poniedziałek, 12 stycznia 2015

Satan's Host - Power... Purity... Perfection... 999 (2009)

Kilka dni przed Halloween 2009 Moribund wypuściło kolejny album naszych znajomych wielbicieli rogatego. Wiecie oczywiście czego się spodziewać po „Power... Purity... Perfection... 999”? Podejrzewam, że większość z was domyśla się, że tego samego co na wszystkich poprzednich płytach Satan's Host wydanych w 21 wieku.
Może to być autosugestia i odczucie, które z perspektywy czasu nie daje mi spokoju, ale chyba na tym krążku dało się już wyczuć, że nadchodzi ten wielki moment powrotu Conklina. Naprawdę słyszę tutaj więcej heavy metalowych patentów i to nie tylko w solach. „Dark Priest (Lord Ahriman)” jest tego najlepszym przykładem. Bardzo klasyczny początek, a potem obok blackowego jadu pojawiają się nawet sławetne patataje. O poziomie muzyki nie ma co się tutaj rozpisywać, bo kiszki chłopcy nagrać nie mogli. Każdy utwór jest naładowany rozrywającymi riffami, zmianami temp czy wolniejszymi fragmentami mającymi tworzyć klimat. Poza dwoma krótkimi, spokojnymi przerywnikami większość utworów jest długa, bo trwa w granicach od 6 do ponad 8 minut. Najkrótsze ponad 5-cio minutowe znajdują się na początku i na końcu. Zresztą oba są konkretne. Otwieracz w postaci „Sithra Ahra (Power 9)” to diabelski manifest utrzymany w większej części w średnich tempach z bardzo chwytliwym refrenem. Podejrzewam, że jest to totalny koncertowy morderca. Natomiast „Xem Deitus 999” miażdży przede wszystkim walcowatymi riffami na początku. Wspomnieć można też o „End All, Be All 2012”, który zaczyna się od ostrego napierdalania, by później przejść w bardziej wyważone tempa i za chwilę uderzyć świetnym refrenem z wkręcającą kąśliwą gitarą w tle. „Luciferian Spirit (Perfection 9)” zabija ciężkim, wolnym początkiem, w którym za broń masowego rażenia robi perkusja (stopy!!!). Na koniec zostawiam mojego faworyta w postaci „9 Lords, 9 Keys... Abyss-King”. Na wstępie zostajemy uraczeni piękną, spokojną i bardzo klimatyczną melodią, która za moment jest już grana z przesterem jednak dalej w balladowym tempie. Następnie pojawia się cudne solo (to już jest standard w przypadku Elkinsa) po czym zespół przyśpiesza zachowując jednak w dalszym ciągu dużą melodyjność. Ten numer jest zajebiście epicki i jestem niesamowicie ciekaw jak by wypadł z Conklinem na wokalu, bo wydaje się wręcz dla niego stworzony.
Jak zwykle forma wszystkich muzyków jest wyborna. Najbardziej można się było obawiać o grę nowego perkusisty, który musiał zastąpić znakomitego Pete'a 3 Wicked. Od razu wszystkich uspokajam, bo Anthony Lopez znany też pod przeokrutnie diabolicznym mianem „Evil Little Hobbit”(ja pierdolę...) dorównuje swojemu poprzednikowi i napędza tę piekielną maszynę aż lecą wióry.
Szkoda tylko, że ten materiał ma kilka takich momentów, które po prostu przelatują nie zostawiając nic po sobie. Może to już lekkie zmęczenie formułą, chociaż nie wiem czy moje czy zespołu, bo choć L.C.F. Elixir zdzierał gardło dla szatana z oddaniem i fanatyzmem i pasował świetnie do takiego grania to jednak miał jeden feler. Nie był Conklinem. Oczywiście nie jest to żadna ujma, bo z takim głosem mogą rywalizować tylko wyjątkowo wybitne jednostki. Ogólnie jednak trzeba stwierdzić, że jest to kolejna udana płyta Satan's Host, która mimo tego jest tylko przystawką przed tym co dopiero miało nadejść.
4,5/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz