Kilka dni przed Halloween 2009 Moribund wypuściło kolejny album
naszych znajomych wielbicieli rogatego. Wiecie oczywiście czego się
spodziewać po „Power... Purity... Perfection... 999”?
Podejrzewam, że większość z was domyśla się, że tego samego co
na wszystkich poprzednich płytach Satan's Host wydanych w 21 wieku.
Może to być autosugestia i odczucie, które z perspektywy czasu
nie daje mi spokoju, ale chyba na tym krążku dało się już
wyczuć, że nadchodzi ten wielki moment powrotu Conklina. Naprawdę
słyszę tutaj więcej heavy metalowych patentów i to nie tylko w
solach. „Dark Priest (Lord Ahriman)” jest tego najlepszym
przykładem. Bardzo klasyczny początek, a potem obok blackowego jadu
pojawiają się nawet sławetne patataje. O poziomie muzyki nie ma co
się tutaj rozpisywać, bo kiszki chłopcy nagrać nie mogli. Każdy
utwór jest naładowany rozrywającymi riffami, zmianami temp czy
wolniejszymi fragmentami mającymi tworzyć klimat. Poza dwoma
krótkimi, spokojnymi przerywnikami większość utworów jest długa,
bo trwa w granicach od 6 do ponad 8 minut. Najkrótsze ponad 5-cio
minutowe znajdują się na początku i na końcu. Zresztą oba są
konkretne. Otwieracz w postaci „Sithra Ahra (Power 9)” to
diabelski manifest utrzymany w większej części w średnich tempach
z bardzo chwytliwym refrenem. Podejrzewam, że jest to totalny
koncertowy morderca. Natomiast „Xem Deitus 999” miażdży przede
wszystkim walcowatymi riffami na początku. Wspomnieć można też o
„End All, Be All 2012”, który zaczyna się od ostrego
napierdalania, by później przejść w bardziej wyważone tempa i za
chwilę uderzyć świetnym refrenem z wkręcającą kąśliwą gitarą
w tle. „Luciferian Spirit (Perfection 9)” zabija ciężkim,
wolnym początkiem, w którym za broń masowego rażenia robi
perkusja (stopy!!!). Na koniec zostawiam mojego faworyta w postaci „9
Lords, 9 Keys... Abyss-King”. Na wstępie zostajemy uraczeni
piękną, spokojną i bardzo klimatyczną melodią, która za moment
jest już grana z przesterem jednak dalej w balladowym tempie.
Następnie pojawia się cudne solo (to już jest standard w przypadku
Elkinsa) po czym zespół przyśpiesza zachowując jednak w dalszym
ciągu dużą melodyjność. Ten numer jest zajebiście epicki i
jestem niesamowicie ciekaw jak by wypadł z Conklinem na wokalu, bo
wydaje się wręcz dla niego stworzony.
Jak zwykle forma wszystkich muzyków jest wyborna. Najbardziej
można się było obawiać o grę nowego perkusisty, który musiał
zastąpić znakomitego Pete'a 3 Wicked. Od razu wszystkich uspokajam,
bo Anthony Lopez znany też pod przeokrutnie diabolicznym mianem
„Evil Little Hobbit”(ja pierdolę...) dorównuje swojemu
poprzednikowi i napędza tę piekielną maszynę aż lecą wióry.
Szkoda tylko, że ten materiał ma kilka takich momentów, które
po prostu przelatują nie zostawiając nic po sobie. Może to już
lekkie zmęczenie formułą, chociaż nie wiem czy moje czy zespołu,
bo choć L.C.F. Elixir zdzierał gardło dla szatana z oddaniem i
fanatyzmem i pasował świetnie do takiego grania to jednak miał
jeden feler. Nie był Conklinem. Oczywiście nie jest to żadna ujma,
bo z takim głosem mogą rywalizować tylko wyjątkowo wybitne
jednostki. Ogólnie jednak trzeba stwierdzić, że jest to kolejna
udana płyta Satan's Host, która mimo tego jest tylko przystawką
przed tym co dopiero miało nadejść.
4,5/6
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz