poniedziałek, 31 marca 2014

Onslaught - VI (2013)

Miałem spory problem z szóstym krążkiem brytyjskich thrasherów i nie wiedziałem jak się zebrać za tę recenzję. Jest pierdolnięcie, szybkość, riffy konkretnie maltretują słuchacza, bas wyrywa wnętrzności, a bębny niszczą wszystko wokół. Do tego jeszcze Sy Keeler nagrał chyba najlepsze wokale w swoim życiu pokazując całą gamę możliwości, od w miarę czystego śpiewu po obłąkańcze darcie paszczy. Same utwory też się bronią i każdy z osobna ma wszelkie predyspozycje by mordować. Jednak czasem już pod koniec płyta jako całość zaczyna mnie delikatnie nużyć, ale to pewnie zależy też od mojego nastroju. Moim osobistym faworytem jest najdłuższy w zestawie „Children of the Sand” zaczynający się od melodii kojarzącej się z muzyką bliskiego wschodu, by po chwili przemienić się w kroczący walec z ciężkimi, rozrywającymi gitarami. Muszę pochwalić też nieskalany polityczną poprawnością tekst do tego numeru, w którym zespół bez owijania w bawełnę piętnuje fanatycznych islamistów. Poza tym „Fuel for my Fire”, „Dead Man Walking” czy „66’fucking’6” też na dłużej zostają pod czaszką. Trochę drażniło mnie na początku zbyt nowoczesne brzmienie. Nie będę ukrywał, że moimi ulubionymi krążkami Onslaught pozostaną już chyba na wieki „Power from Hell” oraz „The Force”, tak więc ciężko jest mi się przyzwyczaić do tego nowego soundu. Stąd może też czasem ten efekt znużenia. Jednak utwory bronią się na tyle, że jakoś udało mi się uporać z tą przeszkodą. Już na koniec muszę też pochwalić znakomitą, najlepszą od czasu debiutu okładkę. Onslaught nagrał bardzo dobry album, ale coś czuję, że paradoksalnie nie będę do niego wracał zbyt często. Pewnie raz na jakiś czas wrzucę sobie parę numerów, ale i tak jak najdzie mnie chęć na tych Brytoli to włączę któryś z dwóch pierwszych krążków.
4,8/6

czwartek, 27 marca 2014

Realmbuilder - Blue Flame Cavalry (2013)

Ostatnio nie pojawia się zbyt wiele płyt w szeroko pojętym epickim metalu, więc tym bardziej się ucieszyłem, gdy dostałem do recenzji trzeci album Realmbuilder. Ten nowojorski duet miał do tej pory na swoim koncie dwie całkiem udane płyty, tak więc liczyłem na to, że „Blue Flame Cavalry” również nie zawiedzie. I nie dość, że nie zawiedli to jeszcze stworzyli swój najlepszy materiał. Epicki heavy/ doom metal utrzymany przez większość czasu w wolnych i średnich tempach. Pierwszy utwór „Their Write Their Names with Fire” jest trochę mylący dla słuchacza, bo nie odzwierciedla reszty płyty. Jest najkrótszy, bo trwa niecałe 4 minuty, najszybszy i pomimo epickiego klimatu, najprostszy. Drugi z kolei to niemal 13-sto minutowy kolos „Advance of the War Giants”, który podobnie jak ostatni, ponad 10-cio minutowy numer tytułowy, to prawdziwe epic metalowe cuda. Pomimo użycia prostych (nie prostackich) środków, wolnych temp i takiej trochę sennej atmosfery nie sposób się przy nich nudzić. Nie jest to muzyka do szaleńczego trzepania łbem, jest to bardziej granie narracyjne, mające stanowić tło do opowiadanej historii. Nad tymi numerami unosi się nastrój swego rodzaju barbarzyńskiej elegancji cechującej również twórczość Warlord. Zespół maluje dźwiękami przeróżne krajobrazy co doskonale odzwierciedla ich nazwa. W Realmbuilder jest jednak więcej pierwotnego doomowego ciężaru. Pomiędzy tymi numerami znalazło się też miejsce dla specjalnego utworu czyli „Adrift Upon the Night Ocean”, w którym to zespół prezentuje bardzo spokojne, wręcz oniryczne oblicze. Ta kompozycje przepływa przez słuchacza tak, że jak zamykam oczy to naprawdę mam wrażenie unoszenia się na falach oceanu. Znakomita płyta, idealna jako podkład pod dobrą książkę. Spokojniejsze i bardziej kontemplacyjne, ale równie piękne oblicze epic metalu.


5/6

wtorek, 25 marca 2014

Shatter Messiah - Hail the New Cross (2013)

Pierwsze wrażenie miałem niepozytywne. Nie znoszę takich komputerowych „ch... wie co” jakie znalazło się na okładce „Hail the New Cross”. Na szczęście pierwsza od sześciu lat, a trzecie w ogóle płyta Shatter Messiah to przede wszystkim muzyka, która jest zdecydowanie na dobrym poziomie. Otwierający całość „Disconnecting” zaczyna się niemal identycznie jak debiut HammerFall jednak po chwili nie ma już żadnych podobieństw do Szwedów. Akurat ten numer jest jednym z szybszych, bardziej melodyjnych i bezpośrednich na płycie. Oprócz niego podobnie prezentuje się mój faworyt „Loyal Betrayer”, w którym mamy power/thrashową jazdę z zajebistymi melodiami i świetnym refrenem. Słychać inspiracje Iced Earth, trochę Annihilator, w którym przecież swego czasu grał głównodowodzący Shatter Messiah, gitarzysta Curran Murphy. Najwięcej jednak w pozostałych utworach jest z Nevermore, który Curran wspierał na koncertach. Ciężar, mocne riffy grane razem z basem, klimatyczne zwolnienia i melodyjniejsze refreny kojarzą się zdecydowanie z zespołem Loomisa i Dane'a. Wystarczy posłuchać choćby „Future Falls”, „How Deep the Scar” czy „God of Divinity”. Niestety jak dla mnie momentami jest trochę zbyt nowocześnie jak w „Mercenary Machine”, gdzie obok znakomitych partii bębnów i ciekawego refrenu znalazło się sporo takich patentów. Ostatni kawałek „This Addiction” też mi średnio leży ze względu na nudny, „radiowy” refren. Natomiast jak zespół przyspiesza jest już ok. Fajne jest też zwolnienie z piękną solówką. Tak więc, jest to krążek w pierwszej kolejności dla fanów Nevermore oraz power/thrashu. Znajdziemy tu naprawdę dobre kompozycje, świetny warsztat muzyczny oraz znakomity, zadziorny i przestrzenny wokal. Niestety nie wiem czy to wina chujowej jakości promo, które dostałem czy też na oficjalnym albumie jest tak samo, ale brzmienie pomimo odpowiedniej mocy, chwilami jest zbyt płaskie i za bardzo „pływające”. Ogólnie jednak rzecz biorąc Shatter Messiah powrócił z udanym krążkiem i zasłużył na wysoką notę.

4,6/6


niedziela, 23 marca 2014

L'Impero Delle Ombre/Bud Tribe – Corvi Neri/Warrior Creed (split) (2013)

Tym razem przyszło mi opisać split dwóch włoskich grup, doomowego L'Impero Delle Ombre oraz heavy metalowego Bud Tribe. Oba zespoły mają już na koncie po kilka pełnych wydawnictw, odpowiednio dwa i trzy. Split ten ukazał się nakładem Jolly Roger rec. wyłącznie w wersji winylowej limitowanej do 250 sztuk. Jest to już drugie ich wspólne wydawnictwo. W 2008 roku ten sam label wypuścił płytkę, na której można było znaleźć po jednym utworze obu grup. Tym razem każda z kapel umieściła po 3 kompozycje w tym zremasterowane wersje tych z poprzedniego splitu. Uff, trochę to skomplikowane. Dobra, czas przejść do sedna. Pierwsza część płyty należy do doomowców zwących się Imperium Cieni, bo tak należy tłumaczyć ich nazwę. I trzeba przyznać, że nad tymi utworami unosi się atmosfera starych horrorów, a nastrój i brzmienie również kojarzą się zdecydowanie z doom metalem. Jednak oprócz tego jest tu naprawdę sporo szybkich heavy metalowych temp, momentami lekko progresywne, kosmiczne motywy oraz klawisze przypominające przełom lat 60/70. Do tego wszystkie kawałki są zaśpiewane po włosku co nie każdemu może przypaść do gustu. Ogólnie L'Impero Delle Ombre pozostawia całkiem pozytywne wrażenie, jednak bez wodotrysków. Druga strona należy do Bud Tribe, czyli zespołu, który założył wokalista Daniele „Bud” Ancillotti w 1994 roku po odejściu ze Strana Officina. Resztę składu od początku istnienia tworzą ci sami ludzie. Trzy utwory zawarte na tym splicie to poprawne heavy metalowe łojenie, którego słucha się miło, ale nie pozostawia po sobie wiele. Może się podobać rozpędzony, klasyczny heavy, z fajnymi solówkami jaki zespół prezentuje w „Star Rider”, czy bujający, bardziej hard rockowy z dobrym feelingiem „Rule the Lightning”. Natomiast „Warrior Creed” pomimo poprawności jest zbyt przeciętny i trochę jednak męczy bułę. Poprawność to jest chyba dobre określenie na ich granie. Wszystko jest na swoim miejscu, tylko brakuje błysku i czegoś czym by byli w stanie zainteresować słuchacza na dłużej. Tak więc podsumowując to chyba odrobinę ciekawiej zaprezentował się L'Impero Delle Ombre ze względu na trochę większą oryginalność i ciekawsze kompozycje. Split ten należy traktować jako ciekawostkę dla kolekcjonerów wszelakich winylowych wydawnictw. Można posłuchać, ale na pewno nie jest to niezbędne do życia.


3,5/6

piątek, 21 marca 2014

Eternal Judgment - Fatal Virus ep (2012)

Pierwszy numer na tej epce, tytułowy „Fatal Virus” jest zdecydowanie najsłabszy. Tak więc, gdybym gdzieś tam, kiedyś usłyszał tylko ten kawałek to pewnie zapomniałbym o tym zespole szybko. W żadnym wypadku nie jest to badziew, ale niczym tak naprawdę nie zaskakuje. Ot poprawny heavy/thrash. Jednak pozostałe 4 kompozycje są już zdecydowanie lepsze. Eternal Judgment to młoda ekipa z francuskiej części Kanady, czyli Quebec. Opisywana epka jest ich drugim wydawnictwem i została wydana w 2012 roku. Oprócz niej zespół ma na koncie tylko debiutanckie demo z 2009 roku. Wracając do „Fatal Virus” to jest to bardziej niż udana rzecz. Pomijając wspominany wcześniej tytułowy numer, każdy kolejny przynosi konkretną porcję doskonale skomponowanego i zagranego heavy/thrashu. Słychać wpływy Iced Earth, Megadeth czy też Destruction. Eternal Judgment potrafią pisać długie kawałki w taki sposób by nie zanudzić słuchacza. Posłuchajcie takiego 7-minutowego „PowerDrive”, albo niemal 10-minutowego „By My Own”. Ile się dzieje w tych utworach! Sekcja jest znakomita, ale to gitary nadają tym numerom niemal epickiego wydźwięku. Głos wokalisty jak dla mnie bardziej by pasował do jakiejś crossoverowej kapeli, ale summa summarum też jest w porządku. Dalej mamy jeszcze wolniejszy, walcowaty, ze znakomitymi bębnami „War Planet...Prisoners of Hell” oraz doskonały, rozpędzony i wypełniony świetnymi melodiami „Kill to Survive”. Trzeba im oddać, że mają talent do tworzenia przebojowych motywów. Jestem ciekaw co chłopaki wysmażą na pełnej płycie. Potencjał jest duży, więc ze sporymi nadziejami będę czekał na kolejne materiały od Eternal Judgment.
5/6

Sacrilege - Demo (1987)

Trochę zespołów o tej nazwie przewinęło się już przez moje uszy. Tym razem jest to włoski Sacrilege i jego jedyny wydany materiał, czyli demo z 1987 roku. W 2013 roku nakładem Jolly Roger rec. ukazała się wyłącznie winylowa reedycja limitowana do 500 sztuk, ze zmienioną okładką i zremasterowana. Muzyka grana przez tych makaroniarzy to doom metal z elementami heavy oparty na spuściźnie Sabbathów i Pentagram. Ciężkie, przestrzenne gitary przywodzą też na myśl Candlemass. Wokalista Luca Gorna ma trochę histeryczną manierę i nie jest najmocniejszym punktem tego krążka, ale po kilku przesłuchaniach zdołałem się do niego przyzwyczaić. Ciekawie wpasowane są klawisze, które tworzą tajemniczą atmosferę. Teksty i klimat obracają się w tematyce okultyzmu i ogólnie pojętych ciemnych spraw. Zdecydowanym hitem jest numer „Devil Woman”, który jest najszybszym i najbardziej klasycznie heavy metalowym kawałkiem na płycie. Gitarzysta Nicola Murari i perkusista Mauro Tollini działali również w bardziej znanym i również doomowym Black Hole, z którym wydali kilka materiałów w tym znakomity „Land of Mystery”. Demo Sacrilege nie jest na pewno obowiązkową pozycją dla każdego, tylko bardziej ciekawostką dla kolekcjonerów starych zapomnianych metalowych wydawnictw. Oczywiście fanatycy doomu też powinni to sprawdzić, a gwarantuję, że nie będą zawiedzeni. Tylko pięć numerów, ale jest czego posłuchać.
4/6

wtorek, 18 marca 2014

Warbringer - IV: Empires Collapse (2013)

