
”Full
Throttle” wydała Arthorium Records. Co to za
wytwórnia? Jak oceniacie to co dla was robi?
Arthorium
Records to moja własna wytwórnia, więc bardzo doceniam jej wkład
i robotę jaką wykonuje! (śmiech) Kiedy skończyliśmy nagrywanie
tego albumu, szukaliśmy znaleźć europejską wytwórnię, która by
go wydała., tak abyśmy mieli otwarte drzwi na przyszłą trasę
koncertową. Znaleźliśmy nawet jedną w pierwszej połowie 2013
roku i podpisaliśmy z nią kontrakt na wydanie krążka we wrześniu,
pechowo jednak się stało, wytwórnia ta przestała się do nas
odzywać i przez trzy miesiące od podpisania papierów. Mimo
usilnych prób kontaktu, nawet z innymi zespołami spod ich skrzydeł,
z ich strony była tylko przedłużająca się cisza. Nie wiedząc co
się dzieje, wysłaliśmy im kolejną wiadomość, w której
zerwaliśmy podpisaną umowę. Miałem już wtedy palny na własną
wytwórnię, ale miałem ją założyć dopiero w połowie roku 2014,
więc przyspieszyłem swoje plany i paradoksalnie wyszło nam to na
dobre. Mam już nawet podpisany kontrakt z brazylijskim weteranem
heavy metalowego grania na sierpień i pertraktuje z innymi
zespołami. Założeniem jest zwiększenie możliwości oraz
dojrzałości undergroundowych kapel poprzez jak najlepszą jakość
ich wydawnictw z przyciągającą uwagę grafiką i odpowiednią
produkcją dźwięku, aby dać im możliwość znalezienia większych
wytwórni i uzyskania możliwości dotarcia na duże festiwale. Mam
nadzieję, że jeszcze sporo usłyszycie o Arthorium Records w
niedalekiej przyszłości.
Okładka
przedstawiająca Odyna na Sleipnirze przedstawionym tym razem w
formie motocykla jest rewelacyjna. Czyj był ten pomysł i wykonanie?
To
był mój pomysł i bardzo się cieszę, że podoba ci się ta
okładka. Chodził mi ten pomysł po głowie już w momencie, kiedy
moje struny głosowe odmawiały posłuszeństwa. Dużo wówczas
myślałem o ludzkich osiągnięciach, o każdym małym życiowym
pojedynku jaki toczymy każdego dnia, jak wiele energii i czasu
tracimy by uzyskać rzeczy w imię konsumpcji i idiotycznych
dogmatów. Cała ta dewiza „chwytaj dzień” to jedna wielka
ściema i wtedy też zdałem sobie sprawę, że właśnie taka
okładka fantastycznie będzie symbolizować zerwanie zniewalających
łańcuchów starych czasów i śmiały krok ku lepszemu, zmianę i
wyraźnemu sięganiu każdej jednostki ku wolności.
Jak
wygląda promocja „Full Throttle”? Co zamierzacie jeszcze
uczynić, by „Full Throttle” usłyszało jeszcze więcej osób na
co ten krążek z pewnością zasługuje?
Głównie
chcemy skupić się na dwóch sprawach. Pierwsza z nich to
międzynarodowa dystrybucja poprzez niezależne wytwórnie i sklepy
muzyczne na całym świecie, bo tylko w ten sposób można dotrzeć
do wszystkich tych, którzy kochają klasyczny heavy metal. W Polsce
zajmie się tym Defense Rercord. Drugą sprawą jest zabookowanie
kilkunastu koncertów, które nas ujawnią, ponownie dla wszystkich
tych, którzy tego chcą. Są też różnorakiego rodzaju media i
będziemy je wykorzystywać, ale w przeciwieństwie do wielu
promotorów nie będziemy ich nadużywać. Wielu z nich przesadza i
za przeproszenie sra spamem tak bardzo, że wiadomości nie docierają
we właściwy sposób. Ta strategia uderza w publiczność, jest
inwazyjna ale i pozbawiona szacunku do nich. Nie chcemy aby Hazy
Hamlet była widziana przez taki pryzmat. Preferujemy powolną i
odpowiednio przygotowaną promocję, która zostanie uzależniona od
potrzeb publiczności i prasy. Wierzę, że to najwłaściwsza
ścieżka. Nagrywamy też wideoklip, który będziemy promować w
drugiej połowie roku.
Z
tego co wyczytałem wiem, że udało wam się supportować legendarny
Raven, a w planach macie jeszcze choćby występ z Picture i Grim
Reaper. Jak ma się sprawa z pozostałymi koncertami? Macie w planach
trasę? Może wizyta w Europie?
Tak,
te koncerty, oprócz prestiżu i ogromnej satysfakcji, były częścią
tej strategii, o której przed chwilą ci opowiedziałem. Naturalnie
zdajemy sobie sprawę, że musimy wynająć agencję, która zajmie
się tym za nas, pozyska dla nas miejsca gdzie jeszcze nie
dotarliśmy, ale tu w Brazylii jest to bardzo kosztowne. Mieszkamy
dość daleko od dużych metalowych ośrodków, jak choćby Sao
Paulo, i niewiele w tej kwestii jesteśmy w stanie zmienić, bo dla
promotorów jesteśmy po prostu za drodzy. Godzimy się z tym ze
spokojem i profesjonalizmem, zdobywając potrzebne finanse bez
konieczności wpływu w strukturę naszego brzmienia. Co do trasy
europejskiej, to owszem mamy takie plany, będziemy nawet częścią
kilku naprawdę dużych festiwali takich jak, Keep It True, Up the
Hammers czy Headbangers Open Air. Ciężko teraz pracujemy nad tym,
aby to osiągnąć.
Jak
często dotąd występowaliście na scenie? Jest może jakiś
koncert, który szczególnie utkwił wam w pamięci?
Naprawdę
nie mogę ci tego powiedzieć. Hazy Hamlet istnieje od 1999 roku, co
daje dokładnie czternaście lat na tej drodze. Z drugiej strony,
przechodziliśmy przez wiele kryzysów i problemów, które znacząco
się odbiły na częstotliwością naszego grania. Naszym największym
dokonaniem, i mogę ci to powiedzieć bez cienia wątpliwości, że
był to koncert z 2003 roku w Cascavel, który był największym
zjazdem motocyklowym na południowej półkuli. Shaman był wtedy
headlinerem i dowodzony przez Andre Matos był bardzo w tamtym czasie
popularny w Brazylii. Inaczej niż teraz, zamiast w undergroundowym
pubie zagraliśmy na ogromnej scenie, z potężnym sprzętem i
publicznością na co najmniej 5000 headbangerów. Nie byliśmy
wówczas jeszcze szczególnie znani i obawialiśmy się, że
zostaniemy wygwizdani, ale tłum okazał się absolutnie szalony i z
miejsca zakochał się w naszym brzmieniu i skończyło się to tak,
że do dziś wspominamy go jako nasz najlepszy i najbardziej
zwariowany koncert.
Zespół
istnieje od 1999 roku. Jak wyglądały wasze początki? Co was
skłoniło do tego, żeby założyć heavy metalowy zespół?
Nie
wydaje mi się, że musi być jakikolwiek powód. Heavy metal sam w
sobie jest najlepsza motywacją. Możliwość tworzenia dźwięków i
hymnów na miarę naszych własnych idoli, okazja do dzielenia z nimi
jednej sceny pokazując swoją własną twórczość, wszystkie
zawierane wówczas przyjaźnie i układy… takie właśnie rzeczy
najbardziej nas motywują do działania i grania w taki właśnie
sposób.
W
tym roku będziecie obchodzić 15-sto lecie. Szykujecie jakąś
specjalną imprezę z tej okazji?
Nosimy
się z takim pomysłem specjalnego wydawnictwa dla kolekcjonerów,
ale wiąże się to z bardzo wysokimi kosztami. Musimy znaleźć
partnerską wytwórnię, która razem z moim Arthorium Records
podejmie się takiego zadania, w przeciwnym razie nie będzie to
możliwe.
Ostatnio
wychodzi naprawdę dużo wartościowych krążków z klasycznym heavy
metalem. Jakie płyty zrobiły w ostatnim czasie na was największe
wrażenie?
W
ostatnim czasie zaobserwować można prawdziwy wysyp oldschoolowego
metalu i ta fala nie ominęła także Brazylii. Jest taki zespół
Fire Strike, który zrealizował spektakularną EPkę „Lion and
Tiger” i zdobył już zainteresowanie na całym świecie. Ich
okładkę zrobił ten sam artysta, który pracował dla nas,
mianowicie Celso Mathias i jest znakomita. Bardziej zorientowana na
power metal jest płytka „Keep it Hellish” od gości z Hellish
War, a ci którzy preferują bardziej speed metalowe kawałki
zachwyci brzmienie brazylijskiego Batallionu, którzy wydali płytę
‘Empire Of Dead”. Spoza Brazylii, moją uwagę przyciągnął
„Heavy Weapons” od izraelskiej grupy Switchblade zainspirowanej
tradycyjnym heavy metalem oraz „Unleashing the Shadows” Electro
Nomiconu, który powinien spodobać się fanom Dio i Rainbow.
To
już wszystko z mojej strony. Ostatnie słowa należą do was.
W
imieniu Hazy Hamlet chcę podziękować za każde wsparcie jakie
otrzymujemy z Polski już od momentu wydania “Forging Metal” w
2009 roku, zarówno z prasy jak i od każdego headbangera. To
niesamowite uczucie, widzieć jak metal jest silny u was i jestem
pewien, że na pewno będziemy chcieli zagrać także tutaj, gdy
tylko uda nam się sfinalizować trasę po Europie. Będziemy ciężko
pracować, aby mieć tę możliwość. Bądźcie czujni i niech
kuźnie metalu rosną nadal w siłę!
wtorek, 14 października 2014
Solitary Sabred - Redemption Through Force (2014)
Pamiętam, że miałem dość ambiwalentny stosunek do debiutu
Solitary Sabred „The Hero the Monster the Myth” z 2009 roku,
ponieważ z jednej strony zawierał naprawdę dobre utwory, a z
drugiej miał strasznie amatorskie brzmienie, przez które ta muzyka
traciła na mocy. Po pięciu długich latach Cypryjczycy wrócili z
drugim krążkiem i sponiewierali mnie doszczętnie. Epicki power
metal w ich wykonaniu to wymieszane odpowiednio składniki
zaczerpnięte z Helstar, Liege Lord, Mercyful Fate/King Diamond,
Judas Priest, Iced Earth czy nawet Manilla Road. Na całe szczęście
z tych elementów powstało doskonałe danie, a nie tylko odgrzewany
kotlet. W porównaniu z jedynką pierwsze co rzuca się w uszy to
zdecydowanie lepsze brzmienie. Może tylko bas jest trochę za bardzo
schowany, ale i tak nie ma co narzekać. Poza tym trzy zmiany w
składzie w tym cała sekcja rytmiczna i gitarzysta. Największym
bohaterem tego krążka jest chyba jednak wokalista Petros
„Asgardlord” Leptos, którego partie, szczególnie te wysokie
wywołują niekiedy gęsią skórkę i sztywnienie włosów na
klacie. Brzmi jak hybryda Halforda, Adamsa. Riviery i Diamonda. Kurwa
Moc! Dupę urywają też gitary. Oprócz świetnych riffów duże
wrażenie robią solówki. Bardzo emocjonalne i bezbłędnie
wpasowujące się w klimat utworu. Ostatnio powala mnie ta z
"Revelation", która jest po prostu piękna, a solo do „Sarah
Lancaster” nagrał sam Howie Bentley (Cauldron Born, Briton Rites).
Jak już pisałem wcześniej album nie tylko zniszczył, ale też
uzależnił mnie do tego stopnia, że nie mam ochoty zająć się
innymi płytami co w końcu trzeba będzie zrobić. Po pierwszym
przesłuchaniu najbardziej uderzył mnie „Burn Magic, Black Magic”
posiadający jeden z lepszych refrenów jakie słyszałem na
przestrzeni długiego czasu. Jednak z każdym kolejnym odsłuchem
odnajdywałem kolejne smaczki, a w tym momencie mogę już stwierdzić
z pełnym przekonaniem, że „Redemption Through Force” to płyta
niemal doskonała. Zarówno szybsze utwory jak „Disciples of the
Sword” czy „Redeemer” jak i te wolniejsze, przytłaczające
ciężarem w stylu „Realm of Darkness” reprezentują najwyższy
poziom. Mroczna atmosfera, różne ozdobniki w postaci chórów,
mówione przerywniki, wielowarstwowe wokale to wszystko doskonale
współgra z warstwą liryczną, która przedstawia historię
dziejącą się w średniowieczu, a opowiadającą w dużym skrócie o
krzyżowcu – egzorcyście polującym na czarownice. Nie będę się
teraz wgłębiał w fabułę, ale radzę wam to zrobić samemu.
Momentami atmosfera przypomina mi „The Eye”, a czasem nawet
„Knights of the Cross”. Fantastyczny album, do którego będę
wracał jeszcze wielokrotnie. Każdy fan zespołów, których nazwy
padły w tej recenzji powinien posłuchać „Redemption Through
Force”, która jest jedną z lepszych płyt tego roku. I tylko
dziwi mnie fakt, że do tej pory żadna wytwórnia nie chciała ich
wydać. Płytę możecie jednak zamówić przez Pitch Black Records,
która zajęła się dystrybucją tego materiału. Warto jak cholera!
5,5/6
5,5/6
piątek, 10 października 2014
Disaster - Blasphemy Attack (2014)
Ten kolumbijski band wkurwił mnie już na samym początku. Jak
można wybrać sobie nazwę, która posiada już pierdylion innych
bandów i bandzików. Czy w czasach, gdy internet można już znaleźć
nawet w murzyńskich lepiankach i to częściej niż jedzenie,
naprawdę ciężko sprawdzić czy przypadkiem już jakiś zespół tak
się nie nazywa? Dobra, czas przejść do sedna, którym jest muzyka
zawarta na „Blasphemy Attack”. Podejrzewam, że w założeniu
miał to być oldschoolowy speed/thrash metal, ale chyba coś poszło
chłopakom nie tak. Żeby wszystko było jasne to jestem fanatykiem
starego grania i wolę surowiznę od syntetycznego komputerowego
brzmienia, ale do kurwy nędzy! „Oldschool” w wykonaniu Disaster
objawia się w totalnie wtórnych riffach, cienkim brzmieniu i
cienkich umiejętnościach instrumentalnych. No właśnie! To jest
niesamowite, że zespół istniejący od 1999(!) roku gra tak jak
gra. Słyszałem dema kapel, których muzycy grali na swoich
instrumentach od 2-3 lat i prezentowali wyższy poziom. Na płycie
jest 10 słabiutkich utworów, którym brakuje dynamiki, pomysłów i
jakości. Czasem chłopcy próbują urozmaicić swoją muzykę w
postaci melodyjnych motywów, ale i tak to wszystko brzmi zajebiście
amatorsko. Tak naprawdę to tylko „Satan's Spy” był w stanie na
dłużej mnie zainteresować. No i kolejna rysa na tym „dziele”
to wkurwiająca maniera wokalisty. Wydaje z siebie czasem takie
dźwięki, szczególnie te wyższe, które strasznie mocno
nadwerężają mój układ nerwowy. A że nie należę do tych
najspokojniejszych osób, więc, kuźwa nie mogę tego zdzierżyć.
Jeden z dwóch wokali w Disaster (nie wiem, który tak mnie drażni)
nosi nazwisko Arboleda. W polskiej lidze grał pewien kolumbijski
piłkarz o tym nazwisku, który zasłynął z tego, że w czasie
meczu wsadził Smolarkowi palec w dupę. Ciekawe czy są
spokrewnieni? Dobra, wracając do „Blasphemy Attack” to nie jest
to dno ostateczne, ale płyta po prostu słaba, nijaka i zupełnie
niepotrzebna. Thrash bez jaj, energii i pierdolnięcia to nie thrash.
2,3/6
2,3/6
Hot Fog - Phantasies of the Dragon Sun (2013)
Zbierałem się do przesłuchania tego materiału i zbierałem i
zebrać się nie mogłem. Może to przez nazwę, która kapkę mnie
irytuje, ale jakoś zawsze tak się działo, że wybierałem coś
innego. W końcu nadszedł ten moment i Hot Fog zagościł w moim
odtwarzaczu. Bohaterowie niniejszej recenzji pochodzą z San
Francisco, a opisywany tutaj materiał jest ich pełnowymiarowym
debiutem. Zespół ma też na koncie epkę „Wyvern and Children
First” z 2010 roku. Widząc nazwę rodzinnego miasta muzyków
pewnie większość z was spodziewałaby się thrashowego
pierdolnięcia, jednak nic z tego. Muzyka zawarta na „Secret
Phantasies...” to heavy metal oparty na patentach stworzonych
niegdyś przez Maiden, Priest czy Riot, doprawiony szczyptą hard
rocka, a jedynym łącznikiem ze sceną Bay Area są dalekie echa
Metalliki. Do największych plusów albumu zaliczyłbym przede
wszystkim partie gitar. Zarówno riffy jak i sola są odegrane na
bardzo wysokim poziomie i po prosu robią mi dobrze. Do tego sporo
dobrych i co ważne niebanalnych melodii nadających w pewien sposób
indywidualnego charakteru tej muzyce. Muzycy Hot Fog nie są już
pierwszej młodości, ale słychać, że granie sprawia im radość i
nie ma tutaj żadnego spinania pośladów. Wracając do płyty to mi
zdecydowanie bardziej do gustu przypadły utwory dłuższe i bardziej
epickie ze znakomitym „Agamemnon's Gambit” na czele oraz
otwierającym krążek „Dawn of the Falconer”. Przeciwwagę dla
nich stanowią z kolei najkrótsze rockandrollowe „Tonight (in the
night)” oraz „Sword Mountain”, które uważam za najsłabsze
punkty programu. Jest to z pewnością dobry materiał, którego
spokojnie można posłuchać kilka razy bez odczucia znużenia, ale
chyba większej furory nie zrobi. Tym bardziej, że wokół jest tyle
znakomitej muzyki, że nie sądzę, abym do debiutu Hot Fog
regularnie wracał. Ale z pewnością kolejną płytę z
przyjemnością(mam nadzieję) przesłucham.
4/6
4/6
Subskrybuj:
Posty (Atom)