4,8/6
poniedziałek, 31 marca 2014
Onslaught - VI (2013)
Miałem spory problem z szóstym krążkiem brytyjskich
thrasherów i nie wiedziałem jak się zebrać za tę recenzję. Jest pierdolnięcie,
szybkość, riffy konkretnie maltretują słuchacza, bas wyrywa wnętrzności, a
bębny niszczą wszystko wokół. Do tego jeszcze Sy Keeler nagrał chyba najlepsze
wokale w swoim życiu pokazując całą gamę możliwości, od w miarę czystego śpiewu
po obłąkańcze darcie paszczy. Same utwory też się bronią i każdy z osobna ma
wszelkie predyspozycje by mordować. Jednak czasem już pod koniec płyta jako
całość zaczyna mnie delikatnie nużyć, ale to pewnie zależy też od mojego
nastroju. Moim osobistym faworytem jest najdłuższy w zestawie „Children of the
Sand” zaczynający się od melodii kojarzącej się z muzyką bliskiego wschodu, by
po chwili przemienić się w kroczący walec z ciężkimi, rozrywającymi gitarami.
Muszę pochwalić też nieskalany polityczną poprawnością tekst do tego numeru, w
którym zespół bez owijania w bawełnę piętnuje fanatycznych islamistów. Poza tym
„Fuel for my Fire”, „Dead Man Walking” czy „66’fucking’6” też na dłużej zostają
pod czaszką. Trochę drażniło mnie na początku zbyt nowoczesne brzmienie. Nie
będę ukrywał, że moimi ulubionymi krążkami Onslaught pozostaną już chyba na
wieki „Power from Hell” oraz „The Force”, tak więc ciężko jest mi się
przyzwyczaić do tego nowego soundu. Stąd może też czasem ten efekt znużenia.
Jednak utwory bronią się na tyle, że jakoś udało mi się uporać z tą przeszkodą.
Już na koniec muszę też pochwalić znakomitą, najlepszą od czasu debiutu okładkę.
Onslaught nagrał bardzo dobry album, ale coś czuję, że paradoksalnie nie będę
do niego wracał zbyt często. Pewnie raz na jakiś czas wrzucę sobie parę
numerów, ale i tak jak najdzie mnie chęć na tych Brytoli to włączę któryś z
dwóch pierwszych krążków.
czwartek, 27 marca 2014
Realmbuilder - Blue Flame Cavalry (2013)
Ostatnio nie pojawia się zbyt wiele
płyt w szeroko pojętym epickim metalu, więc tym bardziej się
ucieszyłem, gdy dostałem do recenzji trzeci album Realmbuilder. Ten
nowojorski duet miał do tej pory na swoim koncie dwie całkiem udane
płyty, tak więc liczyłem na to, że „Blue Flame Cavalry”
również nie zawiedzie. I nie dość, że nie zawiedli to jeszcze
stworzyli swój najlepszy materiał. Epicki heavy/ doom metal
utrzymany przez większość czasu w wolnych i średnich tempach.
Pierwszy utwór „Their Write Their Names with Fire” jest trochę
mylący dla słuchacza, bo nie odzwierciedla reszty płyty. Jest
najkrótszy, bo trwa niecałe 4 minuty, najszybszy i pomimo epickiego
klimatu, najprostszy. Drugi z kolei to niemal 13-sto minutowy kolos
„Advance of the War Giants”, który podobnie jak ostatni, ponad
10-cio minutowy numer tytułowy, to prawdziwe epic metalowe cuda.
Pomimo użycia prostych (nie prostackich) środków, wolnych temp i
takiej trochę sennej atmosfery nie sposób się przy nich nudzić.
Nie jest to muzyka do szaleńczego trzepania łbem, jest to bardziej
granie narracyjne, mające stanowić tło do opowiadanej historii.
Nad tymi numerami unosi się nastrój swego rodzaju barbarzyńskiej
elegancji cechującej również twórczość Warlord. Zespół maluje
dźwiękami przeróżne krajobrazy co doskonale odzwierciedla ich
nazwa. W Realmbuilder jest jednak więcej pierwotnego doomowego
ciężaru. Pomiędzy tymi numerami znalazło się też miejsce dla
specjalnego utworu czyli „Adrift Upon the Night Ocean”, w którym
to zespół prezentuje bardzo spokojne, wręcz oniryczne oblicze. Ta
kompozycje przepływa przez słuchacza tak, że jak zamykam oczy to
naprawdę mam wrażenie unoszenia się na falach oceanu. Znakomita
płyta, idealna jako podkład pod dobrą książkę. Spokojniejsze i
bardziej kontemplacyjne, ale równie piękne oblicze epic metalu.
5/6
wtorek, 25 marca 2014
Shatter Messiah - Hail the New Cross (2013)
Pierwsze wrażenie miałem
niepozytywne. Nie znoszę takich komputerowych „ch... wie co”
jakie znalazło się na okładce „Hail the New Cross”. Na
szczęście pierwsza od sześciu lat, a trzecie w ogóle płyta
Shatter Messiah to przede wszystkim muzyka, która jest zdecydowanie
na dobrym poziomie. Otwierający całość „Disconnecting”
zaczyna się niemal identycznie jak debiut HammerFall jednak po chwili
nie ma już żadnych podobieństw do Szwedów. Akurat ten numer jest
jednym z szybszych, bardziej melodyjnych i bezpośrednich na płycie.
Oprócz niego podobnie prezentuje się mój faworyt „Loyal
Betrayer”, w którym mamy power/thrashową jazdę z zajebistymi
melodiami i świetnym refrenem. Słychać inspiracje Iced Earth,
trochę Annihilator, w którym przecież swego czasu grał
głównodowodzący Shatter Messiah, gitarzysta Curran Murphy.
Najwięcej jednak w pozostałych utworach jest z Nevermore, który
Curran wspierał na koncertach. Ciężar, mocne riffy grane razem z
basem, klimatyczne zwolnienia i melodyjniejsze refreny kojarzą się
zdecydowanie z zespołem Loomisa i Dane'a. Wystarczy posłuchać
choćby „Future Falls”, „How Deep the Scar” czy „God of
Divinity”. Niestety jak dla mnie momentami jest trochę zbyt
nowocześnie jak w „Mercenary Machine”, gdzie obok znakomitych
partii bębnów i ciekawego refrenu znalazło się sporo takich
patentów. Ostatni kawałek „This Addiction” też mi średnio
leży ze względu na nudny, „radiowy” refren. Natomiast jak
zespół przyspiesza jest już ok. Fajne jest też zwolnienie z
piękną solówką. Tak więc, jest to krążek w pierwszej
kolejności dla fanów Nevermore oraz power/thrashu. Znajdziemy tu
naprawdę dobre kompozycje, świetny warsztat muzyczny oraz
znakomity, zadziorny i przestrzenny wokal. Niestety nie wiem czy to
wina chujowej jakości promo, które dostałem czy też na oficjalnym
albumie jest tak samo, ale brzmienie pomimo odpowiedniej mocy,
chwilami jest zbyt płaskie i za bardzo „pływające”. Ogólnie
jednak rzecz biorąc Shatter Messiah powrócił z udanym krążkiem i
zasłużył na wysoką notę.
4,6/6
niedziela, 23 marca 2014
L'Impero Delle Ombre/Bud Tribe – Corvi Neri/Warrior Creed (split) (2013)
Tym razem przyszło mi opisać split
dwóch włoskich grup, doomowego L'Impero Delle Ombre oraz heavy
metalowego Bud Tribe. Oba zespoły mają już na koncie po kilka
pełnych wydawnictw, odpowiednio dwa i trzy. Split ten ukazał się
nakładem Jolly Roger rec. wyłącznie w wersji winylowej limitowanej
do 250 sztuk. Jest to już drugie ich wspólne wydawnictwo. W 2008
roku ten sam label wypuścił płytkę, na której można było
znaleźć po jednym utworze obu grup. Tym razem każda z kapel
umieściła po 3 kompozycje w tym zremasterowane wersje tych z
poprzedniego splitu. Uff, trochę to skomplikowane. Dobra, czas
przejść do sedna. Pierwsza część płyty należy do doomowców
zwących się Imperium Cieni, bo tak należy tłumaczyć ich nazwę.
I trzeba przyznać, że nad tymi utworami unosi się atmosfera
starych horrorów, a nastrój i brzmienie również kojarzą się
zdecydowanie z doom metalem. Jednak oprócz tego jest tu naprawdę
sporo szybkich heavy metalowych temp, momentami lekko progresywne,
kosmiczne motywy oraz klawisze przypominające przełom lat 60/70. Do
tego wszystkie kawałki są zaśpiewane po włosku co nie każdemu
może przypaść do gustu. Ogólnie L'Impero Delle Ombre pozostawia
całkiem pozytywne wrażenie, jednak bez wodotrysków. Druga strona
należy do Bud Tribe, czyli zespołu, który założył wokalista
Daniele „Bud” Ancillotti w 1994 roku po odejściu ze Strana
Officina. Resztę składu od początku istnienia tworzą ci sami
ludzie. Trzy utwory zawarte na tym splicie to poprawne heavy metalowe
łojenie, którego słucha się miło, ale nie pozostawia po sobie
wiele. Może się podobać rozpędzony, klasyczny heavy, z fajnymi
solówkami jaki zespół prezentuje w „Star Rider”, czy bujający,
bardziej hard rockowy z dobrym feelingiem „Rule the Lightning”.
Natomiast „Warrior Creed” pomimo poprawności jest zbyt
przeciętny i trochę jednak męczy bułę. Poprawność to jest
chyba dobre określenie na ich granie. Wszystko jest na swoim
miejscu, tylko brakuje błysku i czegoś czym by byli w stanie
zainteresować słuchacza na dłużej. Tak więc podsumowując to
chyba odrobinę ciekawiej zaprezentował się L'Impero Delle Ombre ze
względu na trochę większą oryginalność i ciekawsze kompozycje.
Split ten należy traktować jako ciekawostkę dla kolekcjonerów
wszelakich winylowych wydawnictw. Można posłuchać, ale na pewno
nie jest to niezbędne do życia.
3,5/6
piątek, 21 marca 2014
Eternal Judgment - Fatal Virus ep (2012)
Pierwszy numer na tej epce, tytułowy
„Fatal Virus” jest zdecydowanie najsłabszy. Tak więc, gdybym
gdzieś tam, kiedyś usłyszał tylko ten kawałek to pewnie
zapomniałbym o tym zespole szybko. W żadnym wypadku nie jest to
badziew, ale niczym tak naprawdę nie zaskakuje. Ot poprawny
heavy/thrash. Jednak pozostałe 4 kompozycje są już zdecydowanie
lepsze. Eternal Judgment to młoda ekipa z francuskiej części
Kanady, czyli Quebec. Opisywana epka jest ich drugim wydawnictwem i
została wydana w 2012 roku. Oprócz niej zespół ma na koncie tylko
debiutanckie demo z 2009 roku. Wracając do „Fatal Virus” to jest
to bardziej niż udana rzecz. Pomijając wspominany wcześniej
tytułowy numer, każdy kolejny przynosi konkretną porcję doskonale
skomponowanego i zagranego heavy/thrashu. Słychać wpływy Iced
Earth, Megadeth czy też Destruction. Eternal Judgment potrafią
pisać długie kawałki w taki sposób by nie zanudzić słuchacza.
Posłuchajcie takiego 7-minutowego „PowerDrive”, albo niemal
10-minutowego „By My Own”. Ile się dzieje w tych utworach!
Sekcja jest znakomita, ale to gitary nadają tym numerom niemal
epickiego wydźwięku. Głos wokalisty jak dla mnie bardziej by
pasował do jakiejś crossoverowej kapeli, ale summa summarum też
jest w porządku. Dalej mamy jeszcze wolniejszy, walcowaty, ze
znakomitymi bębnami „War Planet...Prisoners of Hell” oraz
doskonały, rozpędzony i wypełniony świetnymi melodiami „Kill to
Survive”. Trzeba im oddać, że mają talent do tworzenia
przebojowych motywów. Jestem ciekaw co chłopaki wysmażą na pełnej
płycie. Potencjał jest duży, więc ze sporymi nadziejami będę
czekał na kolejne materiały od Eternal Judgment.
5/6
Sacrilege - Demo (1987)
Trochę zespołów o tej nazwie
przewinęło się już przez moje uszy. Tym razem jest to włoski
Sacrilege i jego jedyny wydany materiał, czyli demo z 1987 roku. W
2013 roku nakładem Jolly Roger rec. ukazała się wyłącznie
winylowa reedycja limitowana do 500 sztuk, ze zmienioną okładką i
zremasterowana. Muzyka grana przez tych makaroniarzy to doom metal z
elementami heavy oparty na spuściźnie Sabbathów i Pentagram.
Ciężkie, przestrzenne gitary przywodzą też na myśl Candlemass.
Wokalista Luca Gorna ma trochę histeryczną manierę i nie jest
najmocniejszym punktem tego krążka, ale po kilku przesłuchaniach
zdołałem się do niego przyzwyczaić. Ciekawie wpasowane są
klawisze, które tworzą tajemniczą atmosferę. Teksty i klimat
obracają się w tematyce okultyzmu i ogólnie pojętych ciemnych
spraw. Zdecydowanym hitem jest numer „Devil Woman”, który jest
najszybszym i najbardziej klasycznie heavy metalowym kawałkiem na
płycie. Gitarzysta Nicola Murari i perkusista Mauro Tollini działali
również w bardziej znanym i również doomowym Black Hole, z którym
wydali kilka materiałów w tym znakomity „Land of Mystery”. Demo
Sacrilege nie jest na pewno obowiązkową pozycją dla każdego,
tylko bardziej ciekawostką dla kolekcjonerów starych zapomnianych
metalowych wydawnictw. Oczywiście fanatycy doomu też powinni to
sprawdzić, a gwarantuję, że nie będą zawiedzeni. Tylko pięć
numerów, ale jest czego posłuchać.
4/6
wtorek, 18 marca 2014
Warbringer - IV: Empires Collapse (2013)
Wszystkie wydane dotąd materiały
Warbringer zrobiły na mnie naprawdę duże wrażenie i nigdy nie
ukrywałem, że zespół ten do grona moich ulubieńców. Dlatego też
ze sporą radością przyjąłem fakt ukazania się nowego krążka.
Jednak rzut oka na okładkę zasiał we mnie ziarno niepokoju.
Obrazek, który się na niej znajduje bardziej pasuje do jakiejś
doomowej kapeli, a już na pewno nie przywodzi na myśl thrashowych
napierdalatorów. Do tego jeszcze zmiana loga na „normalne” i już
zacząłem się obawiać wirusa znanego w latach '90 jako „dojrzałość
i poszukiwanie nowych ścieżek”. I faktycznie słychać pewne nowe
inspiracje jednak na szczęście utrzymane w ogólnie pojętych
thrashowych ramach. Pierwszy numer „Horizon” zaczyna się od
spokojnej gitary, a w chwilę później wchodzi konkretna zbasowana
jazda. W tym kawałku dzieje się naprawdę dużo, co daje nam
doskonałe rozeznanie jeśli idzie o resztę płyty. Od ciężkich
zwolnień po blasty. Drugi numer „The turning of the Gears” ma
zwrotki śpiewane przesterowanym głosem z rytmicznym podkładem, a
za chwilę wchodzi typowy exodusowy riff. Nigdy nie przepadałem za
tego typu śpiewem jednak ten kawałek jest na tyle dobry, że jestem
w stanie to jakoś strawić. Następnie mamy praktycznie
hardcore/punkowy „One Dimension” z chwytliwym refrenem i
chórkami. Natomiast „Hunter-seeker” brzmi jak typowo thrashowy
killer, by za chwilę zaskoczyć nas melodiami typowymi dla sceny
gothenburskiej, a momentami nawet blackowymi. Potem jest utwór, do
którego zespół nakręcił klip, czyli „Black sun, black moon”.
Główny riff przywodzi na myśl Judas Priest, natomiast refren znowu
zalatuje Szwecją. Do tego na koniec pojawia się smakowita,
melodyjna solóweczka. Dobry numer. „Scars Remain” jest dość
mocno hardcore'owy, a pod konie pojawiają się rytmiczne łamańce
kojarzące się z progresywnym graniem. W „Dying Light” mamy
powrót do klasycznego thrashowego łojenia, by za chwilę uderzyć
nas ultra klasycznym „Iron City”. Rozpędzony speedowy potwór,
czuć sporo Overkillem, a na koniec jazda już typowo heavy metalowa.
Teraz dla odmiany zwalniamy. „Leviathan” jest wolny,
majestatyczny i ma mroczny klimat. Do tego ten kroczący rytm. Jest
też przyspieszenie z jak zawsze świetnymi solami, a za chwilę znów
powrót do łamania kości. Przedostatnim wałkiem jest „Off with
their Heads”, który jest półtora minutowym slayerowskim strzałem
w mordę. Zajebiście intensywnym i agresywnym z atakującymi
solówkami. Na koniec „Towers of the Serpent”, który zaczyna się
wolno i ciężko, by za moment dać do pieca i przypieprzyć ostrym
riffem. Ostatnie 90 sekund tego utworu jest dla mnie prawdziwym
majstersztykiem i chyba najjaśniejszym punktem tego albumu. Cudowne
melodyjne sola i riffy, a gdy John Kevill zaczyna śpiewać: „I've
seen the golden ages past, the glory days long gone...” to już mam
ciary na plecach. Każdy z muzyków spisał się znakomicie, jednak
dla mnie cichym bohaterem tej płyty jest basista Ben Mottsman.
Fantastyczna robota. Podsumowując, Warbringer odświeżył swój
thrash, pozostając wiernym swoim korzeniom. Nagrał ciekawy krążek,
pełen energii, dobrych melodii i nie zapominając o pierwotnym
pierdolnięciu. Potrafili pewne motywy, do tej pory dla mnie ciężko
strawne tak dopasować do swoich utworów, że słucha się tego po
prostu znakomicie. W tej chwili nie wiem czy jest to lepszy album niż
„Worlds Torn Assunder”, jednak coś czuję, że gdy za kilka lat
najdzie mnie ochota na Warbringer to wrzucę sobie „IV: Empires
Collapse”.
5,3/6
niedziela, 16 marca 2014
Rocka Rollas - Metal Strikes Back (2013)
I znów niezmordowany Ced w natarciu.
Tym razem jest to drugi pełny krążek sygnowany nazwą Rocka
Rollas. Nie tak dawno podniecałem się debiutem tego projektu i tym
razem będzie podobnie. Ten kolo ma niesamowity zmysł do
komponowania heavy metalowych hiciorów. Posłuchajcie choćby takich
„Metalive” czy przede wszystkim „Heavy Metal Strikes Back”,
by zrozumieć o co mi chodzi. Patrząc na jego twórczość pod
jakimkolwiek mianem widać, że nie chodzi mu o bycie oryginalnym,
tylko o to, by grać swoją ukochaną muzykę i tworzyć zajebiste
kawałki. Ten krążek nie jest ani lepszy ani gorszy od debiutu.
Jest dokładnie tak samo znakomity. Ogień wręcz wylatuje z
głośników, a gitary napierdalają nas klasycznymi riffami przez
cały czas trwania tego cacka. Połączenie wpływów Priest, Maiden
i Running Wild oraz szybkości i energii speed metalu dało znakomity
efekt już po raz kolejny. Obok wspomnianych wyżej numerów na uwagę
zasługują też otwierający materiał „Night of the Living
Steel”, ostry, niemalże thrashowy „Blazing Wings” oraz lekko
zalatujący klimatem hamburskich piratów „Swords Raised in
Victory”. Natomiast „Warmachine From Hell” rozpoczyna się
niczym „The Clansman” wiadomo kogo. Ced już standardowo nagrał
wszystko sam, jednak wokalnie wsparł go znany do niedawna z
Hellhound, a obecnie z Shadowkiller Joe Liszt. Aktualnie Rocka Rollas
ma już pełny skład i nic tylko czekać na koncerty. Na żywca ich
muzyka będzie urywać łby, dupy i wszystko inne. W tym momencie już
wiem, że będę brał w ciemno każdy materiał, który wyjdzie spod
łap tego młodego fanatyka. Po fenomenalnym Blazon Stone i świetnym
Mortyr, tym razem czas na Rocka Rollas. Moc!
5,2/6
Cellador - Honor Forth (2011)
Po wydaniu debiutanckiego krążka
„Enter Deception” w 2006 roku zespół Cellador został
okrzyknięty amerykańską odpowiedzią na Dragonforce. I faktycznie
coś w tym było, jednak moim zdaniem był to zdecydowanie lepszy
materiał od tego co prezentują Angole. Później doszło do wymiany
niemal całego składu, a ostał się w nim tylko gitarzysta Chris
Petersen. W 2011 roku Cellador powrócił do świata żywych z pomocą
epki „Honor Forth”. Chris zagrał na nim wszystkie partie gitar,
basu oraz zajął się wokalami. Wspomógł go jedynie klawiszowiec
Diego Valadez oraz sesyjny bębniarz Adam Leeway. W takim zestawieniu
nagrane zostały 4 numery, w których nie zaszły większe zmiany
stylistyczne. W dalszym ciągu jest to power metal utrzymany w
szybkich lub bardzo szybkich tempach z błyskotliwymi partiami gitar
oraz całą masą melodii, które na całe szczęście są utrzymane
w heteroseksualnych normach. Z tych kawałków bije niesamowita
energia, bez której ten akurat gatunek nie może się obejść.
