To się nazywa pójście za ciosem. W 11 miesięcy od wydania
debiutu na rynku ukazał się, ponownie w barwach Massacre records,
drugi album Gloryful „Ocean Blade”. „The Warrior's Code”
zrobił na mnie ogromne wrażenie, więc czekałem z niecierpliwością
na to co tym razem pokaże piątka Niemców z Gelsenkirchen. W
składzie nastąpiła jedna zmiana na pozycji basisty, ale nie ma to
żadnego wpływu na jakość muzyki. „Ocean Blade” to koncept
opowiadający historię Sedny, bogini mórz, ale nie będę zagłębiał
się teraz w fabułę tylko skupię się na muzyce. Otóż tutaj nie
ma większych różnic w porównaniu z jedynką. Dalej jest
przeważnie szybko, nie brak podniosłych i chwytliwych melodii,
gitarzyści toczą ze sobą pojedynki, a sekcja podbija tempo.
Wokalista Johnny La Bomba śpiewa mocno, męsko, heroicznie, ale też
bardzo melodyjnie. Na „Ocean Blade” da się wyczuć ten
specyficzny „morski” klimat do czego poza tekstami oraz bardzo
udaną okładką przyczynia się też sama muzyka. Tym razem jest
mniej Manowar i Iron Maidem, a więcej Running Wild czy nawet
Stormwarrior. Kilka utworów jest w stanie naprawdę mocno
pozamiatać. Jednym z nich jest na pewno otwieracz „Hiring the
Dead” zaczynający się od szumu morza, przeradzający się później
w znakomity heavy metalowy numer utrzymany w średnim tempie i z
zajebistym refrenem. Podejrzewam, że idealnie się sprawdzi na
koncertach. Dalej mamy rozpędzone powerowe petardy w postaci „El
mare E libertad” czy kawałka tytułowego oraz „The Master's
Hands” z chwytliwym refrenem i chórkami. Wyróżnić też trzeba
akustyczną balladkę „Black Legacy” kojarzącą się z podobnymi
numerami bardów z Blind Guardian. Taki trochę ogniskowy, ale w
pozytywnym tego słowa znaczeniu klimat. Dalej jest absolutny urywacz
dupy „All Men to the Arms”. Zdecydowanie najagresywniejszy,
szybki powerowy strzał w pysk. Obok pierwszego numeru mój
zdecydowany faworyt jeśli idzie o ten krążek. „Siren Song” ma
fajny runningowy riff, dobry refren i „pirackie chórki, a na
koniec słychać nawet zawodzenie syren. „Cradle of Heroes” też
jest niezły, ale jednak trochę mu brakuje. Po epickim początku
wchodzą utrzymane w średnim tempie zwrotki, które są naprawdę
świetne, niestety potem mamy średni refren. Oczywiście numer w
dalszym ciągu jest bardzo dobry. Najsłabszy na płycie jest
„McGuerkin on the Bridge”, szybki power, ale całościowo raczej
przeciętny. Krążek wieńczy dwuminutowa miniaturka zagrana na
wiolonczelach pod szum morskich fal. Jakie wnioski? Mnie ta płyta
nie rozwaliła od pierwszego przesłuchania tak jak debiut, ale na
całe szczęście zyskuje z każdym kolejnym razem i na chwilę
obecną jaram się nią niemiłosiernie. Słychać tu mniej
oczywistych wpływów i da się nawet wychwycić pewien pierwiastek
typowy tylko dla Gloryful. Muzyka jest bardziej uporządkowana i
przemyślana, ale czasem może brakować tego żywiołu i
nieskrępowanej energii debiutantów. Przyznaję jednak z czystym
sumieniem, że mnie nie zawiedli i oby tak dalej.
5/6
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz