piątek, 30 stycznia 2015

Hitten - Energia, siła i żywe melodie

Debiutanci wciąż w natarciu. Kolejny zespół próbujący oddać swoją muzyką ducha lat '80 i najlepszych czasów heavy metalu. Hiszpanie z Hitten zaimponowali mni swoim debiutanckim krążkiem „First Strike with the Devil”, na którym to zaprezentowali smakowitą miksturę NWoBHM ze speed metalem spod znaku Exciter. Szybko, energetycznie i melodyjnie. Myślę, że w natłoku podobnych sobie zespołów prezentujących tę stylistykę na Hitten akurat warto mieć szczególnie oko. Zapraszam do przeczytania rozmowy z gitarzystą prowadzącym grupy Danim.


HMP: Witam. Na początek gratuluję znakomitego debiutu.
Dani: Cześć! Tu Dani, gitarzysta prowadzący. Dzięki, że możemy się tutaj pojawić! Cieszymy się, że podobał ci się nasz album.


Jak zareagowała scena na wasz album? Ja nie słyszałem dotąd negatywnych opinii.
To wspaniałe, że ludzie tak polubili ten album. Jesteśmy bardzo zadowoleni z finałowego rezultatu, także dlatego, że ciężko nad nim pracowaliśmy. Spędziliśmy jakieś 15 dni na nagrywaniu i pracy w studiu. To świetnie usłyszeć potem coś takiego. Wierzymy, że ten album daje sobie radę naprawdę nieźle.


Na płycie znalazł się praktycznie sam premierowy materiał. Jedynie „Evil Power” ukazał się wcześniej na singlu. Wszystkie pozostałe numery zostały napisane z myślą o debiucie?
Tak, “Evil Power” jest singlem “First Strike With The Devil” więc oczywiście zamieściliśmy go takze na debiutanckim albumie. Reszta kawałków powstała specjalnie na ten krążek.


Nie myśleliście o tym, żeby na album wrzucić również numery z EPki?
Na debiutancką płytę chcieliśmy zaoferować ludziom kompletnie nowe utwory. Może w przyszłości nagramy ponownie część numerów z EPki i dodamy je jako bonus do następnych, ale nie jestem tego pewien. Lubimy kawałki z EPki i też jesteśmy z nich dumni, oczywiście nagrać je ponownie byłoby wspaniale, ale zdecydowanie wolimy skupiać się na komponowaniu nowych utworów.


Jak długo powstawał materiał na płytę?
Zaczęliśmy komponować debiutancki album gdzieś we wrześniu 2013 roku. Wtedy też rozeszły się nasze drogi z naszym wokalistą Manu i dołączył do nas nowy, Aitor. Kontynuowaliśmy komponowanie wszystkich kawałków i w lutym tego roku przystąpiliśmy do ich rejestracji. Podczas tych miesięcy zajęliśmy się także myśleniem o okładce, wyglądzie i wszystkimi tego typu sprawami, ponieważ zależało nam na tym, aby były ze sobą powiązane.


Jaki jest u was podział ról w zespole? Kto odpowiada za teksty, kto za muzykę? Może pracujecie zespołowo?
Zdecydowanie, preferujemy pracę zespołową. Naprawdę lubimy pójść do salki prób i pograć kilka riffów, wiesz, na zasadzie jam session. Czasami przychodzimy do salki już z gotowym riffem, melodią czy pomysłem na wokal.


Na „First Strike with the Devil” znajduje się 8 numerów trwających 40 minut i uważam, że jest to wystarczająca długość. Nie macie wrażenia, że niektóre kapele przeginają z długością swoich płyt przez co słuchacz bardzo często się po prostu zaczyna nudzić?
W rzeczy samej. Kiedy komponowaliśmy tę płytę, mieliśmy od początku pomysł, że chcemy osiem kawałków, po cztery na każdej stronie. Sądzę, że płyty muszą mieć swój porządek i oczywiście, wszystkie numery muszą być ze sobą koherentne. Prawdą jest, że wiele zespołów lubi długie albumy i mogą być one nudne. Wszystko zależy od podejścia.


Podejrzewam, że jeszcze jedną przyczyną długości waszego albumu jest chęć wydania go też na vinylu, mam rację?
Na początku rozważaliśmy opcję osiem numerów i bonus. Czyli dziewięć kawałków jako całość. Bonusem miał być cover Heavy Pettin, ale to był tylko pomysł, którego nie wykluczamy użyć w przyszłości. Nie robimy czterdziestominutowych płyt celowo, po prostu robimy utwory, które zamykają się w takim czasie. Prawdopodobnie drugi album będzie dłuższy, ale tylko nieznacznie.


Pozostały wam jeszcze jakieś niewykorzystane utwory, które planujecie wrzucić na późniejsze wydawnictwa czy też wszystko co napisaliście trafiło na album?
Mamy już nagrane kilka pomysłów na drugą płytę. Zamierzamy nad nim pracować już od grudnia. Obecnie, to, co zespół nagrał jest na płycie. Nie mamy żadnych niezrealizowanych kawałków.


Które numery lubicie grać najbardziej, a które lubią fani? Dla mnie absolutnym hitem jest „Nightmartes Come True”.
To zabawne, ponieważ w chwili obecnej gramy cały album, oprócz “Nightmares Come True”. Chcemy dodać ten kawałek do setlisty w przyszłości. Wiesz, zależnie od czasu, który mamy do wykorzystania, musisz dodawać lub usuwać numery. Teraz gramy jakieś dwanaście, trzynaście numerów. Ludzie lubią starocie takie jak: „Start the Fire”, „Night of the Hunter” czy "Burn this City”. Oczywiście chcą usłyszeć też nowe kawałki. Uwzględniamy też cover. Na jednym z ostatnich występów graliśmy „Warrior” Riot, ale gramy też „The Beast” duńskiej grupu Randy i „Iron Maiden” Iron Maiden…


Płyta cd wyszła nakładem No Remorse natomiast vinyl Heavy Forces. Czemu tak to rozdzieliliście? Jak oceniacie te wytwórnie?
Na początku mieliśmy tylko wytwórnię odpowiedzialną za wydanie winyla (Heavy Forces Records). Andreas z No Remorse napisał do nas maila z pytaniem czy mamy już wytwórnię, która wyda płytę na CD. Spodobało nam się to. Ponadto, lubimy wszystko z No Remorse i sposób w jaki podchodzą do spraw, więc zgodziliśmy się. Obie wytwórnie są znakomite. Jesteśmy zadowoleni z finałowych rezultatów. Ponadto obie wytwórnie wysyłają swoje wydawnictwa do sklepów na całym świecie: do USA, Japonii, Europy. Dla nas, jest to absolutnie fantastyczne!


Niezbyt podoba mi się wasza okładka, choć i tak jest o niebo lepsza od tych wszystkich komputerowych gówien. Jak wy się na nią zapatrujecie? Będzie lepiej w przyszłości?
Osobiście bardzo lubimy okładkę. Jest na niej wszystko co chcieliśmy i artysta wykonał kawał dobrej roboty. Nie chcieliśmy niczego robionego cyfrowo i nie chcemy niczego cyfrowego na żadnym kolejnym. Chcemy, żeby były robione w tradycyjny sposób. O okładce drugiej płyty jeszcze nie rozmawialiśmy, ale chcemy aby była powiązana z tą pierwszą. Na pewno Ci się spodoba!


Wasza muzyka brzmi dla mnie niczym połączenie NWOBHM (pierwsze dwie płyty Maiden) ze speed metalem (Exciter). Jak wy byście określili swoją muzę? Jakie są wasze największe inspiracje?
Bardzo nam miło to słyszeć! Sądzę, że nawiązanie do Exciter to jest to, co daje tym kawałkom energii i siły, ale sprawia też, że melodie żyją. Jeśli miałbym je opisać, powiedziałbym, że to najczystszy heavy metal. Naprawdę cenimy Riot, Iron Maiden, Diamond Head, Def Lepard, Judas Priest, Black Sabbath, Led Zeppelin, CCR [Creedence Clearwater Revival – przyp.red.], Deep Purple, Rainbow Motörhead, Saxon, początki Metalliki, początki Helloween, GraveStone, 220 Volt, Heavy Pettin, Scorpions, Lizzy Borden, Crimson Glory…

Ostatnio pojawiło się sporo młodych grup reprezentujących klasyczny heavy metal. Które z tych grup uważacie za wartościowe? Z którymi w jednym szeregu ustawilibyście Hitten?
Wydaje mi się, że najbardziej znanymi są Skull Fist, Enforcer, Vanderbuyst i Bullet. Dopeiro za nimi, znajdują się inne dobre zespoły jak Stallion, Evil Invaders, Ranger czy Ambush. Są naprawdę zajebiste. Lubimy wszystkie te zespoły i również je wspieramy. Myślę, że Hitten jest gdzieś tam pomiędzy nimi.


Graliście wcześniej w jakichś innych bandach? Wiem, że Dani grałeś w równie świetnym Iron Curtain.
Tak, graliśmy w kilku zanim Hitten się narodził. Obecnie, nie gram już w Iron Curtain. Mój ostatni koncert z nimi odbył się w sierpniu w Der Detze Rock w Niemczech. Nasz wokalista Aitor ma inny speed metalowy zespół o nazwie Lazer. Szykują się do wydania swojego pierwszego albumu.


Jak wygląda scena metalowa w waszym mieście? Jest dużo metalowców, zespołów itd.?
Murcia to małe miasteczko leżące w południowozachodniej części Hispzanii. Mamy tu kilka większych miejscówek do koncertów, jak również heavy metalowych pubów. Jest też heavy metalowy klub o nazwie „Heavy Metal Espectros” i oni organizują różne imprezy i raz do roku festiwal. Dzięki temu klubowi, zobaczyliśmy kilka zespołów takich jak RAM, Enforcer, Skull Fist, Nifelheim, Ruler, Sign of The Jackal, Evil Invaders, Witchburner, Avenger, Picture czy Holocaust. Możemy więc powiedzieć, że mamy tutaj całkiem niezłą scenę w naszym małym miasteczku. Mogłoby być lepiej, to pewne, ale wszak mogłoby być znacznie gorzej!


Jak często gracie na żywo? Z kim do tej pory dzieliliście scenę i gdzie zagraliście najlepszy gig?
Dzieliliśmy scene z Nifelheim, Ostrogoth, belgijskim Killer, Holocaust, Angus, SadIron, Evil Invaders, rodzimymi grupami Maniac, Vs i Witchtower. Zazwyczaj gramy miesiącami. Może tylko w jednym miesiącu nie gramy, ale w następnym za to wychodzi więcej koncertów. Kiedy mamy mniej występów, zamykamy się w salce i sprawdzamy nasze nowe pomysły.


Wiem, że może jeszcze za wcześnie na to pytanie, ale jak będzie wyglądał wasz kolejny album? Zachowacie swój styl czy może pójdziecie w trochę innym kierunklu? Mam nadzieję, że to pierwsze (śmiech).
Zamierzamy podążać w tym samym kierunku, więc bez obaw! [śmiech] cieszymy się z naszego pierwszego albumu i chcemy zrobić coś podobnego, ale może nieco głośniejszego i z jeszcze większą energią, ale z esencją tego pierwszego wydawnictwa.


Jakie plany na przyszłość? Dalej promocja „First Strike...” czy już może skupienie się na kolejnych celach?
Od września do grudnia mamy zapełniony cały kalendarz. Zamierzamy grać we wrześniu i październiku w Hiszpanii promując „First Strike With The Devil”. W listopadzie przygotowujemy się do europejskiej trasy razem z holenderskim Distillator. Będziemy grać w Niemczech, Szwajcarii, Francji, Belgii, Holandii… Mamy jakieś osiem, dziewięć dat w całej Europie. Ponadto, zagramy 7/8 listopada na Rock You To Hell Fest w Grecji, gdize wystąpimy obok Grim Reaper, Praying Mantis, Q5 i Persian Risk. W grudniu, a konkretniej 20tego grudnia mamy release party albumu „First Strike with The Devil” w Murcii. Towarzyszyć nam będą dwie wspaniałe hiszpańskie grupy: Lizzies i Evil Killer. Będzie zajebiście! Zaraz po tym gigu siadamy do komponowania drugiego albumu.


To już wszystkie pytania. Wielkie dzięki za wywiad, pozdrawiam.
Dziękujemy za wsparcie i oczywiście, za możliwość pojawienia się u Was. Dziękuję też wszystkim metalheadom za czytanie tego magazynu. Jeśli chcecie być na bieżąco z newsami, datami, naszym merchem i wszystkim innym, śledźcie naszego facebook’a. Jesteśmy dumni z tego, że jest o nas głośno!

Fallen Order - Trzymająca się razem armia

Ciekaw jestem ile jeszcze ciekawych, młodych zespołów ukrywają najgłębsze mroki metalowego podziemia? Co chwilę odkrywam kolejną godną uwagi i zapamiętania nazwę. Jedną z nich jest z pewnością Fallen Order. Pochodzący z Australii heavy metalowy kwintet dał w tym roku o sobie znać epką zatytułowaną „The Age of Kings” i biorąc pod uwagę jej zawartość mogę stwierdzić, że mają szansę w najbliższym czasie pójść drogą swoich bardziej znanych ziomków z Razorwyre. Zapraszam na krótki wywiad z wokalistą Fallen Order Hamishem Murrayem.

HMP: Witam. Nie mogę zacząć inaczej niż od pytania o początki. Jak doszło do powstania Fallen Order i jak to wszystko wyglądało na początku?
Hamish Murray: Fallen Order zostało utworzone około 2005 roku i było całkiem inne, niż brzmi teraz. Ben i Tooley uformowali zespół z kilkoma innymi, byłymi już członkami, brzmieli bardziej jak modern metalowa kapela, a wraz z dołączeniem Nikkiego w 2006 roku grali przez dwa/trzy lata wokół okolicy Wellington. Zespół chciał jednak poruszać się w kierunku bardziej "tradycyjnego" metalu i szukał nowego wokalisty. Ja, szukałem nowego zespołu, więc w 2007 roku dołączyłem do nich, a w 2008 roku dołączył Kieran, więc obecny skład istnieje i wspólnie gra od sześciu lat.

Fallen Order powstał w 2005 roku. Czemu tyle czasu zajęło wam wydanie „The Age of Kings”?
Działo się tak z racji zmiany składu około 2007/2008 roku. Kiedy zespół już był cały i pewny brzmienia jakie chciał uzyskać, by nagrać trzyutworowe demo w 2008 roku i zagrać kilka koncertów. Kiedy nagrywaliśmy perkusję, bas i gitary na „The Age Of Kings” jakieś trzy, cztery lata temu, ale gdy byliśmy na pół metku okazało się, że musimy bas i gitary nagrać jeszcze raz. Nie wyszły dobrze z powodu złamania z przemieszczeniem mojego ramienia. Więc, w 2012/2013 zdecydowaliśmy zatrzymać bębny, które już mieliśmy i dograliśmy nowe ścieżki gitar i wtedy zarejestrowaliśmy wokale.

Ile czasu pisaliście te utwory? Macie jeszcze inne kawałki, które nie weszły na Ep?
Wszystkie numery zostały napisane jakieś pięć, sześć lat temu, więc są już całkiem stare! Wtedy zajmowało nam to więcej czasu niż teraz. Nie będzie także żadnych odrzutów, najwyżej jeden lub dwa.

Cały materiał jest bardzo dobry, ale mi najbardziej podobają się pierwszy „Stand Together” i ostatni „The Age of Kings”, które są za razem najdłuższymi. Jak Wy oceniacie ten materiał? Jakie utwory lubicie najbardziej?
Dobry wybór, “Stand Together” i “The Age of Kings” są prawdopodobnie dwoma najmocniejszymi numerami na EPce. Sądzę też, że „Falling Down” z racji wokalnych harmonii i kilku rzeczy, które wypróbowałem.

Jak wygląda podział ról w zespole? Kto odpowiada za muzykę, teksty etc.?
Ben zazwyczaj przychodzi z jakimś riffem do sali prób, pyta wtedy co o tym sądzimy. Jammujemy, zanim wyjdzie coś z czego będziemy zadowoleni i wtedy piszemy melodię i teksty.

Jakie tematy poruszacie w tekstach? Uważacie, że są tylko dodatkiem do muzyki czy też jednak jej istotnym elementem?
Teksty dla mnie zawsze były szczególnie ważne, nawet za nim zostałem wokalistą. Czytałem sporo książek fantasy, więc moje teksty muszą mieć średniowieczne i mistyczne zabarwienie. Staram się tez nadać swoim tekstom podwójne znaczenie, jak w „Stand Together”, gdzie niby jest o bitwie, armii trzymającej się razem, ale także jest mowa o tym, by silnie trwać z rodziną mimo wszelkich niepowodzeń i przeciwności rzucanych w twarz, albo przeciwko szefowi w robocie, albo nauczycielowi, który doprowadza do szewskiej pasji. Cokolwiek.

The Age of Kings” wydaliście na początku własnym sumptem. Nie było nikogo zainteresowanego tym materiałem?
Szczerze mówiąc nigdy nie myśleliśmy o rozsyłaniu naszej płyty po wytwórniach. Sporym zaskoczeniem było dla nas, gdy Stormspell Records skontaktowało się z nami. Byliśmy ze sobą już jakiś czas, to był nasz pierwszy właściwie zmiksowany i zmasterowany album i długo zwlekaliśmy z jego wypuszczeniem, nie kontaktowaliśmy się z wytwórniami i nie robiliśmy żadnych kampanii reklamowych.

Widać, że spełnił swoje zadanie, bo jakoś teraz wasza ep powinna ukazać się ponownie tym razem nakładem Stormspell Records, która ma ma rękę do wyławiania perełek z podziemia. Jak doszło do tego, że podpisaliście z nimi kontrakt? Sami się do nich odezwaliście czy też oni wykonali pierwszy krok? Jak w ogóle oceniacie ten label?
Jordan skontaktował się z nami, gdy usłyszał nas w jednej z amerykańskich stacji heavy metalowych, spodobało się mu nasze brzmienie i zapytał, czy nie chcielibyśmy podpisać kontraktu. Polecam go bardzo mocno, Jordan to świetny koleś i pracował bardzo uważnie nad każdymi zmianami wyglądu naszej nowej płyty, myślę, że dobrze się stało. Doceniamy, że dał szansę małej kapeli z Nowej Zelandii, by została usłyszana przez szerszą publiczność na undegroundowej scenie metalowej.

Jak zamierzacie promować „The Age of Kings? Planujecie może jakąś trasę?
Tak, wyruszamy w trasę na przełomie września i października po naszym kraju, Nowej Zelandii. Zamierzamy dać jakieś sześć czy siedem koncertów.

Jak często udaje wam się grać na żywo? Z jakimi zespołami do tej pory dzieliliście scenę?
Staramy się grać co dwa, trzy miesiące, czasami częściej. Mieliśmy szczęście dzielić scenę z fińskim Korpiklaani, a także z Lord i Vanishing Point z Australii.

Co lub kto inspiruje was najbardziej i miał największy wpływ na waszą muzykę? Ja słyszę najwięcej Iron Maiden i Iced Earth.
Dla Bena, który jest głównym kompozytorem u nas, będzie to Iron Maiden, Judas Priest i w pewnym stopniu Iced Earth czy wczesna Metallica. Manowar i Iced Earth mają zaś duży wpływ na mój sposób pisania tekstów i melodii.

Graliście przed Fallen Order lub nadal gracie w innych zespołach? Jaka jest wasza muzyczna droga?
Przed Fallen Order śpiewałem w jednym zespole, The Midnight Metal Symphony. Grała zakorzeniony w shredzie lat 80-tych metal. Przedtem grałem na perkusji w Steel Legion, gdzie grano heavy metal w stylu lat 80-tych, a jeszcze wcześniej w Kreafly, który był moim pierwszym zespołem, który z kolei grał melodyjny metal.

Muszę przyznać, że poza kilkoma bandami ze sceny black/death i trochę bardziej już zbliżonym do klasycznego metalu nieistniejącym Demoniac, to oprócz Razorwyre nie kojarzę w tej chwili żadnych innych grup z Nowej Zelandii. Jak prezentuje się wasza scena? Jest więcej tak wartościowych zespołów jak Fallen Order?
Tak jak powiedziałeś, scena została zdominowana przez black/death metal i podobne gatunki. W ostatnich latach można jednak zaobserwować renesans heavy metalowych zespołów. Razorwyre jest zaiste jednym z nich. Ponadto przychodzą mi do głowy jeszcze Stormforge, Red Dawn i Forsaken Age. Jeśli tylko będzie się działo lepiej to będzie więcej metalowych wojowników, którzy złączą się ze sobą i dołączą do tej bitwy!

Piszecie już materiał na pełnowymiarowy debiut? Kiedy zamierzacie go wydać?
Mamy jakieś dziesięć nowych kawałków, całkowicie gotowych lub prawie skończonych. Musimy zdecydować co chcemy zrobić, jeśli wydamy nasz debiutancki album to będziemy musieli znaleźć odpowiednią wytwórnię i zacząć jakieś akcje promocyjne. Jeszcze daleko do podawania jakichkolwiek dat.

W jakim kierunku pójdziecie w przyszłości? Będzie ostrzej, szybciej czy może bardziej epicko?
Nowe utwory, które napisaliśmy są cięższe i bardziej melodyjne, ponadto każda zamyka się w czasie przynajmniej sześciu, siedmiu minut. Zawsze klasyfikowaliśmy się jako heavy metalowy zespół, albo jako tradycyjny jeśli wolisz w ten sposób. Było tez całkiem sporo recenzji, gdzie pisano o nas jako o power metalowej grupie. Mogę powiedzieć, że część tych nowych numerów zdecydowanie brzmią jak power metal.

Jak byście zachęcili fanów heavy metalu, żeby sięgnęli po waszą płytę? Zareklamujcie się (śmiech).
Ludzie mogą napisać maila bezpośrednio do nas by zamówić swoją kopię. Możesz też zamówić nieco inną wersję (ale z tymi samymi kawałkami) poprzez Stormspell Records w Stanach Zjednoczonych, jak również poprzez Generation Metal także w Stanach, Underground Power, Hellion Records i Metalizer Records w Niemczech, Rock Records i Rockstakk Records w Japonii, Arthorium Records w Brazylii, Metal-Roots w Ausralii oraz Headless Horsemen w Nowej Zelandii. Teraz jeszcze musimy znaleźć jaką polską! [śmiech] Jest też dostępna poprzez iTunes, Google play, Amazon i inne.

To już wszystko z mojej strony . Wielkie dzięki za wywiad.
Dzięki za poświęcony dla nas czas i wspieranie zespołu, bardzo to doceniamy!

wtorek, 27 stycznia 2015

Dark Forest - Nie lubię czasów współczesnych

Ten brytyjski zespół jak dotąd nie nagrał słabej czy nawet przeciętnej płyty, a najnowszy album „The Awakening” to ich trzecie i najlepsze dzieło. Pełen pięknych, melancholijnych melodii i klasycznego heavy metalu zasługuje na zdecydowanie większą atencję niż do tej pory. Zapraszam was do lektury wywiadu z liderem, kompozytorem i głównym mózgiem Dark Forest. Przed wami Christian Horton (git.)

HMP: Witam. Jakie nastroje w zespole po premierze „The Awakening”?
Christian Horton: Cześć, tak jesteśmy bardzo zadowoleni z tej recepcji, a cały oddźwięk, który uzyskaliśmy był bardzo pozytywny, więc na chwilę obecną wszyscy jesteśmy w dobrych nastrojach.

Z tego co zauważyłem to większość recenzji jest niemal entuzjastycznych. Spodziewaliście się takich reakcji?
Nigdy tak naprawdę nie wiemy jakich reakcji mamy się spodziewać i nie jest to też coś na czym byśmy się skupiali. Zawsze piszemy taką muzykę, która przede wszystkim podoba się nam, która odzwierciedla nas samych, a następnie wypuszczamy ją i inni ludzie się nią cieszą. Mamy tylko nadzieję, że więcej ludzi ją lubi, aniżeli nie cierpi. Wydaje mi się, że na tym albumie jest znacznie lepsza produkcja, a kompozycje są ciekawsze od tych z wcześniejszych, co jak sądzę sprawi, że fani Dark Forest nie będą się czuli zawiedzeni.

Jak byście porównali „The Awakening” do „Dawn of Infinity” czy nawet debiutu? Jakie są zasadnicze różnice między tymi krążkami?
Pierwsza sprawa to zdecydowanie produkcja. Jakkolwiek „Dawn of Infinity” był krokiem do przodu w stosunku do debiutu, „The Awakening” był kolejnym. Nigdy nie byliśmy w pełni zachwyceni wcześniejszymi płytami w kwestii produkcji i odnosiłem wrażenie, że niektóre kawałki bardzo na tym tracą, ale „The Awakening” było najbliższe naszemu wyobrażeniu, jak chcemy brzmieć. Posiada też bardziej zróżnicowane teksty, pierwszy bardziej flirtował z folklorem, drugi z tematami kosmicznymi i science-fiction, a najnowszy skupia się na globalnym systemie kontroli.

Wasza muzyka ma taki trochę melancholijny nastrój, przepełniona jest jakąś bliżej nieokreśloną tęsknotą. Skąd to się bierze?
Wielu ludzi tak mówi, ale nie zależy ona tylko ode mnie. Tylko melodie wypływają bezpośrednio ode mnie, wydaję mi się, że to ma sens, ponieważ muszę skupić się na innych rzeczach, na innej ścieżce życia. Nawet nie wiem do końca o czym mówię, ale muszę zaznaczyć, że nie lubię zbytnio czasów współczesnych.

Wydaje mi się, że „The Awakening” jest waszym najbardziej epickim dziełem. Zgadzacie się z taką opinią?
Tak, zgadzam się. Wiele utworów z tej płyty miało wspólny mianownik i strukturalnie były bardziej interesujące, zróżnicowane, jak również dość długie. To była jedna ze ścieżek obranych przez nas podczas procesu pisania, która sprawdziła się podczas pisania tekstów, a także pozwoliła na głębsze i poważniejsze tematy niż miało to miejsce na poprzednim materiale.

Wasze teksty są bardzo ciekawe i dające do myślenia. Co chcecie w nich przekazać słuchaczom?
Sądzę, że wraz z tym albumem znajdą się ludzie, którzy wiedzą o czym mówimy, zrozumieją zawarte na nim motywy i wiadomości, a także ci, którzy nie zdołają tego wszystkiego pojąć, ale oni nas już nie obchodzą, bo istotni są ci, którym się nasza muzyka podoba, tylko tak naprawdę się liczy. Właśnie dla tych ludzi, którzy potrafią docenić przekaz staramy się podejmować różną tematykę w tekstach i nawet postrzegamy to jako coś dobrego, bo wkładamy w nie dużo naszej energii. Jeśli chcesz poznać recepcję odnośnie tego o czym mówi „The Awakening”, to chodzi w nim o to, że świat znajduje się pod kontrolą nikczemnych sił, które kreują go globalnie, kontrolują go totalitarnymi systemami i koncentrują się na sieci negatywnych emocji, które nas zniewalają i zatrzymują naturalny, ewolucyjny rozwój. Na tej bazie zawarliśmy wiadomość, jak sobie z tym poradzić.

Nagraliście utwór „Sons of England”. Jesteście mocno przywiązani do swojej ojczyzny? Mi osobiście podoba się taka postawa.
Tak, to mój ulubiony kawałek z płyty. Mówi o byciu wolnym człowiekiem w świecie, w którym się urodził. Jest o odrzucaniu praw i kłamstw władzy i powrocie do korzeni, tak natury, jak i rodzinnych i kraju samego w sobie. O ponownym połączeniu z ziemią, jej duchem i odnalezieniu wolności, wiedzy o niej i czynnym działaniu na jej rzecz.

Jak długo tworzyliście materiał na „The Awakening”?
Piszemy muzykę cały czas, nigdy nie jest tak, że piszemy jakiś kawałek w przerwach między kolejnymi albumami. Tak więc, kiedy „Dawn of Infinty” był już nagrany, materiał na „The Awakening” był już napisany, podobnie też właśnie jesteśmy w trakcie pisania nowego materiału na kolejny album. W ostatnim czasie mieliśmy też kilka zmian składu pomiędzy dwoma ostatnimi albumami, co trochę przedłużyło cały proces, ale z kolejnym będzie gotowi przynajmniej rok szybciej niż miało to miejsce z „The Awakening”. Myślę, że zamkniemy się w ośmiu, dziewięciu miesiącach.

Liderem i mózgiem Dark Forest jesteś Ty, czyli Christian Horton. Dopuszczasz czasem innych muzyków do komponowania czy raczej sam odpowiadasz za wszystko?
Tak, pisanie numerów spoczywa na naszych barkach, jednakże w znacznej mierze to ja napisałem większość materiału. Zazwyczaj to ja piszę główny zrąb albumu i później przekopujemy się przez z resztą zespołu, wykańczając jego elementy, dopracowując struktury, teksty i tym podobne kwestie.

Czemu z zespołu odeszli gitarzysta Jim Lees i wokalista Will Lowry-Scott?
Kiedy Will nas opuścił miało to związek z życiowymi problemami i wyborem w jakim kierunku podążyć. Miał swoje życie rodzinne i wydaję mi się, że zespół kolidował z tym za bardzo. Dokonał swojego wyboru i musieliśmy to uszanować, nawet jeśli dla nas było to trudne. Było jeszcze ciężej zaakceptować fakt, gdy opuścił nas Jim, ponieważ z nim tworzyłem ten zespół od samego początku i nie byliśmy pewni, czy bez niego sobie poradzimy. On też musiał zdecydować co chce robić dalej w życiu, na których jego aspektach chce się skoncentrować. Musieliśmy się z tym pogodzić i ostatecznie zdecydowaliśmy, że będziemy kontynuować i znaleźliśmy ich następców.

Nowym wokalistą został Josh Winnard z Wytch Hazel. Muszę przyznać, że jego barwa głosu i sposób śpiewania znakomicie pasują do waszego stylu. Jak doszło do tego, że do was dołączył? Rozważaliście jeszcze inne kandydatury?
Dziękuję, tak jego przesłuchanie odbyło się krótko po ogłoszeniu odejścia Willa. Mieliśmy kilka przesłuchań, ale nikt nie dawał rady. Byliśmy zaskoczeni gdy Josh się z nami skontaktował, ponieważ znaliśmy go jako gitarzystę Witch Hazel, nie wiedzieliśmy, że potrafi też śpiewać. Gdy go usłyszeliśmy, wiedzieliśmy że to jest dokładnie to, czego szukaliśmy.

Bardziej oczywisty był chyba wybór drugiego gitarzysty Patricka Jenkinsa, z tórym Christian również gra w Grene Knyght. Doskonale słychać wasze zgranie i chemię.
Tak, Pat był jedyną osobą zdolną zastąpić Jima. Nie mam tu na myśli umiejętności, a to, że Jim był oryginalnym członkiem zespołu, potrzebowaliśmy więc kogoś z kręgu naszych najbliższych przyjaciół, znaliśmy Pata od lat, jak wspomniałeś, graliśmy ze sobą w Grene Knyght, ale także nie raz pomagaliśmy sobie wzajemnie. Obaj są świetnymi gitarzystami i utalentowanymi twórcami, ponadto tak jak Josh, naprawdę dobrze wie czym jest Dark Forest.

W waszej muzyce poza klasycznym heavy metalem słychać pewną folkową nutę. Jak bardzo inspiruje was muzyka ludowa i historia?
Tak, lubię folkową muzykę nawet bardzo, zwłaszcza angielski folk, ale sięgam też do jego korzeni. Lubię też średniowieczne i renesansowe melodie i łączy się to z moim zainteresowaniem folklorem, historią, mitologią, rzeczami nadprzyrodzonymi i tak dalej. To prawda, że wiele z tych inspiracji znajduje odzwierciedlenie w naszej muzyce, mimo to nie jesteśmy folk metalową kapelą, robimy coś co nas odróżnia od wielu podobnych grup, ponieważ gramy tradycyjny heavy metal z elementami średniowiecznej muzyki i folku dodanych na zasadzie przyprawy.

A z metalowych inspiracji obstawiam głównie scenę brytyjską. Mam rację?
Nie jestem tego pewien. Myślenie w ten sposób odnosi się do wielu zespołów z różnych gatunków. To prawda, że skłaniamy się ku klasycznemu brytyjskiemu metalowi, także NWOBHM, ale jesteśmy też zainteresowani wszystkim od thrashu, przez power, aż po melodyjny death i folk metal, są przecież zespoły grające w tych gatunkach na całym świecie, które mają tak samo duży wpływ jak te brytyjskie. Moim ulubionym zespołem jest oczywiście Iron maiden.

Jak wam się współpracuje z Cruz Del Sur? Wydaje się, że dużo dla was robią?
Szukaliśmy wytwórni płytowej po wydaniu naszej EPki “Defender” i zrobiliśmy paczki promocyjne, które wysłaliśmy do różnych wydawnictw. Dziwne rzeczy się wtedy zaczęły dziać, zaraz po tym jak wysłaliśmy jedną z nich do Cruz Del Sur, skontaktowali się z nami mówiąc bez ogródek, ze są zainteresowani i naprawdę lubią naszą muzykę. To świetna wytwórnia z grupą znakomitych zespołów pod swoimi skrzydłami i bardzo dbają o nas, jesteśmy zadowoleni z naszej relacji.

Wśród waszych gadżetów można znaleźć podkładki pod piwo. Znakomity pomysł. Jak można je dostać? Skąd taki pomysł?
Rozdajemy je za darmo do każdego zakupu bezpośrednio od zespołu, możesz je też otrzymać od Cruz Del Sur. To forma promocji, ale pomyślałem że to dobry pomysł, także na coś kolekcjonerskiego, zamiast kolejnej naklejki, którą ludzie wyrzucą do śmietnika. To był oczywisty wybór ponieważ sami jesteśmy fanami prawdziwego ale i sam też pracuję w browarze, więc piwo jest czymś co zawsze krąży w naszych myślach. Pomyśleliśmy, że Dark Forest i ale to doskonała kombinacja.

Jak wygląda promocja „The Awakening”? Jesteście zadowoleni czy coś mogłoby się poprawić w tej kwestii?
Myślę, że na chwilę obecną jest z nią dobrze. Wiem, że wytwórnia robi wszystko co może żeby pchnąć ją tu i ówdzie. Mamy doskonalszą promocję niż miało to w przypadku wcześniejszych albumów, co odbija się także na fakcie, że przybywa nam przez cały czas nowych fanów, co nas bardzo cieszy.

Jak często grywacie na żywo? Planujecie jakiś większy tour?
Nie mamy zaplanowanej żadnej trasy, ale kilka koncertów mamy zamiar zagrać. Nie gramy za często, ponieważ jest to dość skomplikowane gdy mamy pełnoetatową pracę i swoje własne życie, także jest tak, że kiedy już gramy to staramy się mieć pewność, że robimy to najlepiej jak potrafimy. Mam kilka pomysłów na przyszłość, ale póki co nie mogę ich zrealizować, mam jednak nadzieję, ze wkrótce będę mógł je przedstawić.

Graliście na Brofest w Newcastle z takimi legendami jak Blitzkrieg, Jaguar czy Battleaxe oraz młodszymi, ale również znakomitymi Cauldron, Ruler etc. Jak wspominacie ten festiwal?
Tak, to był znakomity festiwal. Tak jak powiedziałeś, fantastycznie było dzielić scenę z klasycznymi zespołami, weteranami jak również ogromną rzeszą nowych talentów. Nasz zespół ma znakomity odbiór, są też tacy fani którzy spędzają z nami całe noce po koncertach. To była znakomita zabawa, przyjacielsko nastawieni ludzie i znakomite zespoły.

Dokładnie w moje urodziny macie w Glasgow koncert z jednym z najlepszych młodych zespołów Atlantean Kodex oraz z kultowym Solstice. To chyba też będzie spore wydarzenie?
. Z tego koncertu jesteśmy szczególnie zadowoleni. Jesteśmy przyjaciółmi i wielkimi fanami obu kapel, więc dla nas oprócz możliwości wspólnego zagrania, była to także niezwykła noc. Zawsze jest fantastycznie być częścią świetnego gigu, a następnie bawić się z innymi ludźmi pod sceną i cieszyć się pozostałymi zespołami.

The „Awakening” to wasza trzecia płyta. Uważacie, że ma szansę być dla was tą przełomową? Liczycie, że uda wam się z nią dotrzeć do większej liczby słuchaczy?
Nie zależy nam szczególnie na jakimś przełomie i nie jestem wcale taki pewien, że jakikolwiek nastąpi. Jak wspomniałem, wszyscy mamy regularną pracę i życie poza zespołem i jesteśmy zadowoleni z tego co mamy na chwilę obecną, z dotychczasowego obrotu spraw. Zawsze ogromną frajdę sprawia docieranie do coraz większej ilości ludzi, nie ma wszak nic lepszego niż świadomość, że komuś się podoba muzyka, którą stworzyłeś, ale pierwszą i najważniejszą dla nas rzeczą jest pisać i grać muzykę, którą kochamy i dopiero potem udostępniać ją innym, aby usłyszeć, że ją lubią tak samo jak my.

Jak wyglądają przyszłe plany Dark Forest?
Abstrahując od koncertów, o których już mówiłem, mamy kilka nadchodzących po kraju, ludzie będą musieli się sami za nimi rozglądać. Ponadto jesteśmy w trakcie pisania tego, co stanie się naszym czwartym albumem studyjnym.

To już wszystko z mojej strony. Jeszcze raz gratuluję doskonałej płyty i ostatnie słowa zostawiam wam.
Dziękuję bardzo za wywiad i za miłe słowa, dziękuję wszystkim, którzy wspierają Dark Forest. Pijcie Bathamas i słuchajcie Fozza!

czwartek, 22 stycznia 2015

Evil United - Evil United (2011)

Wystarczył rzut oka na skład by narobić sobie ogromnego apetytu na ich muzykę. Evil United tworzą genialny wokalista Jason McMaster (Watchtower, Ignitor), basista Don Van Stavern (Riot, Narita, S.A. Slayer), bębniarz Jason „Shakes” West (Sebastian Bach, Wednesday 13, Murderdolls) oraz dwóch nieznanych mi gitarzystów John „JV4” Valenzuela i T.C. „Bird” Connally. Zespół powstał w 2011 roku, by już kilka miesięcy później wydać debiutancki krążek „Evil United”. No i muszę przyznać, że lekko się zawiodłem. Muzyka na nim zawarta to thrash z elementami poweru, czyli jest ostro, agresywnie, nie brakuje pojedynków gitarowych, perkusista napierdala jak szalony, a McMaster zdziera gardło do krwi. Jednak to nie jest to na co liczyłem. Mam wrażenie jakby przynajmniej niektóre numery były pisane w pośpiechu przez co są po prostu przeciętne. Czasem mamy fajne, kopiące dupę motywy, by za moment pojawiła się jakaś chujowa zagrywka zalatująca nowoczesnym gównem. Obok klasycznego power/thrashu w takim na przykład „Speak” słyszę echa Pantery czy nawet Voivod z okresu „Negatron”. Brakuje mi przede wszystkim jakichś ciekawych i w miarę oryginalnych riffów oraz melodii, bo te tutaj są już do bólu ograne, przez co ten materiał wydaje się zbyt „bezpieczny” i asekurancki. Brakuje tu tej odrobiny polotu i szaleństwa. Może to też wina mało konkretnego brzmienia, ale mnie to nie porywa. Poza tym coś mi też nie pasi w niektórych aranżacjach, które wydają się momentami za bardzo chaotyczne. Ogólnie jednak nie jest to zły krążek, a takie wałki jak „Dawn of Armageddon” czy „Fifty Year Storm” to bardzo konkretne strzały. Jest naprawdę duża dawka agresji, a teksty dopełniają ponurej otoczki jaką tworzą dźwięki. Jednak obiecywałem sobie po tej kapeli duuużo więcej. Słychać, że mają ciekawy pomysł na swoją muzykę, więc może po prostu wystarczyłoby dłużej popracować nad tymi kompozycjami i dojebać potężniejszym brzmieniem? Na pewno wiele osób nie zgodzi się ze mną w kwestii oceny tego albumu i uzna go za znakomity jednak ja jakoś nie mogę się do niego całkowicie przekonać.
3,8/6




wtorek, 20 stycznia 2015

Mortalicum - Tears from the Grave (2014)

Pomimo faktu, że jestem wielkim fanem doom metalu szczególnie jego tradycyjnej lub epickiej odmiany to jednak do trzeciej płyty Szwedów z Mortalicum podchodziłem z ostrożnością. Pamiętam, że ich debiut „Progress of Doom” był niezłym materiałem, ale jednak nie wzbudził we mnie żadnych uczuć wyższych. Dwójki „The Endtime Prophecy” nie słyszałem wcale, więc nie do końca byłem pewien czego mogę się po „Tears from the Grave” spodziewać. I tak naprawdę zmian stylistycznych w porównaniu z debiutem to zbyt wielu tu nie uświadczymy. Dalej jest to bardzo mocno inspirowany wczesnymi latami '70 heavy/doom, w którym czuć ducha Sabbathów. Jednak na „Tears...” większy nacisk położony został na ciężar i wolne tempa, a zmniejszono ilość hard rockowych motywów. Chwilami brzmi to jak pozbawiony wojowniczości i heavy metalowego patosu Grand Magus. Tak naprawdę tylko dwa utwory są szybsze (jednocześnie najkrótsze), czyli pierwszy „The Endless Sacrifice” oraz „Spirits of the Dead”. Jednak prawdziwą esencją tego krążka są te wolniejsze doomowe hymny. „I am Sin” to po prostu zajebisty numer z pięknymi melodiami, „I Dream of Dying” ma fajny drajw i taki leciutko bluesowy feeling. „The Passage” wręcz urywa dupę, szczególnie w szybszych partiach, a doskonały refren przywodzi na myśl solowego Dickinsona. Natomiast ostatni „The Winding Stair” jest po prostu przepiękny i posiada taki trochę bajkowy klimat. Doskonałe zwieńczenie płyty. Posłuchajcie tych riffów, jakżeż  one bujają. Do tego długie, czasem kojarzące się ze starym psychodelicznym rockiem, bardzo emocjonalne sola. Sekcja rytmiczna gra klasycznie rockowo z bardzo wyraźnym i melodyjnie grającym basem. Nad wszystkim góruje głos wokalisty. Henrik Högl grający również na gitarze nie posiada jakiegoś super mocnego gardła ani genialnej techniki, jednak śpiewa z dużym uczuciem i brzmi bardzo autentycznie. Po prostu idealnie pasuje do tych dźwięków. „Tears from the Grave” brzmi niezwykle ciepło i naturalnie dzięki czemu naprawdę sprawia wrażenie jakby był nagrany cztery dekady temu. Wspaniale się to łączy z melancholijną, lekko oniryczną atmosferą tej muzyki. Moja kobieta stwierdziła, że ta muzyka przypomina jej cmentarz latem i muszę stwierdzić, że pomimo ewidentnej „jesienności” tych dźwięków jest to bardzo dobre określenie. Pomimo ciężaru i w większości wolnych temp oraz tego, że płyta trwa ponad godzinę to słucha się jej bardzo lekko. Nawet przesłuchanie jej kilka razy pod rząd nie męczy. Mortalicum na swoim trzecim krążku pokazali się z jak najlepszej strony i przygotowali godzinną porcję wyśmienitej i przede wszystkim szczerej muzyki.


5/6


środa, 14 stycznia 2015

Satan's Host - Pre-dating god 1&2 (2015)


Trzeba przyznać ekipie Satan's Host, że tempo pracy mają doprawdy imponujące. Ledwie rok temu jarałem się ich poprzednim krążkiem „Virgin Sails”, a tu już w moje łapy wpadł kolejny i do tego podwójny album. „Pre-dating god 1&2” nagrane zostały oczywiście we Flatline studio z ich wieloletnim producentem Dave'em Otero, więc brzmienie jest perfekcyjne, być może nawet najlepsze w historii zespołu. Jest potężne, krystaliczne i selektywne, a jednocześnie gęste i nie pozbawione jakiegoś takiego undergroundowego sznytu.


Muzycy są w wybitnej formie, ale tego akurat można było być pewnym. Po raz kolejny również nasuwa mi się myśl, że Patrick „Evil” Elkins jest chyba najbardziej niedocenianym gitarzystą i kompozytorem na metalowej scenie. To co wyprawia ten typ momentami przechodzi ludzkie pojęcie. Czasem mam wrażenie, że on faktycznie podpisał jakiś pakt z rogatym. Ilość riffów, którą stworzył , może wpędzić w kompleksy nie jednego grajka błędnie przekonanego o własnej wielkości. Ilość motywów przeplatających się ze sobą, zarówno blackowych, power metalowych czy też doomowych wręcz poraża. Podobnie jak solówki, które nie są tylko dodatkiem zagranym na odpierdol. Są one przemyślane i doskonale wpasowane w utwory, a do tego przepełnione masą emocji. Momentami słychać 3 gitary jak choćby w zajebistym, niemal balladowym „After the End”, gdzie słyszymy znakomity riff będący tłem dla podwójnego solo. Sekcja rytmiczna jest dokładnie taka jaka powinna być w metalowym zespole. Margar dzierżący bas, w zależności od sytuacji albo podbija dynamikę perkusji, albo dociąża gitarę, albo też gra odrębną melodię. Perkusja w Satan's Host za każdym razem kruszy ściany i tak też jest tym razem. Anthony Lopez gra kurewsko gęsto, agresywnie i z zachowaniem typowej dla siebie rytmiki polegającej na częstych zmianach temp i błyskawicznym przechodzeniu z partii wolnych do bardzo szybkich i odwrotnie. Harry Conklin tutaj pod mianem Leviathan Thisiren dokonał rzeczy wydawałoby się niemożliwej. Mianowicie nagrał chyba najlepsze i najbardziej zróżnicowane wokale w swojej karierze. Tak wiem, że już zdarzało mi się mówić to samo przy jego wcześniejszych płytach, jednak jak przesłuchacie „Pre-dating god” to pewnie przyznacie mi rację. Oczywiście najwięcej korzysta ze swoich wysokich rejestrów, które wszyscy doskonale znają, jednak potrafi też wyjechać z growlem, zacharczeć złowieszczym, demonicznym głosem, czy też zapiszczeć histerycznie. W wielu momentach pojawia się też kilka ścieżek wokalnych nałożonych na siebie co wywołuje potężny efekt. To co tutaj zrobił to po prostu pierdolony absolut.


Muzycznie mamy chyba mniej blackowych zagrywek, a więcej power i doom metalu. Jest więcej wolnych i ciężkich momentów dzięki czemu wytwarza się mroczna i podniosła atmosfera. Oba albumy są też chyba najbardziej epickimi dziełami jakie kiedykolwiek nagrał ten zespół. Ta muzyka osacza słuchacza, chwyta za gardło i nie puszcza dopóki nie wybrzmi ostatni akord, a co najlepsze, to pomimo tego, że obie części trwają łącznie ok 80 minut to w żadnym wypadku nie męczą. Jeszcze ani razu nie zdarzyło mi się słuchać tych płyt osobno, zawsze leci jedna po drugiej, bo traktuję je jako jedną całość. Wszystkie utwory to klasa światowa, jednak mnie ostatnio najbardziej poniewierają trzy z nich. Wspomniany wcześniej niesamowicie rozbudowany „After the End”, po części balladowy, później z wieloma zmianami temp i potężnym refrenem. „Embers of Will” z początku dość szybki, później zmieniające się tempa i riffy aż w końcu w 4 minucie pojawia się genialna gitarowa melodia. Robi się bardzo epicko co uwydatniają jeszcze heroiczne chóry będące tłem pod histeryczny pisk Conklina oraz cudowne emocjonalne solo. Trzecim z nich jest „Descending in the Shadow of Osiris”, który po pięknym spokojnym wstępie przeradza się w mroczne heavy metalowe monstrum utrzymane w średnich tempach, w którym pojawiają się też ostre wokale, a potężny refren po prostu zabija. Z ciekawostek należy dodać, że pierwszą część kończy się coverem Grim Reaper „See You in Hell” natomiast druga alternatywną, bardziej klasycznie brzmiącą wersją utworu tytułowego. Obie części są połączone lirycznym konceptem, ale nie będę się teraz zagłębiał w tę kwestię, bo ta recenzja musiałaby wtedy zająć pewnie ze dwie strony. Zainteresowanych odsyłam do wywiadu i do osobistego zapoznania się z tekstami. Satan's Host wypracował swój własny, rozpoznawalny od pierwszych dźwięków styl, ale jednak korzeniami tkwiący w klasyce. Nagrał płytę wybitną i już na samym początku roku postawił konkurencji poprzeczkę baaardzo wysoko. „Pre-dating god 1&2” jest dziełem kompletnym i zawierającym w sobie wszystko czego oczekuję od metalowego zespołu.
5,9/6


Satan's Host – By the Hands of the Devil (2011)

W 2010 roku stało się to na co czekało wielu fanów wczesnego Satan's Host, do zespołu powrócił Harry Conklin. Już z nim i nowym basistą Marcusem „Margar” Garcią w składzie, weszli jak zwykle do studia Flatline, by ponownie pod okiem Dave'a Otero zarejestrować nowy materiał. „By the Hands of the Devil” ukazał się w maju 2011 roku nakładem Moribund i wywołał duże zamieszanie na scenie. Pewnie niektórzy oczekiwali powrotu do grania z „Metal from Hell”, a dostali doskonale wyważone połączenie klasycznego poweru z mrocznym i bardziej blackowym graniem znanym z późniejszych płyt. Brzmi to znakomicie i bardzo unikalnie dzięki czemu Satan's Host stał się zespołem niepodrabialnym i wyjątkowym. Nie ważne czy nazwiecie tę muzykę dark power, blackened power czy w jeszcze jakiś inny sposób, ona jest po prostu świetna. Nawet ciężko jest rzucić jakieś nazwy, które mogłyby być jakimś drogowskazem. Słychać dalekie echa Kinga Diamonda, odrobinkę późniejszego Helstar, a numer „Demontia” skojarzył mi się z Jag Panzer, jednak te wpływy są raczej marginalne Wydaje mi się, że dołączenie do składu Conklina wymusiło na Patricku Evil drobną zmianę w sposobie komponowania. Oczywiście dalej pojawiają się brutalne blackowe motywy, jednak riffy grane pod partie Conklina mają już bardziej klasyczny wydźwięk. No i oczywiście fantastyczne sola, które komponują się idealnie z całością. Zmianie nie uległa gra perkusisty Anthony'ego Lopeza, który nabija typową dla Satan's Host rytmikę z wieloma zmianami temp i bardzo szybkimi fragmentami. Sam Harry jest w wybornej formie. Jego wokalizy dodały mnóstwo epickości i co zrozumiałe melodii. Jednak te melodie są stricte metalowe i raczej nikt nie będzie narzekał na nadmiar lukru. Czasami potrafi też zaśpiewać agresywnie, wchodząc niemalże w growl, ale i tak jakieś 99% jego zaśpiewów to klasyczny Conklin z wieloma wysokimi i dramatycznymi partiami. Wszystkie utwory są znakomite i prezentują wyrównany poziom, jednak jest jeden, ale za to jaki wyjątek. „Fallen Angel” przerasta tę płytę i według mnie jest najlepszym utworem Satan's Host w ogóle. Wypełniony znakomitymi melodiami, pełen dramaturgii, epickości i swego rodzaju melancholii, za każdym razem powoduje u mnie ciarki na grzbiecie, Coś pięknego! „By the Hands of the Devil” po tych kilku latach od wydania w dalszym ciągu robi kolosalne wrażenie, a wręcz jeszcze zyskuje. Najlepszy materiał od czasu „Metal from Hell” stał się faktem, a zespół stał się mocny jak nigdy wcześniej, Pomimo faktu, że z poprzednim wokalistą w składzie zespół również nagrywał dobre i bardzo dobre płyty, to jednak dopiero w momencie powrotu Harry'ego Conklina Satan's Host wkroczyli z dumą do metalowej ekstraklasy.
5,4 /6

poniedziałek, 12 stycznia 2015

Satan's Host - Power... Purity... Perfection... 999 (2009)

Kilka dni przed Halloween 2009 Moribund wypuściło kolejny album naszych znajomych wielbicieli rogatego. Wiecie oczywiście czego się spodziewać po „Power... Purity... Perfection... 999”? Podejrzewam, że większość z was domyśla się, że tego samego co na wszystkich poprzednich płytach Satan's Host wydanych w 21 wieku.
Może to być autosugestia i odczucie, które z perspektywy czasu nie daje mi spokoju, ale chyba na tym krążku dało się już wyczuć, że nadchodzi ten wielki moment powrotu Conklina. Naprawdę słyszę tutaj więcej heavy metalowych patentów i to nie tylko w solach. „Dark Priest (Lord Ahriman)” jest tego najlepszym przykładem. Bardzo klasyczny początek, a potem obok blackowego jadu pojawiają się nawet sławetne patataje. O poziomie muzyki nie ma co się tutaj rozpisywać, bo kiszki chłopcy nagrać nie mogli. Każdy utwór jest naładowany rozrywającymi riffami, zmianami temp czy wolniejszymi fragmentami mającymi tworzyć klimat. Poza dwoma krótkimi, spokojnymi przerywnikami większość utworów jest długa, bo trwa w granicach od 6 do ponad 8 minut. Najkrótsze ponad 5-cio minutowe znajdują się na początku i na końcu. Zresztą oba są konkretne. Otwieracz w postaci „Sithra Ahra (Power 9)” to diabelski manifest utrzymany w większej części w średnich tempach z bardzo chwytliwym refrenem. Podejrzewam, że jest to totalny koncertowy morderca. Natomiast „Xem Deitus 999” miażdży przede wszystkim walcowatymi riffami na początku. Wspomnieć można też o „End All, Be All 2012”, który zaczyna się od ostrego napierdalania, by później przejść w bardziej wyważone tempa i za chwilę uderzyć świetnym refrenem z wkręcającą kąśliwą gitarą w tle. „Luciferian Spirit (Perfection 9)” zabija ciężkim, wolnym początkiem, w którym za broń masowego rażenia robi perkusja (stopy!!!). Na koniec zostawiam mojego faworyta w postaci „9 Lords, 9 Keys... Abyss-King”. Na wstępie zostajemy uraczeni piękną, spokojną i bardzo klimatyczną melodią, która za moment jest już grana z przesterem jednak dalej w balladowym tempie. Następnie pojawia się cudne solo (to już jest standard w przypadku Elkinsa) po czym zespół przyśpiesza zachowując jednak w dalszym ciągu dużą melodyjność. Ten numer jest zajebiście epicki i jestem niesamowicie ciekaw jak by wypadł z Conklinem na wokalu, bo wydaje się wręcz dla niego stworzony.
Jak zwykle forma wszystkich muzyków jest wyborna. Najbardziej można się było obawiać o grę nowego perkusisty, który musiał zastąpić znakomitego Pete'a 3 Wicked. Od razu wszystkich uspokajam, bo Anthony Lopez znany też pod przeokrutnie diabolicznym mianem „Evil Little Hobbit”(ja pierdolę...) dorównuje swojemu poprzednikowi i napędza tę piekielną maszynę aż lecą wióry.
Szkoda tylko, że ten materiał ma kilka takich momentów, które po prostu przelatują nie zostawiając nic po sobie. Może to już lekkie zmęczenie formułą, chociaż nie wiem czy moje czy zespołu, bo choć L.C.F. Elixir zdzierał gardło dla szatana z oddaniem i fanatyzmem i pasował świetnie do takiego grania to jednak miał jeden feler. Nie był Conklinem. Oczywiście nie jest to żadna ujma, bo z takim głosem mogą rywalizować tylko wyjątkowo wybitne jednostki. Ogólnie jednak trzeba stwierdzić, że jest to kolejna udana płyta Satan's Host, która mimo tego jest tylko przystawką przed tym co dopiero miało nadejść.
4,5/6