Wszystkie wydane dotąd materiały Warbringer zrobiły na mnie naprawdę duże wrażenie i nigdy nie ukrywałem, że zespół ten do grona moich ulubieńców. Dlatego też ze sporą radością przyjąłem fakt ukazania się nowego krążka. Jednak rzut oka na okładkę zasiał we mnie ziarno niepokoju. Obrazek, który się na niej znajduje bardziej pasuje do jakiejś doomowej kapeli, a już na pewno nie przywodzi na myśl thrashowych napierdalatorów. Do tego jeszcze zmiana loga na „normalne” i już zacząłem się obawiać wirusa znanego w latach '90 jako „dojrzałość i poszukiwanie nowych ścieżek”. I faktycznie słychać pewne nowe inspiracje jednak na szczęście utrzymane w ogólnie pojętych thrashowych ramach. Pierwszy numer „Horizon” zaczyna się od spokojnej gitary, a w chwilę później wchodzi konkretna zbasowana jazda. W tym kawałku dzieje się naprawdę dużo, co daje nam doskonałe rozeznanie jeśli idzie o resztę płyty. Od ciężkich zwolnień po blasty. Drugi numer „The turning of the Gears” ma zwrotki śpiewane przesterowanym głosem z rytmicznym podkładem, a za chwilę wchodzi typowy exodusowy riff. Nigdy nie przepadałem za tego typu śpiewem jednak ten kawałek jest na tyle dobry, że jestem w stanie to jakoś strawić. Następnie mamy praktycznie hardcore/punkowy „One Dimension” z chwytliwym refrenem i chórkami. Natomiast „Hunter-seeker” brzmi jak typowo thrashowy killer, by za chwilę zaskoczyć nas melodiami typowymi dla sceny gothenburskiej, a momentami nawet blackowymi. Potem jest utwór, do którego zespół nakręcił klip, czyli „Black sun, black moon”. Główny riff przywodzi na myśl Judas Priest, natomiast refren znowu zalatuje Szwecją. Do tego na koniec pojawia się smakowita, melodyjna solóweczka. Dobry numer. „Scars Remain” jest dość mocno hardcore'owy, a pod konie pojawiają się rytmiczne łamańce kojarzące się z progresywnym graniem. W „Dying Light” mamy powrót do klasycznego thrashowego łojenia, by za chwilę uderzyć nas ultra klasycznym „Iron City”. Rozpędzony speedowy potwór, czuć sporo Overkillem, a na koniec jazda już typowo heavy metalowa. Teraz dla odmiany zwalniamy. „Leviathan” jest wolny, majestatyczny i ma mroczny klimat. Do tego ten kroczący rytm. Jest też przyspieszenie z jak zawsze świetnymi solami, a za chwilę znów powrót do łamania kości. Przedostatnim wałkiem jest „Off with their Heads”, który jest półtora minutowym slayerowskim strzałem w mordę. Zajebiście intensywnym i agresywnym z atakującymi solówkami. Na koniec „Towers of the Serpent”, który zaczyna się wolno i ciężko, by za moment dać do pieca i przypieprzyć ostrym riffem. Ostatnie 90 sekund tego utworu jest dla mnie prawdziwym majstersztykiem i chyba najjaśniejszym punktem tego albumu. Cudowne melodyjne sola i riffy, a gdy John Kevill zaczyna śpiewać: „I've seen the golden ages past, the glory days long gone...” to już mam ciary na plecach. Każdy z muzyków spisał się znakomicie, jednak dla mnie cichym bohaterem tej płyty jest basista Ben Mottsman. Fantastyczna robota. Podsumowując, Warbringer odświeżył swój thrash, pozostając wiernym swoim korzeniom. Nagrał ciekawy krążek, pełen energii, dobrych melodii i nie zapominając o pierwotnym pierdolnięciu. Potrafili pewne motywy, do tej pory dla mnie ciężko strawne tak dopasować do swoich utworów, że słucha się tego po prostu znakomicie. W tej chwili nie wiem czy jest to lepszy album niż „Worlds Torn Assunder”, jednak coś czuję, że gdy za kilka lat najdzie mnie ochota na Warbringer to wrzucę sobie „IV: Empires Collapse”.


5,3/6

niedziela, 16 marca 2014

Rocka Rollas - Metal Strikes Back (2013)

I znów niezmordowany Ced w natarciu. Tym razem jest to drugi pełny krążek sygnowany nazwą Rocka Rollas. Nie tak dawno podniecałem się debiutem tego projektu i tym razem będzie podobnie. Ten kolo ma niesamowity zmysł do komponowania heavy metalowych hiciorów. Posłuchajcie choćby takich „Metalive” czy przede wszystkim „Heavy Metal Strikes Back”, by zrozumieć o co mi chodzi. Patrząc na jego twórczość pod jakimkolwiek mianem widać, że nie chodzi mu o bycie oryginalnym, tylko o to, by grać swoją ukochaną muzykę i tworzyć zajebiste kawałki. Ten krążek nie jest ani lepszy ani gorszy od debiutu. Jest dokładnie tak samo znakomity. Ogień wręcz wylatuje z głośników, a gitary napierdalają nas klasycznymi riffami przez cały czas trwania tego cacka. Połączenie wpływów Priest, Maiden i Running Wild oraz szybkości i energii speed metalu dało znakomity efekt już po raz kolejny. Obok wspomnianych wyżej numerów na uwagę zasługują też otwierający materiał „Night of the Living Steel”, ostry, niemalże thrashowy „Blazing Wings” oraz lekko zalatujący klimatem hamburskich piratów „Swords Raised in Victory”. Natomiast „Warmachine From Hell” rozpoczyna się niczym „The Clansman” wiadomo kogo. Ced już standardowo nagrał wszystko sam, jednak wokalnie wsparł go znany do niedawna z Hellhound, a obecnie z Shadowkiller Joe Liszt. Aktualnie Rocka Rollas ma już pełny skład i nic tylko czekać na koncerty. Na żywca ich muzyka będzie urywać łby, dupy i wszystko inne. W tym momencie już wiem, że będę brał w ciemno każdy materiał, który wyjdzie spod łap tego młodego fanatyka. Po fenomenalnym Blazon Stone i świetnym Mortyr, tym razem czas na Rocka Rollas. Moc!


