piątek, 25 listopada 2016

Mythra - Warriors of Time: The Anthology (2015)

W notce prasowej z wytwórni Skol records napisano, że Mythra to jeden z najbardziej tajemniczych zespołów brytyjskich zespołów heavy metalowych, a jego reaktywacja była ogromnym wydarzeniem dla fanów NWoBHM. Może faktycznie coś w tym stwierdzeniu jest, bo nazwa ta wielokrotnie przewijała mi się w różnych rozmowach, wywiadach etc, natomiast samej muzyki słyszałem jedynie śladowe ilości w tym między innymi cover „Machine” zagrany przez Niemców z Roxxcalibur. Ponoć ich debiutancka epka „The Death and Destiny” z 1979 roku ma porównywalnie kultowy status jak osławiona „The Soundhouse Tapes” Iron Maiden, a członkowie Metalliki uważają Mythra za jeden ze swoich ulubionych zespołów wszech czasów. Jak widać, we wczesnych latach udało im się zdobyć szacunek sceny jednak nie udało się tego przekuć w bardziej wymierny sukces i na epce, singlu i dwóch demach się skończyło. „Warriors of Time” The Anthology” to zbiór wszystkich kompozycji z tych właśnie wczesnych lat zremasterowanych przez Barta Gabriela i ozdobiony znakomitą okładką namalowaną przez Roberto Toderico, który współpracował wcześniej choćby z Tygers of Pan Tang czy Quartz. Booklet zawiera teksty do wszystkich numerów i mnóstwo wcześniej nie publikowanych fotek.
Teraz przejdźmy do kwestii najważniejszej czyli muzyki. Jest to czysty jak łza NWoBHM w stylu Diamond Head, Angel Witch czy pierwszy Iron Maiden. Bardzo energetyczne granie na dwie gitary, niezbyt ciężkie, ale cięte i ostre riffy, melodyjne wokale i dynamiczna sekcja. Takie numery jak „Heaven Lies Above”, „New Life”, „Machine” czy „Killer” można spokojnie zaliczyć w grono klasyków brytyjskiej nowej fali. Słuchając ich naprawdę przestaję się dziwić statusowi ekipy z South Shields. Jak dla mnie zdecydowanie ekstraklasa, może nie ścisła czołówka, ale zawsze.
Oprócz starych klasyków mamy tu również pięć całkowicie nowych, bo napisanych i nagranych w 2015 roku kompozycji. Powiem szczerze, że ktoś kto podczas słuchania nie będzie miał pojęcia o tym fakcie może je potraktować jako numery ze starych czasów. Świetne są zwłaszcza „Reaching Out”, „You” i bardzo melodyjny, wręcz przebojowy „Face in the Mirror”. To niesamowite, że muzycy Mythra potrafili po tylu latach nagrać kawałki w swoim klasycznym stylu i w tym samym klimacie. Nie przypominam sobie w tej chwili podobnej sytuacji. Nie ma tu żadnych eksperymentów z nowymi brzmieniami, prób pójścia z duchem czasu i innych gówien. Jest za to ognisty brytyjski heavy metal najwyższej próby i za to im chwała. Znakomite wydawnictwo bez dwóch zdań.


5/6

czwartek, 24 listopada 2016

Sacred Few - Beyond the Iron Walls (1985) (2015)

Zapewne jak większość z was nie spotkałem się wcześniej z tą nazwą, a co ciekawe w przyszłym roku zespół będzie obchodził 40-stą rocznicę powstania. Sacred Few pochodzą z Cleveland w stanie Ohio, a na ich dyskografię składa się demo „Sacred Few” z 1983 roku i wydany dwa lata później album „Beyond the Iron Walls”. Wydana pod koniec 2015 roku przez Shadow Kingdom reedycja ich jedynego krążka została wzbogacona o numery z demo oraz cztery inne bonusy.
Muzycznie mamy tu do czynienia z tradycyjnym heavy metalem ubranym w archaiczne brzmienie. Słychać tu wpływy zarówno Judas Priest jak i Black Sabbath. Natomiast ze względu na wokalistkę Sandrę Kruger, niektóre wolniejsze numery przypominają mi trochę Zed Yago z tym, że o żadnych wpływach nie może być mowy ze względu na to, że ekipa Jutty Weinhold powstała trochę później. Jeśli jesteśmy przy wolniejszych kawałkach to należy wspomnieć o znakomitym „Beyond the Iron Walls” oraz również bardzo udanych „Dream of Me” i „Sea of Thought”. Słychać, że w takim graniu Sacred Few czuje się bardzo swobodnie. Pomimo gry na jedną gitarę nie brakuje w nich ciężaru i mocy. Jest to zasługą gęstego basu, który perfekcyjnie wypełnia tło. Grupę szybkich, heavy metalowych ciosów reprezentują otwierający całość „Wildfire”, który udanie wprowadza nas w klimat płyty, a także „Coming to Your Town” oraz „Screaming Guitars”. Natomiast na trzecią kategorię składają się numery z bardziej hard rockowym zacięciem w rodzaju „Are You Out There”, „Running From Luck” oraz „Children of the Night”. Utwory bonusowe nie są najlepszej jakości jeśli chodzi o brzmienie, natomiast muzycznie nie ustępują tym z debiutu, szczególnie ciężki „Gotta Believe”. Dwie ostatnie kompozycje pochodzą z pierwszego i jedynego dema, a słychać na nim jeszcze oryginalnego wokalistę Raya Garstecka. Muzycznie jest bardziej hard niż heavy i zdecydowanie czuć w tych dźwiękach lata '70. Summa Summarum jest to ciekawe wydawnictwo, zwłaszcza dla maniaków wszelkich wynalazków z najgłębszych otchłani podziemia, ale na pewno scena się od niego nie zatrzęsie. Dobry, poprawny Heavy Metal jakiego ósma dekada ubiegłego millenium była pełna, ale stanowczo za słaby, żeby wyróżnić się z tego tłumu. O wiele lepsze zespoły przepadły w odmętach zapomnienia, więc nie powinno dziwić, że spotkało to również Sacred Few.


3,8/6

poniedziałek, 14 listopada 2016

Holy Moses - Finished with the Dogs (1987) (2016)

Oprócz debiutu, High Roller wydało również reedycję drugiej płyty Sabiny i załogi czyli „Finished with the Dogs”. Pierwotnie ten krążek wyszedł rok po „Queen of Siam” w 1987. Jest to już trochę inny Holy Moses, bardziej dojrzały, zwarty, agresywniejszy i przede wszystkim lepszy. Już pierwszy, tytułowy wałek pokazuje, że zespół stał się pełnokrwistym thrashowym potworem. Pomimo bardziej technicznego podejścia ta muzyka nie straciła nic na swojej mocy. Przecież takie numery jak „Current of Death”, „Criminal Assault” czy też choćby „In the Slaughterhouse” wypierdalają z butów, łamią karki i tańczą na naszych grobach. Dopiero w piątym z kolei „Fortress of Desperation” tempo spada, ale za to oblepia nas gęsty, ponury klimat. Ależ to jest znakomity numer. Pierwsza część tego krążka to jest totalna zagłada. Później moim skromnym zdaniem zdarza się trochę mielizn jak choćby w „Six Fat Women” czy też refren „Life's Destroyer”, ale i tak w dalszym ciągu jest pożoga. Wystarczy posłuchać jednego z moich faworytów „Corroded Dreams”, by pozbyć się wszelkich wątpliwości co do jakości drugiego rzygu Holy Moses. Nie ma tu za wiele melodii, ale nie to jest przecież siłą tej kapeli. Są nią za to przede wszystkim ostre i agresywne riffy, bezustanne parcie naprzód i opętane wrzaski Sabiny, to właśnie stanowi sedno sprawy. Nie można też zapomnieć o dynamicznej grze perkusisty, znanego pewnie wszystkim doskonale Uli'ego Kusch'a, dla którego był to debiut w tym zespole. Poprawie uległy też teksty, które są już mniej infantylne, ale w dalszym ciągu poezją bym ich nie nazwał. Do podstawowych 10 numerów, został dołączony bonus w postaci „Roadcrew” w wersji z 1987 roku i również jak w przypadku analogicznej sytuacji z reedką debiutu spodziewałem się jednak czegoś ciekawszego. Może na przykład jakichś starych nagrań live? „Finished with the Dogs” to pieprzony monolit, który powinien się znaleźć w waszej kolekcji. Jest to z pewnością jeden z najlepszych krążków ekipy z Aachen oraz klasyk niemieckiej sceny thrashowej.


5,3/6

niedziela, 13 listopada 2016

Holy Moses - Queen of Siam (1986) (2016)

Ponownie reedycja i ponownie High Roller records. Tym razem padło na debiut Holy Moses „Queen of Siam”. Okazja jak najbardziej dobra, bo w roku 2016 mieliśmy 30-stą rocznicę wydania tego krążka. Oprócz dziewięciu numerów składających się na pierwotną wersję „Queen of Siam” dostaliśmy też bonus w postaci „Walpurgisnight” w wersji alternative mix, który nie jest niczym nadzwyczajnym. Jednak jeśli ktoś nie ma tego krążka, a lubi stary niemiecki speed/thrash to powinien z całą pewnością się w niego czym prędzej zaopatrzyć.
Słychać, że jest to debiut i trochę różni się od późniejszych płyt, ale posiada niezaprzeczalny urok. Jest tu jeszcze dużo naleciałości starego heavy metalu, tempa nie są jeszcze tak szalone i nie ma tu jeszcze tyle agresji. Oczywiście mam tu na myśli tylko sferę muzyczną, bo wokale Sabiny Classen są totalnie obłąkane. To naprawdę niesamowite jakie dźwięki potrafiła z siebie wydobywać ta laska. W tamtych czasach rzadko który facet używał w ten sposób swoich strun głosowych, nie mówiąc już o kobietach, więc musiało to robić na słuchaczach spore wrażenie.
Tempa są bardzo zróżnicowane. Mamy więc szybkie „Necropolis”, Motorheadowy „Roadcrew”, w którym śpiewał ówczesny mąż Sabiny, gitarzysta, a obecnie znany producent Andy Classen, oraz „Walpurgisnight”. Są też bardziej rytmiczne, zagrane w średnich tempach „Devil's Dancer”, numer tytułowy, „Dear Little Friend” oraz najwolniejszy i najcięższy z totalnie diabelskimi wokalami „Don't Mess Around with the Bitch”. Holy Moses dzięki „Queen of Siam” udało się zaistnieć na scenie i nie ma się czemu dziwić, gdyż jest to po prostu dobry krążek. Jeśli miałbym podać jakieś punkty odniesienia to byłyby to takie nazwy jak Iron Angel, Living Death etc. Jednak są to dość luźne skojarzenia i bardziej mam tu na myśli ogólny klimat tej muzyki.
Później zespół podążył w kierunku agresywnego i bardziej technicznego thrashu, a jego popularność zaczęła rosnąć. Warto jednak sprawdzić jak to się wszystko zaczęło.


4,7/6

niedziela, 6 listopada 2016

Killer Khan - Kill Devil Hills (1999) (2016)

Nie wiem jak dla Was, ale dla mnie jest to pierwszy kontakt z tą załogą, więc na początek kilka zdań biograficznych. Zespół powstał we wczesnych latach '90 w Moorseville w Półocnej Karolinie i do 1997 roku działał pod nazwą Holy Moses. Z wiadomych przyczyn nazwa musiała zostać zmieniona, więc do życia powołany został Killer Khan. W 1999 roku pojawił się ich debiutancki krążek zatytułowany „Kill Devil Hills”, a dwa lata później kolejny „Rock 'n Roll Forever”. Niestety w tym samym roku zespół przestał istnieć. W 2015 roku Killian Khan, wokalista i gitarzysta postanowił wskrzesić grupę. W 2016 roku pojawił się ich trzeci, najnowszy materiał „Global Killer”, ale jak na razie tylko w cyfrowym formacie.
Niniejsza recenzja dotyczy jednak debiutu, którego wznowienie pojawiło się w tym roku na rynku dzięki Heaven and Hell records w ilości zaledwie 500 kopii. Jak prezentuje się zawarta na nim muzyka? Otóż jest to w głównej mierze tradycyjny heavy/power metal. Są tu też speedowe czy doomowe fragmenty, ale nie stanowią podstawy stylu Killer Khan. Utwory oparte są na konkretnych riffach i utrzymane w szybko-średnich tempach. Są niezłe melodie, jest ciekawy, dość mroczny klimat, a wokalista swoim głosem i sposobem śpiewania bardzo przypomina Ozzy'ego Osbourne'a. No i właśnie z tego powodu całość kojarzy mi się trochę z twórczością Black Sabbath, ale tą z lat '80. Takie połączenie „Heaven and Hell” z „Headless Cross” i „Dehumanizer” tyle, że z Ozzym za mikrofonem. Oczywiście są też inne wpływy jak choćby Mercyful Fate w zamykającym całość bonusowym „Tzar of Love”, który znalazł się tylko na wersji digital. Materiał całościowo może się podobać, ale obawiam się, że 12 utworów trwających trochę ponad godzinę może w pewnym momencie zacząć nużyć.
Jest tutaj kila numerów wyróżniających się na tle pozostałych. Na pewno zaliczyć do nich można rozpędzony i melodyjny utwór tytułowy oraz następujący po nim wolniejszy i dużo bardziej posępny „Wicked Chimes of Southern Bells”, w którym pojawiają się klawiszowe plamy wprowadzające słuchacza w złowieszczy klimat. Oba te wałki to zdecydowanie najlepsze momenty krążka i gdyby całość była na tym poziomie to bym był rozjebany na atomy. Wyróżnić można też bardzo sabbathowy, zaczynający się klasycznym riffem „Supersonic Masquerade”, a także najbardziej klasycznie doomowy „Mt. Olympus”, zakończony przecudownym, długim solo.
Na tym utworze kończy się podstawowa część albumu, a następnie następują dwa numery bonusowe, które jakoś specjalnie nie powalają oraz trzeci dodatkowy, o którym wspomniałem wyżej.
„Kill Devil Hills” to dobry krążek z kilkoma świetnymi kawałkami i kilkoma słabszymi. Całość brzmi dobrze, mocno i selektywnie. Nie do końca jednak pasuje mi wokalista, którego partie momentami bardzo mnie męczyły. Na koniec muszę też wspomnieć o okładce, która jest naprawdę znakomita i niszczy w przedbiegach to gówno, które zdobiło pierwszą wersję.

4/6

wtorek, 1 listopada 2016

Éxodo - The New Babylon (1983) (2016)

Reedycji ciąg dalszy. Tym razem pora na jedyny długograj baskijskiego Exodo „The New Babylon”. Oryginalnie wydany w 1988 roku nakładem rodzimej dla zespołu wytwórni Discos Suicidas, natomiast w tym roku dzięki No Remorse album ten po raz pierwszy ukazał się na cd. Materiał oczywiście został zremasterowany, a booklet wzbogacony o wiele zdjęć i notek. Muzycznie mamy tu do czynienia z klasycznym europejskim heavy metalem. W notce promocyjnej napisano, że jet to muzyka dla fanów Judas Priest, Iron Maiden i Accept i nie da się ukryć, że słychać te inspiracje. Zresztą jak u większości heavy metalowych zespołów w tamtych latach i obecnie. Utwory są dynamiczne, tryskające energią, melodyjne. Świetnie spisują się przede wszystkim gitarzyści, a ich pojedynki to ozdoba tego krążka. Czasem pojawiają się też w tle klawisze i z pewnością nie przeszkadzają. Słucha się tego naprawdę miło, nawet pomimo nie najlepszego brzmienia. Czuć tutaj ten magiczny klimat charakterystyczny tylko dla płyt z lat '80. Takie utwory jak „Groups of Defence”, „The New Babylon” „Sex” czy „Heart in F;ames” są naprawdę świetne, zresztą prawdę mówiąc słabego numeru tu nie znajdziemy. Minusem jest paskudna okładka, która wygląda jak namalowana kredkami i zdjęcia zespołu, ale w tamtych latach bywali jeszcze gorsi osobnicy. Akcent i sposób w jaki wyśpiewuje angielskie teksty wokalista też są srogie. No i na koniec nie mogę nie skomentować tekstów, które są naprawdę chujowe, a fragment: „Drinking and walking,and after, make love, They have no roof, their roof is the moon, They are sons, sons of the night”, dobił mnie już całkowicie. Szczególnie wizja pijanych „Synów nocy” uprawiających miłość przyprawia o dreszcz przerażenia. Jednak koniec końców najważniejsza jest muzyka, a ta jest bardzo dobra. Jeśli chcielibyście zaopatrzyć się ten krążek t radzę się pośpieszyć, bo wyszedł w limicie 1000 kopii.

4,3/6

Takashi - Kamikaze Killers (1983) (2016)

Takashi to zespół pochodzący z Nowego Jorku i działający w latach 1982-88. W tym czasie udało im się nagrać tylko jedną, cztero-utworową epkę „Kamikaze Killers”('83). No i właśnie ten materiał wzbogacony trzema studyjnymi kawałkami i jednym koncertowym wypuściła na rynek wytwórnia Heaven and Hell records. Pierwsze cztery numery składające się pierwotnie na program epki to dobrze brzmiący i skomponowany tradycyjny heavy metal zagrany w klasycznym amerykańskim stylu. Utwory są utrzymane w szybko-średnich tempach, oparte na wyrazistych riffach, niezłej motoryce napędzanej przez sekcję rytmiczną i może niezbyt oryginalnym, ale z pewnością świetnie pasującym do reszty głosie wokalisty. Trzy pierwsze kawałki, czyli „Strangler”, „Kamikaze” i „Mad Max” utrzymane są w podobnym stylu, natomiast czwarty „Playboy Girls” zarówno tematycznie jak i muzycznie wydaje się być pisany z trochę komercyjnym nastawieniem, choć uważam, że też jest bardzo udany. Kolejne dwa numery „Kill or be Killed” i „Live to Rock” ukazały się najpierw na wydanym w 1985 roku splicie „Metal over America” między innymi z takimi zespołami jak Blacklace, Attila czy Trace. Pierwszy z nich to power metalowa petarda z rozpędzonymi gitarami i wysokimi agresywnymi partiami wokalnymi. Drugi to zdecydowanie inna para kaloszy. Heavy rockowy, wesoły numer, napisany pewnie z myślą o koncertach i wspólnym śpiewaniu z publiką. Następny wałek to nigdzie wcześniej nie publikowany „Ninja Warrior”. Zaczyna się marszowym rytmem i soczystym riffem, a potem jest jeszcze lepiej. Klasyczny heavy metalowy hymn zagrany w średnim tempie z lekkim epickim posmakiem i przebojowym refrenem. Zdecydowanie jedna z lepszych kompozycji na tym krążku. Całość wieńczy nagrany na żywo „No Pay Toll”, który muzyczni zdecydowanie mnie porywa, a do tego jeszcze sama jakość nagrania jest słabiutka. Ogólnie rzecz biorąc „Kamikaze Killers” nie jest żadnym wielkim klasykiem, ale z pewnością jest to wydawnictwo godne uwagi. Takashi reaktywowali się już w 2011 roku, ale nie mam pojęcia czy zamierzają nagrywać coś nowego.

4,2/6

At War - Retaliatory Strike (1988) (2016)

„Retaliatory Strike”, pierwotnie wydany w 1988 roku drugi album At War, również doczekał się reedycji zrobionej przez High Roller. Wydaje mi się, że jest trochę mniej doceniany niż „Ordered to Kill”, ale naprawdę nie rozumiem czemu? „Retaliatory Strike” został zremasterowany, podobnie jak debiut w 2014 roku przez Patricka W. Engela. Z pewnością jest to ten sam wysoki poziom i ta sama pierwotna siła emanuje z ich muzyki. Nie ma tu już tak dużo rokendrolowych czy speedowych wpływów jak na „jedynce”, ale za to mamy konkretne, brutalne thrashowe łojenie. Mniej Venom i Motorhead, więcej Slayer, Exhorder czy Sacred Reich. Brzmienie jest mniej suche, głębsze, a wszystkie numery kopią dupsko aż miło. W tekstach bez zmian czyli polityczno - militarna tematyka. Są tu zarówno wątki patriotyczne, czyli niestety dzisiaj niezbyt popularne wśród thrashowych ekip, oraz takie jak choćby konieczność oddzielenia państwa od kościoła. Trio z Virginia Beach nie bierze jeńców i jest jak dobrze naoliwiona maszyn wojenna. Uderza szybko i skutecznie pozostawiając za sobą tylko zgliszcza. Wciąż nie mogę rozumieć czemu ten zespół nie zdobył odpowiedniego mu statusu na scenie. Kierunek wyznaczony na dwóch krążkach z lat '80 kontynuowali później również na powrotnym albumie „Infidel” z 2009 roku, który również był porządnym thrashowym wpierdolem. Jednak od tego czasu minęło już ponad 7 lat, więc chyba najwyższa pora na jakiś nowy materiał, prawda? Tym bardziej, że w tym czasie wydarzyło się sporo na naszej planecie, więc Paul Arnold i reszta kompanii mieliby o czym pisać.

5/6