czwartek, 8 stycznia 2015

Satan's Host - Great American Scapegoat 666 (2008)

Podtrzymując swoją regularność Satan's Host przygotowali kolejny materiał na początek 2008 roku. I z góry muszę uprzedzić, że recenzja „Great American Scapegoat 666” nie będzie zbyt długa z tej prostej przyczyny, że nie uświadczymy tutaj praktycznie żadnych zmian. Dalej jest to ten sam black/death metal z odrobiną melodii zagrany w stylu jaki zespół wypracował wcześniej. Jednak po dwóch doskonałych, a co najmniej bardzo dobrych płytach teraz mamy pewną zniżkę formy. Oczywiście wiele innych bandów marzyłoby o takiej zniżce i nagraniu takiego albumu, jednak mając bezpośrednie odniesienie i słuchając „Great American Scapegoat 666” tuż po Burning the Born Again...” i „Satanic Grimoire...” czuć różnicę w jakości.
Przede wszystkim muzyka stała się bardziej jednowymiarowa i w samych utworach dzieje się trochę mniej. Jest mniejsza ilość urozmaiceń, przez co biorąc pod uwagę to, że całość trwa ponad godzinę to w pewnym momencie zacząłem odczuwać coś na kształt znużenia. A to w przypadku załogi Patricka Elkinsa zdarzyło mi się jedynie podczas konsumpcji Archidoxes of Evil”. Riffy już nie poniewierają i nie zaskakują tak jak wcześniej no i jest mniej zapamiętywalnych momentów. Dosłownie kilka fragmentów wbiło mi się w głowę co w porównaniu z poprzednikami jest słabym wynikiem. Niestety jest też mniejsza ilość klasycznych motywów czy odniesień do twórczości z lat '80, a podejrzewam, że większość czytelników Heavy Metal Pages właśnie tego oczekuje od tego zespołu najbardziej. Oczywiście te wszystkie zarzuty wzięły się stąd, że Satan' s Host swoimi poprzednimi krążkami zawiesili poprzeczkę bardzo wysoko, a jak wiadomo apetyt rośnie w miarę jedzenia. Żeby nie było, „American Scapegoat” to nie jest słaba płyta. W dalszym ciągu jest brutalnie, jest zajebista motoryka, a brzmienie jak zwykle klasa. Niektóre fragmenty wręcz wbijają w ziemię. Szczególnie początek „Cursing, Vampyric Evil Eye”, gdzie bębny wyrywają trzewia. Jest jeszcze jeden moment na płycie wywołujący u mnie przyspieszony ból i obłąkańcze napieprzanie łbem. Chodzi o ostatni numer „Throne of Baphomet”, a szczególnie to co dzieje się od 5:15. Co za pierdolony huragan!
„Great American Scapegoat 666” był pierwszym materiałem wypuszczonym prze Moribund, z którą to wytwórnią związani są po dzień dzisiejszy. Label ten wydał też reedycję dwóch poprzednich albumów. Zastanawia mnie, czy gdybym posłuchał tego krążka wcześniej niż np. „Satanic Grimoire...” to ocena i moja opinia na jego temat byłaby trochę lepsza? Jest taka szansa, ale i tak w dalszym ciągu byłby to jeden z ich najsłabszych najmniej urodziwych bękartów. Niestety Satan's Host nie udało się tym razem wskoczyć na wyższy poziom i nagrali „tylko” dobrą płytę, a od takich zespołów wymaga się czegoś więcej.
4,2/6

niedziela, 4 stycznia 2015

Satan's Host - Satanic Grimoire: A Greater Black Magick (2006)

Przez okres dwóch lat jaki dzielił „Burning the Born Again” od kolejnego krążka, Satan's Host wyraźnie okrzepł i zdefiniował swój nowy styl. Dlatego też wydany w 2006 roku „Satanic Grimoire: A Greater Black Magick” nie wywołał już takiego zaskoczenia. W składzie grupy zaszła tym razem jedna zmiana, obowiązki basisty za J. Phantoma przejął sam Patrick „Evil” Elkins. Muzycznie natomiast zespół poszedł bardziej w kierunku szybkości i brutalności ograniczając do minimum doomowe fragmenty. Gitary są nastrojone wyżej dzięki czemu tną jak żyleta, jest więcej blastów i obłędnie szybkich fragmentów. Ogólnie jest to blackened death metal ze sporą dozą melodii przywołujący mi na myśl takie nazwy jak szwedzki Necrophobic czy holenderski God Dethroned. Podobna melodyjność, dynamika i intensywność. Pełno tutaj fragmentów, przy których zdrowy heteroseksualny mężczyzna po prostu nie jest w stanie usiedzieć w miejscu. Jak można nie napierdalać banią słuchając takich „Necromantic Art”, „666... Mega Therion” czy bonusowy „Infernal Calling”? Nie brakuje też oczywiście klimatycznych wstawek budujących diaboliczny klimat. Odniesienia do lat '80 to przede wszystkim klasycznie brzmiące solówki oraz utwór „Metal From Hell... 22nd Century”. Już sam tytuł pokazuje nam, w którym kierunku należy zwrócić wzrok( albo raczej słuch). Bardzo przebojowy i wypełniony oldschoolowymi patentami kojarzy mi się trochę z Nocturnal Breed albo Desaster, to samo połączenie diabelskiego nakurwu z klasyką. Do tego w refrenie są te same wersy co w podobnie nazwanym wałku tytułowym z debiutu. Wszyscy muzycy prezentują się wybornie, ale tego akurat można się było spodziewać. Super technika, aranżacje, mnóstwo zajebistych pomysłów i bardzo dobre kompozycje to zdecydowanie plusy tego albumu. Jednak muszę się jeszcze pochylić nad produkcją, która jest po prostu miodzio. Brzmienie jest ostre, dynamiczne i zarazem przejrzyste. Słuchając niektórych riffów mam wrażenie jakby mi ktoś brzytwą otwierał żyły. Ależ tajfun! Bębny to już istny armegedon i totalna moc. To w żadnym wypadku nie brzmi jak undergroundowy zespół. Tekstowo również bez zmian, więc w dalszym ciągu jest Szatan, piekło, demony, czary, pentagramy no i oczywiście metal. Pewnie dla wielu to będzie kiczowate, ale jebać ich. Do tej muzyki takie tematy pasują perfekcyjnie. Szkoda tylko, że okładka jest lekko z dupy i na pewno nie oddaje mocy bijącej z tego krążka. Podsumowując materiał dobry, a w wielu momentach znakomity jednak odrobinę słabszy od poprzednika. Trochę jakby mniej zróżnicowany i nie zawierający tylu zapamiętywalnych fragmentów, ale spustoszenie sieje totalne. Zdecydowanie nie dla sofciarzy.
4,9/6