5,2/6

Cellador - Honor Forth (2011)

Po wydaniu debiutanckiego krążka „Enter Deception” w 2006 roku zespół Cellador został okrzyknięty amerykańską odpowiedzią na Dragonforce. I faktycznie coś w tym było, jednak moim zdaniem był to zdecydowanie lepszy materiał od tego co prezentują Angole. Później doszło do wymiany niemal całego składu, a ostał się w nim tylko gitarzysta Chris Petersen. W 2011 roku Cellador powrócił do świata żywych z pomocą epki „Honor Forth”. Chris zagrał na nim wszystkie partie gitar, basu oraz zajął się wokalami. Wspomógł go jedynie klawiszowiec Diego Valadez oraz sesyjny bębniarz Adam Leeway. W takim zestawieniu nagrane zostały 4 numery, w których nie zaszły większe zmiany stylistyczne. W dalszym ciągu jest to power metal utrzymany w szybkich lub bardzo szybkich tempach z błyskotliwymi partiami gitar oraz całą masą melodii, które na całe szczęście są utrzymane w heteroseksualnych normach. Z tych kawałków bije niesamowita energia, bez której ten akurat gatunek nie może się obejść. Jakbym miał ich do czegoś porównać to nazwałbym ich dużo inteligentniejszą wersją Dragonforce, a i odrobinę Lost Horizon też tu słychać. Co ważne to jest to zdecydowanie gitarowa płyta, klawisze stanowią jedynie dodatek. Chris świetnie poradził sobie też z partiami wokalnymi. Śpiewa najczęściej w wysokich rejestrach, jednak ani przez chwilę nie ma się wątpliwości jakiej płci jest ten osobnik. „Honor Forth” mi się podoba, a 18 minut z nim mija bardzo szybko i przyjemnie. Jednak zastanawiam się czy ta muzyka będzie w stanie zatrzymać moją uwagę na dłużej na pełnym krążku. Boję się, że większa dawka może być dla mnie już trochę mniej strawna. Chociaż nie zmienia to faktu, że Cellador jest klasową grupą. Zespół obecnie dysponuje już pełnym składem i niedługo powinien nas zaatakować swoim drugim długograjem.


4,5/6

czwartek, 13 marca 2014

Gorefield - As Dawn Bleeds the Sky...(2013)

Właśnie mam za sobą chyba najbardziej jak dotąd popieprzony dzień w tym roku, którego zwieńczeniem była podróż do domu magicznym tramwajem. Wśród pasażerów można było znaleźć m.in. takie indywidua jak kibic z delirium tremens, człowiek – orkiestra grający jednocześnie na gitarze, harmonijce i ch... wie czym jeszcze oraz śmierdzący żul. Do kompletu brakowało jeszcze połykacza ognia i baby z brodą. Czemu o tym piszę? Otóż od totalnego obłąkania uratowała mnie płytka zespołu Gorefield, którą namiętnie wałkowałem od samego rana na swoim mp3. Zespół klasyfikowany jest jako thrashowy, ale jak dla mnie jest to zdecydowanie zbyt płytkie określenie. Oczywiście thrashu też tutaj słychać sporo, szczególnie tego z okolic Bay Area. Jednak oprócz tego mamy przekrój od heavy w stylu Maiden, Angel Witch, poprzez Manilla Road aż do czasem niemal stonerowo – sothernowych zagrywek niczym Corrosion of Conformity, z tym, że te ostatnie to takie bardziej luźne skojarzenia. Słychać, że tych trzech australijskich małolatów, czerpie z wielu źródeł i dzięki temu ich muzyka brzmi bardzo świeżo i wypełniona jest masą niebanalnych melodii. Jak na trio przystało sekcja rytmiczna gra bardzo gęsto i jest znakomitym uzupełnieniem gitary. Jednak nad całością dominuje Kurt Tickle wygrywający porywające riffy i solówki oraz wyśpiewujący czystym, ale zadziornym głosem kolejne wersy. Moimi faworytami oczywiście są te bardziej heavy metalowe wałki „End of the Night” czy „Those Who Say Never” jednak gwarantuję, że każdy z siedmiu numerów składających się na ten debiut trzyma wysoki poziom. Płytka jest krótka, bo trwa zaledwie 30 minut, ale to też chyba można zaliczyć do plusów. Po prostu nie ma bata, by kogoś była w stanie znużyć, a co bardziej prawdopodobne narobi apetytu na następny materiał. Gorefield wydali ten debiut własnym sumptem, ale coś czuję w kościach, że bardzo szybko znajdzie się jakiś label chętny wziąć ich pod swoje skrzydła.

