Odwlekałem napisanie tej recenzji tyle razy, że w końcu minęło
już 1,5 roku od premiery tego krążka. Jednak strasznie męczyło
mnie jego słuchanie i zawsze znajdowałem jakiś powód, żeby
odłożyć to na później. W końcu nadszedł ten dzień, w którym
przyszło mi zmierzyć się z debiutem Włochów z Gengis Khan.
Mówiąc kolokwialnie dupy ta muzyka nie urywa. Jest oldschoolowo, są
klasyczne heavy metalowe riffy, czasem trochę hard rocka czy nawet
glamu. Do tego słychać, że granie sprawia tym trzem makaroniarzom
radochę, ale większej kariery im nie wróżę. Jeszcze początek
płyty w postaci „What the Hell is Going on” i „Into the Fire”
jest całkiem niezły i daje nadzieję na porządną dawkę heavy
metalu. Niestety z każdym kolejnym kawałkiem emocje siadają, a gdy
słyszę „Welcome in the Middle” to już zaczynam zgrzytać
zębami. Dawno nie słyszałem tak męczącej i irytującej balladki.
Tak naprawdę to całkiem niezły jest jeszcze tylko „1984 in
Tokyo”, w którym riffy przywodzą na myśl stary Accept, a
konkretnie „Princess of the Dawn”. Reszta jest po prostu
przeciętna, a gdy dodamy do tego jeszcze 4 utwory z demo
zamieszczone jako bonusy to już robi się bardzo ciężko. 55
minutowy album z tak mało ciekawą muzyką to zdecydowanie
przegięcie. Jako ciekawostkę mogę dodać, że głos i sposób
śpiewania wokalisty przywodzi na myśl Steve'a Sylvestra z Death SS,
ale to też nie ten sam poziom. W ostatnim utworze podstawowego
programu płyty mamy gościnny udział Blaze'a Bayleya, który
ostatnio występuje gdzie tylko popadnie, ale pomimo tego, że jestem
fanem jego głosu to tego utworu nie uratował. „Gengis Khan was a
Rocker” to bardzo przeciętny debiut, jednak może w przyszłości
będzie lepiej. Oczywiście nie mam zamiaru ich skreślać, gdyż
kupa to to na pewno nie jest. Jednak w dzisiejszych czasach i przy
tak ogromnej konkurencji potrzeba czegoś więcej niźli tylko
oldschoolowego brzmienia i takiegoż „imydżu”.
3/6
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz