poniedziałek, 30 listopada 2015

The Rods - Hollywood (1986) (2015)

W 1986 roku The Rods wydali swój najlepszy i zarazem ostatni aż do 2011 krążek pod tą nazwą, czyli „Havier than Thou”. Jednak w tym samym roku ukazał się jeszcze jeden materiał, stworzony tym razem przez oryginalny skład plus nowy wokalista. Płyta „Hollywood” została nagrana pod szyldem Canedy, Feinstein, Bordonaro & Caudle. Tak więc do żelaznego trio dołączył Rick Caudle, którego niektórzy mogą kojarzyć z płyty Thrasher, w którą swoją drogą byli zamieszani między innymi muzycy The Rods. W tym roku nakładem Cult Metal classics wyszła reedycja tego krążka, ale tym razem już z logiem The Rods. Muzycznie, pomimo pewnych zmian, jest w dalszym ciągu znakomicie. Przede wszystkim jest lżej i bardziej przebojowo, a momentami wręcz radiowo. Takie wałki jak „All American Boys” czy „Heat of the Night” ocierają się wręcz o stylistykę AOR. Świetnie skomponowane i bardzo melodyjne numery doskonale sprawdzają się podczas jazdy samochodem czy nawet na niekoniecznie metalowej imprezie. Jednak nie ma się co bać, w dalszym ciągu na płycie dominuje heavy metal. Oczywiście w tej bardziej amerykańskiej i „komercyjnej” odmianie, ale słucha się tego fantastycznie. Oprócz wyżej wymienionych znajdzie się tutaj jeszcze więcej hitów takich jak „Don't Take It So Hard”, „Prisoner of Love” czy „Tokyo Rose. Do tego obowiązkowo niezła ballada „Love is Pain” i genialnie wykonany cover Mountain „Mississippi Queen”, który ma takiego kopa i taki drive, że wyrwał mnie z butów i wytarzał po podłodze. The Rods tym albumem udowodnili, że oprócz rasowego i ognistego heavy metalu potrafią też komponować lżejszy i bardziej przebojowy materiał, który jednocześnie nie będzie wzbudzał zażenowania. Jest to muzyka wręcz przesiąknięta latami '80, więc dzisiaj dla niektórych może brzmieć trochę archaicznie, ale myślę, że większość z was nie będzie miała z tym żadnego problemu. Nie słucham zbyt często akurat tego typu grania jednak „Hollywood” zajebiście mi się wkręcił i wiem, że będę regularnie do niego wracał.
5/6

czwartek, 26 listopada 2015

The Rods - Havier than Thou (1986)

Klasyczny skład nowojorskiej legendy heavy metalu The Rods to żelazne trio: David „Rock” Feinstein (git/voc), Gary Bordonaro (bas/voc) i Carl Canedy (dr/voc). Oni to w latach 1980-1984 wypuścili 5 krążków, które zdobyły mniejszą lub większą popularność. Jednak przed wydaniem 6-ego albumu doszło do pewnych zmian w wydawałoby się stałym składzie. Odszedł Bordonaro, którego zastąpił Craig Gruber, na pozycję wokalisty wskoczył znany choćby z Picture czy Horizon Shmoulik Avigal. Poza tym do The Rods dołączyła też Emma Zale obsługująca klawisze. W tym składzie zespół wydał w 1986 roku album „Havier than Thou”, który jest moim osobistym faworytem jeśli chodzi o dyskografię grupy. Przede wszystkim dlatego, że jest to kwintesencja stylu The Rods i tego wszystkiego co było najlepsze w amerykańskim tradycyjnym heavy lat '80. Są tu prawdziwe power metalowe petardy atakujące słuchacza ognistymi riffami, kanonadą bębnów i mocnym, przejmującym śpiewem. Do tego grona trzeba zaliczyć „Make Me a Believer”, „Angels Never Run” oraz „Chains of Love”. Z drugiej strony są bardziej tradycyjne rockery będące prawdziwymi koncertowymi hymnami jak „I'm Gonna Rock” czy przezajebisty i jeden z moich ulubieńców „Born to Rock”. Spokojniejszą stronę „Havier than Thou” reprezentuje znakomita ballada „Crossroads” oraz „Fool for Your Love”. Płyta mimo wspomnianych wyżej różnic między poszczególnymi utworami tworzy zwarty monolit i uderza w pysk z całą swoją mocą. Mnóstwo fantastycznych melodii, energia, radość grania i zajebiste kompozycje składają się na dzieło kompletne w swoim gatunku. Nie mogę się nadziwić czemu dzisiaj nie wymienia się go jednym tchem z innymi klasykami z tamtych lat. Kryminalnie nie doceniona płyta i nie wykorzystany potencjał. Jest to moim nieskromnym zdaniem szczytowe osiągnięcie The Rods i chyba nigdy nie uda im się przebić tego materiału. Niestety po jego wydaniu zespół przestał istnieć jako The Rods, ale wydał jeszcze jeden krążek pod innym szyldem. To już jednak temat na kolejną recenzję. W tym roku ukazała się reedycja tego krążka nakładem, jakże by inaczej, Cult Metal Classics. Chyba nikt nie ma wątpliwości, że warto mieć „Havier than Thou” w swojej kolekcji?
5,5/6

Sacred Oath - Ravensong (2015)

To już piąty krążek, nie licząc nagranego na nowo debiutu, od czasu powrotu Sacred Oath do grania. Niestety żadnemu z nich nie udało się dobić do poziomu legendarnego „A Crystal Vision”, jednak prezentowały one dość wysoki poziom. Poprzedniego materiału kwartetu z Connecticut „Fallen” nie dane było mi usłyszeć, więc może dlatego ich nowe dziecko wzbudziło we mnie spore kontrowersje. O ile możemy stwierdzić, że „Ravensong” jest „amerykańska” jeśli chodzi o klimat i samą muzykę to z amerykańskim power metalem ma już niewiele wspólnego. Szybkości za wiele tu nie uświadczymy, choć oczywiście przyspieszenia też się pojawiają. Natomiast sporo tym razem w tych dźwiękach hard rocka i groove co słychać momentami nawet w takim trochę nonszalanckim sposobie śpiewania Rob'a. Z jednej strony dużo ciężkich riffów, a z drugiej sporo spokojnych fragmentów. Momentami pojawia się też klawisz robiący za tło, ale na szczęście użyty jest bardzo oszczędnie i nie przeszkadza w odbiorze. Z pozytywnych rzeczy muszę wymienić przede wszystkim znakomite sola, które naprawdę robią dobrą robotę i ubarwiają chyba każdy numer. Poza tym jest też dużo naprawdę niebanalnych melodii, a zdecydowana większość utworów ma swoją tożsamość. Wyróżnić mogę też kilka numerów takich jak otwierający program „Death Kills”, który podobałby mi się jeszcze bardziej gdyby nie baaardzo średnie zwrotki. Oprócz tego mój ulubiony „So Cold” ze świetnymi melodiami. Oba należą do najszybszych na płycie i może stąd moja sympatia. Pozostałe wałki zawierają zarówno ciekawe momenty jak i te zupełnie nijakie. I teraz przejdźmy do negatywów. Dla mnie będzie to zdecydowanie ilość wypełniaczy na płycie, nie najlepsze brzmienie oraz nowoczesny charakter tej muzyki. Nowoczesny oczywiście w stosunku do starszych materiałów. Słychać, że zespół ewidentnie zmierza w tym kierunku i co raz bardziej oddala się od swoich korzeni. Mam nadzieję, że nie odpłyną za daleko. „Ravensong” to nawet niezły album i jak już się go włączy to słucha się całkiem ok, ale nie ma się za bardzo ochoty do niego wracać. Jeśli wydadzą w przyszłości kolejny krążek do pewnie i tak go przesłucham, jednak z wypiekami oczekiwać go nie będę.
3,5/6

niedziela, 8 listopada 2015

Axis - No Man's Land (1988) (2015)

Opisywany tutaj Axis powstał w 1981 roku w stanie Wisconsin i był jednym z kilku bandów noszących to miano. Nie pomylcie ich też z najbardziej znanym niemieckim Axxis. „No Man's Land” z roku 1988 to zarazem debiut jak i jedyny krążek wydany przez grupę. Właśnie nakładem No Remorse ukazała się reedycja tego materiału. I bardzo dobrze, że tak się stało, gdyż jest to materiał ze wszech miar udany i zasługujący na ocalenie od zapomnienia.