4,9/5


wtorek, 11 marca 2014

Iron Jaws - Guilty of Ignorance (2013)

Poza tym, że nazwa Iron Jaws obiła mi się kiedyś tam o uszy moja znajomość tej kapeli była równa zeru. „Guilty of Ignorance” jest ich drugim krążkiem, a wydany został w ubiegłym roku nakładem Pure Steel rec. Debiutu „Louder is not Enough” z 2010 roku nie słyszałem, tak więc obędzie się bez porównań. Włoski kwartet napierdziela znakomity speed metal oparty na najlepszych wzorcach starej szkoły. Jednak w przeciwieństwie do Demony oparty jest bardziej na scenach amerykańskiej i kanadayjskiej. Słychać tu Exciter, Agent Steel, jedynkę Anthrax. Natomiast gdy w refrenach wchodzą chórki z miejsca nasuwają się skojarzenia z Running Wild vide utwór tytułowy. Iron Jaws mają w sobie tak niesamowite pokłady energii, że nie da się spokojnie usiedzieć na dupie podczas obcowania z tym krążkiem. Jeśli takie wałki „Guilty of Ignorance”, „Shoot the Dead”, „Nuclear Disaster” czy „Speed Metal Command” nie wywołują u Was opętańczego machania banią i darcia ryja wspólnie z wokalistą to znak, że chyba już jesteście po drugiej stronie rzeki. Na deser mamy znakomicie odegrany cover genialnego Hallows Eve. Kurwa, nie mogę być obiektywny słysząc takie granie. Co ja mogę więcej napisać na temat tej płyty? To jest klasyczny, pieprzony speed, w którym nie ma miejsca na nowatorskie zagrywki czy progresywne wstawki. Jest za to do bólu metalowo i tak właśnie powinno być. Iron Jaws zrobił mi niesamowicie dobrze swoim drugim krążkiem i oby w przyszłości powtórzyło się to nie raz.


5,2/6

czwartek, 6 marca 2014

Majesty - Banners High (2013)

Mam słabość do tego zespołu od kiedy tylko usłyszałem ich debiut „Keep it True”, a później niemalże uzależniłem od kolejnego krążka „Sword and Sorcery”. Zawsze miałem w dupie głosy antagonistów zarzucających im kicz, przesadną patetyczność i infantylność. Akurat Majesty potrafiło te teoretycznie negatywne cechy przekuć w zalety. Pomimo tego, że chyba już na zawsze przylgnęła do nich łatka „niemieckiego Manowar” to jednak ekipa pod dowództwem Tareka Maghary potrafiła wykreować swój sposób grania heavy metalu. Podniosła atmosfera, specyficzna melodyka i charakterystyczny głos lidera to jego główne cechy charakterystyczne. Zespół na początku 2013 roku wydał pierwszy od 7 lat, po eksperymencie zwanym Metalforce, krążek pod nazwą Majesty. „Thunder Rider” jednak nie spełnił nadziei, które w nim pokładałem. Brakowało mu energii, dobrych melodii, a całość brzmiała jakby była robiona na siłę. Dlatego też, gdy przeczytałem wiadomość, że jeszcze pod koniec tego samego roku zespół planuje wydać kolejny krążek byłem co do niego bardzo sceptyczny. Nie obiecywałem sobie po nim nic, a dostałem jeden z najlepszych albumów Majesty. „Banners High” nie odstaje od wymienionych na wstępie klasyków, a poprzednika czy też Metalforce bije na głowę. Już podniosłe intro z narratorem wprowadzającym nas w historię zawartą na płycie każe nam mieć nadzieję, że będzie dobrze. I tak faktycznie jest, bo następujący po nim „We Want His Head” jest naprawdę znakomity. Tak dobrego numeru Tarek nie stworzył już dawno. Szybki, przepełniony energią i heavy metalowym ogniem. Idealny wręcz jako otwieracz koncertów. Reszta utworów trzyma ten sam bardzo wysoki poziom. Następny „Banners High” jest typowym kawałkiem Majesty i już dzisiaj chyba można go zaliczyć do ich sztandarowych utworów. Szybszą część płyty reprezentują jeszcze „Time for Revolution” z przebojowym refrenem, ostry i agresywny „Bloodshed and Steel” oraz bardzo melodyjny „All We Want All We Need”. Kolejnym znakomitym utworem jest utrzymany w marszowym tempie „United by Freedom” stworzony wręcz na koncerty. „Pray forThunder” to wolny, majestatyczny walec, w którym dominuje podniosła atmosfera. „Take Me Home” jest typową balladą Majesty i słucha się jej naprawdę dobrze. Album kończą „On a Mountain High” i „The Day When the Battle is Won” z czego chyba bardziej przypadł mi do gustu ten drugi. Są to dobre numery, ale chyba najsłabsze na „Banners High”. Tak więc Majesty nagrało jeden z najlepszych albumów w swojej historii i mam nadzieję, że utrzymają tę formę jeszcze bardzo długo. Znakomity, przebojowy i szczery True Heavy Metal. Hail to Majesty!


5/6

Demona - Speaking with the Devil (2013)

Pamiętam moją reakcję, gdy usłyszałem debiut tej kanadyjsko-chilijskiej formacji „Metal Through the Time”. Świetna muzyka, ale baaardzo słabe wokale wywołujące na twarzy a to rozbawienie, a to zażenowanie. Miałem nadzieję, że głównodowodząca „śpiewająca” gitarzystka Tanza dojdzie do wniosku, że jednak wielką wokalistką nie zostanie i skupi się na tym co jej wychodzi dużo lepiej czyli gitarze i komponowaniu. Pod koniec ubiegłego roku dzięki francuskiej inferno rec. ukazał się ich drugi krążek „Speaking with the Devil” i jeśli ktoś słyszał wcześniej debiut to jest to w prostej linii jego kontynuacja. Tak, więc dostajemy potężną dawkę oldskulowego speed metalu według najlepszych, przede wszystkim germańskich receptur. To co gra Demona najbardziej kojarzy mi się z Living Death, ale także z Vectom czy Iron Angel. Przez zdecydowaną większość czasu na płycie dominuje speed metalowa jazda bez trzymanki, jedynie utwór „Demona” jest trochę wolniejszy i reprezentuje bardziej heavy metalowe oblicze. Pomimo tego, że niektóre numery są do siebie trochę podobne to jednak niosą ze sobą sporą dawkę energii i da się wyłowić perełki w rodzaju „Traitor” czy „Speaking with the Devil”. Zespół nagrał też cover „Mercenario” nieznanej mi starej baskijskiej kapeli Caid Deceit. Pozytywną rolę na krążku odgrywa też brzmienie, które idealnie odwzorowuje klimat pierwszej połowy lat '80, ale jednocześnie uwypukla każdy instrument, jest selektywne i dynamiczne. Na koniec kilka słów na temat wokalnej ekwilibrystyki Tanzy. Tym razem muszę przyznać, że zostałem pozytywnie zaskoczony. Nie jest to oczywiście mistrzostwo świata, ale jej gardłowe popisy są już bardziej strawne i nie kaleczą tak mych uszu. Mniej jęków, sapań i bliżej nieokreślonych dźwięków, a więcej pewnego, mocnego (oczywiście jak na nią) śpiewu wystarczyło by nie zepsuć odbioru całego materiału. Tak więc „Speaking with the Devil” dupy może nie urywa, ale jest to dobra speed metalowa płyta nie pozbawiona specyficznego uroku. Zyskali moją sympatię i na pewno posłucham ich kolejnego wytopu.


3,9/6

poniedziałek, 3 marca 2014

Iron Dogs - Free and Wild (2013)

Dopiero co jarałem się debiutem tych kanadyjskich ortodoksów, a już w moje łapy wpadł ich drugi krążek. Iron Dogs kontynuują drogę, którą obrali na początku z tym, że „Free and Wild” jest chyba odrobinę bardziej melodyjna. Mam wrażenie, że tym razem większy nacisk został położony na gitarowe harmonie, ale tak naprawdę są to tylko niuanse. To jest w dalszym ciągu ten sam miks NWoBHM ze speed metalem, gdzie inspiracje Angel Witch czy Diamond Head spotykają się z Brocas Helm, Manilla Road oraz Exciter. Tę ciągłość można zauważyć także patrząc na okładkę, na której ponownie znalazła się naga barbarzynka, tym razem jednak w towarzystwie uciętych łbów, a nie wilczej watahy. Tak samo jak w przypadku jedynki nie jest to granie dla muzycznych estetów czy audiofili. Jest trochę niechlujnie, słychać pewne niedociągnięcia, a momentami ma się wrażenie słuchania koncertowego nagrania. Jednak dzięki temu ta muzyka jest niesamowicie autentyczna i szczera. Dla wszystkich lubujących się w surowym, barbarzyńskim, ale i melodyjnym metalu głęboko osadzonym w latach '80 obcowanie z tą płytą powinno być bardzo miłym doznaniem. Jest jednak jeden mankament - „Free and Wild” trwa tylko 29 minut. Czemu do kurwy nędzy tak krótko? No ale trudno, trzeba się cieszyć tym co jest. Nie jestem w stanie stwierdzić czy ten album jest lepszy czy gorszy od debiutanckiego „Cold Bitch”. Oba są przezajebiste i powinniście je jak najszybciej sprawdzić. Tu już nie ma co pisać, tu trzeba słuchać.

5,2/6


niedziela, 2 marca 2014

Mortyr - Rise of the Tyrant (2013)

Pod tą zaczerpniętą z gry komputerowej nazwą kryje się znany już z Rocka Rollas i Blazon Stone Ced Forsberg. Tym razem pokazuje swoje thrashowe oblicze, które jest równie interesujące. „Rise of the Tyrant” ukazało się, podobnie jak płyty jego innych projektów, nakładem Stormspell rec. i tak samo jak one zawiera muzykę bardzo wysokich lotów. Ced ponownie jest odpowiedzialny za wszystkie instrumenty, a jedynie wokale powierzył człowiekowi zwanemu Jank, którego zadziorny, surowy głos idealnie pasuje do tego grania. Mortyr podobnie jak każda inna grupa Ceda charakteryzuje się niesamowitą dawką energii i melodyjnością. Tak samo jest teraz tyle, że tym razem jest zdecydowanie więcej agresji. Same hity, żadnych wypełniaczy. Moimi faworytami na dzień dzisiejszy są numer tytułowy oraz „Show me to Hell”, ale tak naprawdę lubię je wszystkie. Jako bonus do płyty dodany jest cover Running Wild „Merciless Death” zagrany ostrzej niż oryginał, ale również znakomicie. Słychać fascynację takimi potęgami jak Kreator, Sodom czy Slayer jednak w Mortyr jest więcej melodii. Ced ma rękę do tworzenia przebojowych motywów i tutaj również ich nie brakuje. Całość jest bardzo dobrze zrównoważona. Obok ostrych i agresywnych riffów pojawiają się melodyjne sola dzięki czemu materiał nie brzmi jednostajnie. Płyta trwa niecałe 40 minut, więc nie ma się wrażenia przesytu. Słychać, że Ced gra to na co ma ochotę i nie sili się na oryginalność. Znając twórczą płodność tego młodego Szweda nie będziemy długo czekać na kolejną porcję jego muzyki, nie ważne pod jakim szyldem. Póki co debiut Mortyr cieszy moje uszy i sądzę, że to zauroczenie jeszcze trochę potrwa. Bardzo mocna pozycja.


5/6

We Are Legend – Rise of the Legend (2013)

Wytwórnia Pure Legend rec. zapowiadała debiut niemieckiego We Are Legend jako nową perłę prog/power metalu. Coś w tym jest stwierdzeniu musi być, bo „Rise of the Legend” jest nader interesującym krążkiem, który przez ostatnie kilka dni wałkowałem non stop. Zespół powstał w 2011 roku, a rok później wypuścił pierwsze i jedyne demo. W składzie znajdują się muzycy znani choćby z Abraxas czy Stormwitch. Pierwszy utwór na płycie, znakomity „Hungry Mirrors” zaczyna się niemalże identycznym motywem na pianinie jak „Edge of Thorns” Savatage, ale chwilę później nabiera już własnego charakteru. Nie ma tutaj słabego utworu, natomiast wyróżnia się zdecydowanie wesoły, niezwykle melodyjny „God is Dreaming”, którego refren uczepił się mnie na dobre i jak na razie nie zanosi się by uległo to zmianie w najbliższym czasie. „Out!” uparcie kojarzy mi się z Gamma Ray i również jest to jeden z bardziej hiciarskich kawałków na płycie. Zresztą każdy z nich ma w sobie ogromny potencjał. Pomimo tego, że cały album brzmi bardzo spójnie to jednak każdy numer zachowuje swoją odmienność i indywidualne oblicze. W każdym z nich dzieje się bardzo dużo, ale nie odczuwa się przesytu. Całość jest doskonale wyważona tak, że gdy trzeba dopieprzyć mocniejszymi gitarami to dopieprzają, a gdy trzeba zwolnić i zagrać bardziej nastrojowo to też to robią. Do tego cała masa świetnych melodii. O technicznych umiejętnościach muzyków nawet nie ma sensu się rozpisywać, są doskonałe. Mi muzyka We Are Legend kojarzy się z miksem Brainstorm i późniejszego Angel Dust z Savatage (pianino!) i momentami Queen (chórki). Czasem można też wyczuć lekko teatralny klimat unoszący się nad tymi dźwiękami. Płyta brzmi doskonale. Klarownie i selektywnie. Gitary chodzą pięknie, momentami wręcz wgniatają w fotel. Jedynie bębny czasem brzmią trochę zbyt plastikowo jak na mój gust. Nie mogę nie wspomnieć o wokaliście grającym również na pianinie. Selin Schonbeck dysponuje mocnym głosem i znakomicie potrafi zrobić z niego użytek. Może zaśpiewać zarówno nisko, zadziornie w średnich rejestrach, jak i wysoko. Bardzo mocny punkt zespołu. We are Legend nagrał świetny debiut i bardzo liczę na nich jeśli mowa o przyszłości. Zdecydowanie pozytywne zaskoczenie.


5/6