Ogólnie rzecz biorąc muzykę graną przez Axis można określić jako tradycyjny heavy metal i będzie to chyba najbliższe prawdy. Najmocniejsze punkty to obok konkretnych gitarowych riffów i naprawdę ciekawego głosu wokalisty Douglasa, przede wszystkim znakomite melodie. Ju z pierwszy utwór „The King” rozpieprzył mnie swoim refrenem, a to tylko jeden z takich momentów na tym krążku. Podobnie jest w „Here Today, Gone Tomorrow” czy „Bewilderness”. Znakomite są też balladowy, przepełniony nostalgią „No Man's Land” czy heavy metalowy killer „Top of the Hill” albo Saxonowy „Road to Somewhere”. Obok tradycyjnie metalowych wałków są też bardziej hard rockowe momenty jak choćby „Line of Duty” czy . Płytę kończy kolejny zajebisty hit w postaci „Over the Edge”.

Axis ze swoim jedynym krążkiem jest dla mnie jedną z największych niespodzianek w ostatnim czasie i co najważniejsze „No Man's Land” słucha się tak znakomicie, że nie chce się jej wyciągać z odtwarzacza. Słychać, że zespół ten miał ogromną łatwość pisania świetnych melodii i komponowania po prostu bardzo dobrych numerów. Wielka szkoda, że tak potoczyły się losy Axis i nie nagrali już nic więcej, ale życzyłbym sobie, żeby wiele zdecydowanie popularniejszych zespołów nagrało chociaż jeden taki album Zdecydowanie polecam wszystkim tę reedycję i wracam do kolejnego odsłuchu. Oby jak najwięcej takich płyt.

5,5/6

High Power - Les Violons de Satan (1986) (2015)

High Power to obok takich nazw jak Sortilege, Blaspheme czy Der Kaiser jeden z najlepszych i najbardziej znanych francuskich zespołów heavy metalowych. Powstał w 1977 roku w Bordeaux i przez dekadę istnienia wydał dwa krążki: „High Power”('83) oraz „Les Violons de Satan”('86). Właśnie reedycja tej drugiej płyty przez No Remorse records jest dobrą okazją, żeby skreślić na jej temat kilka słów.

High power grał klasyczny heavy metal, który może nie powalał technicznymi fajerwerkami, ale nie był pozbawiony mocy. Do tego dość mroczna atmosfera i klimat typowy dla lat '80. Takich płyt już się teraz nie nagrywa. Duże wrażenie robią przede wszystkim najdłuższe „Le Dernier Assault” i „Les Violons de Satan”. Wolniejsze, z większym naciskiem na klimat i epickość. Na drugim biegunie są szybsze i bardziej bezpośrednie wałki w postaci „Avocat” czy „Rebelle”, w których zespół również świetnie daje sobie radę. Natomiast z jeszcze innej bajki jest całkiem udana ballada „Par Le Sang de l'Acier”. Wszystkie utwory zwyczajem francuski kapel z tamtych lat zaśpiewane są w ich ojczystym języku. Wielu może pewnie to przeszkadzać jednak dla mnie to jest kolejny atut przemawiający za tym albumem. Do siedmiu numerów składających się na podstawowy program płyty na reedycji zostało dodanych sześć bonusów. Trzy z nich to wersje demo kawałków z „Les Violons...”, a trzy kolejne nie były wcześniej publikowane.

Z pewnością jest to ciekawe wydawnictwo, które jest jednym z bardziej reprezentatywnych dla starej szkoły francuskiego heavy. Myślę, że warto sięgnąć po ten krążek nie tylko ze względów historycznych, ale również dlatego, że jest to po prostu bardzo dobra muzyka

4,8/6

środa, 4 listopada 2015

Killen - Killen (1987) (2015)

Serii reedycji Cult Metal Classics ciąg dalszy. Tym razem na tapecie mamy nowojorski Killen i ich debiutancki i w sumie jedyny album „Killen” z 1987 roku. Na zawartość tego krążka składa się 9 podstawowych kawałków, wersje koncertowe trzech z nich oraz trzyutworowe demo „Restless is the Witch” z 89. A co z najważniejszą sprawą czyli muzyką? Tutaj jest naprawdę dobrze. Klasyczny amerykański power/heavy metal przepełniony podziemnym duchem i dość ciemną atmosferą, a surowe brzmienie jeszcze uwypukla te wrażenia. Mam wrażenie, że zbyt wypolerowana produkcja mogłaby zabić naturalność tej muzyki, która słyszalna jest nawet w trochę amatorskich i jakby niedbałych wokalach Vica Barrona. Czuć tu chwilami ten barbarzyński klimat znany z wielu innych płyt z tamtych czasów. Posłuchajcie przede wszystkim „The Marauder”, „Soldiers in Steel” czy „Victima”. Reszta też nie odstaje, ale te trzy wałki na dzień dzisiejszy robią mi najlepiej. Chociaż taki „Stricken by Darkness” też mnie porwał swoją melodią i klimatem. Piękny jest też „Birth of a King” z dema kojarzący się trochę z szybszymi numerami Manowar. Jak to w power metalu podstawą muzyki Killen są gitary. Nawet mimo surowej produkcji słychać moc w riffach i ogień w solówkach. Oprócz wymienionych wyżej „Królów Metalu” da się tu gdzieniegdzie usłyszeć coś z Hallow's Eve, Liege Lord czy nawet debiutu Slayer tyle, że zagranego w wolniejszych tempach. Do tego mnóstwo skojarzeń z wieloma innymi nazwami, których chyba nie ma sensu wymieniać, bo każdy z was pewnie domyśla się o kogo chodzi. Killen to kolejny zaginiony w odmętach historii band, który niestety nie miał dostatecznie dużo szczęścia, żeby wybić się wyżej i zaistnieć w świadomości większej ilości fanów. Znakomita choć zapomniana i niedoceniona płyta. Podejrzewam, że to wydawnictwo zainteresuje tylko prawdziwych maniaków podziemia, a szczególnie sceny amerykańskiej.

5/6

poniedziałek, 2 listopada 2015

Obsession - Carnival of Lies (2006) (2015)

Jakże miło było przypomnieć sobie po kilku latach ten wspaniały krążek, a stało się tak dzięki tegorocznej reedycji Inner Wound rec. Pierwotnie „Carnival of Lies” ukazał się w 2006 roku i podejrzewam, że każdy kto go słyszał podziela mój zachwyt nad nim. Znakomity US power metal mający w sobie wszystko to za co kocha się ten gatunek. Dynamikę, ogniste riffy i solówki, mocne i wysokie wokale oraz świetne melodie. Jak dla mnie ten krążek w niczym nie ustępuje tym nagranym przez Obsession w latach '80. Jeśli chodzi o muzyczne skojarzenia to najbliżej chyba jest do Riot i Judas Priest jednak plagiatu nie uświadczymy. Podobnie jak słabej kompozycji, bo wszystkie prezentują się doprawdy doskonale. Niektóre petardy w rodzaju tytułowego „Carnival of Lies”, „In for the Kill” czy „Pure Evil” rozrywają na strzępy. Zresztą wałek tytułowy jest totalnym hiciorem i pomimo bardzo melodyjnego charakteru nie traci nic na swojej metalowej mocy. Nowa wersja podobnie jak wznowienie z 2007 zawiera dwie dodatkowe kompozycje, których nie było na pierwotnym wydaniu i trzeba przyznać, że zarówno „Judas” jak i „Panic in the Streets” nie odstają od reszty, a wręcz ten pierwszy jest według mnie jednym z najlepszych na krążku. O stronę techniczną można być spokojnym, gdyż jak wiadomo tak doświadczony skład był gwarancją wysokiej jakości. Wokalista Michael Vescera powinien być znany większości czytelników, a to z tego względu, że można go usłyszeć na płytach wielu różnych mniej lub bardziej bandów, ale chyba najbardziej z powodu współpracy z Yngwie Malmsteenem. Reszta muzyków nagrała wcześniej razem z Michaelem krążek jego projektu MVP w 2003 roku, więc o zgranie nie trzeba się było martwić. Krążek został zremasterowany i zremiksowany przez samego Vescerę. Brzmienie co prawda jest raczej współczesne, ale nie razi plastikiem co jest jego ogromną zaletą. Ta reedycja posiada również zmienioną okładkę, a efekt końcowy wskazuje, że była to chyba jednak dobra zmiana. Podsumowując, „Carnival of Lies” to power metal zagrany bez żadnych zbędnych dodatków oparty na klasycznym rockowym instrumentarium, czyli taki jaki ja lubię najbardziej. To prawdziwa kopalnia metalowych hitów i prawdziwa uczta dla fanów gatunku. Miłośnicy klawiszowych, lukrowanych melodyjek nie znajdą tutaj wiele dla siebie. Znakomity album.

5,5/6