Jakbym miał ich do czegoś porównać to nazwałbym ich dużo
inteligentniejszą wersją Dragonforce, a i odrobinę Lost Horizon
też tu słychać. Co ważne to jest to zdecydowanie gitarowa płyta,
klawisze stanowią jedynie dodatek. Chris świetnie poradził sobie
też z partiami wokalnymi. Śpiewa najczęściej w wysokich
rejestrach, jednak ani przez chwilę nie ma się wątpliwości jakiej
płci jest ten osobnik. „Honor Forth” mi się podoba, a 18 minut
z nim mija bardzo szybko i przyjemnie. Jednak zastanawiam się czy ta
muzyka będzie w stanie zatrzymać moją uwagę na dłużej na pełnym
krążku. Boję się, że większa dawka może być dla mnie już
trochę mniej strawna. Chociaż nie zmienia to faktu, że Cellador
jest klasową grupą. Zespół obecnie dysponuje już pełnym składem
i niedługo powinien nas zaatakować swoim drugim długograjem.
4,5/6
czwartek, 13 marca 2014
Gorefield - As Dawn Bleeds the Sky...(2013)
Właśnie mam za sobą chyba
najbardziej jak dotąd popieprzony dzień w tym roku, którego
zwieńczeniem była podróż do domu magicznym tramwajem. Wśród
pasażerów można było znaleźć m.in. takie indywidua jak kibic z
delirium tremens, człowiek – orkiestra grający jednocześnie na
gitarze, harmonijce i ch... wie czym jeszcze oraz śmierdzący żul.
Do kompletu brakowało jeszcze połykacza ognia i baby z brodą.
Czemu o tym piszę? Otóż od totalnego obłąkania uratowała mnie
płytka zespołu Gorefield, którą namiętnie wałkowałem od samego
rana na swoim mp3. Zespół klasyfikowany jest jako thrashowy, ale
jak dla mnie jest to zdecydowanie zbyt płytkie określenie.
Oczywiście thrashu też tutaj słychać sporo, szczególnie tego z
okolic Bay Area. Jednak oprócz tego mamy przekrój od heavy w stylu
Maiden, Angel Witch, poprzez Manilla Road aż do czasem niemal
stonerowo – sothernowych zagrywek niczym Corrosion of Conformity, z
tym, że te ostatnie to takie bardziej luźne skojarzenia. Słychać,
że tych trzech australijskich małolatów, czerpie z wielu źródeł
i dzięki temu ich muzyka brzmi bardzo świeżo i wypełniona jest
masą niebanalnych melodii. Jak na trio przystało sekcja rytmiczna
gra bardzo gęsto i jest znakomitym uzupełnieniem gitary. Jednak nad
całością dominuje Kurt Tickle wygrywający porywające riffy i
solówki oraz wyśpiewujący czystym, ale zadziornym głosem kolejne
wersy. Moimi faworytami oczywiście są te bardziej heavy metalowe
wałki „End of the Night” czy „Those Who Say Never” jednak
gwarantuję, że każdy z siedmiu numerów składających się na ten
debiut trzyma wysoki poziom. Płytka jest krótka, bo trwa zaledwie
30 minut, ale to też chyba można zaliczyć do plusów. Po prostu
nie ma bata, by kogoś była w stanie znużyć, a co bardziej
prawdopodobne narobi apetytu na następny materiał. Gorefield wydali
ten debiut własnym sumptem, ale coś czuję w kościach, że bardzo
szybko znajdzie się jakiś label chętny wziąć ich pod swoje
skrzydła.
4,9/5
wtorek, 11 marca 2014
Iron Jaws - Guilty of Ignorance (2013)
Poza tym, że nazwa Iron Jaws obiła mi
się kiedyś tam o uszy moja znajomość tej kapeli była równa
zeru. „Guilty of Ignorance” jest ich drugim krążkiem, a wydany
został w ubiegłym roku nakładem Pure Steel rec. Debiutu „Louder
is not Enough” z 2010 roku nie słyszałem, tak więc obędzie się
bez porównań. Włoski kwartet napierdziela znakomity speed metal
oparty na najlepszych wzorcach starej szkoły. Jednak w
przeciwieństwie do Demony oparty jest bardziej na scenach
amerykańskiej i kanadayjskiej. Słychać tu Exciter, Agent Steel,
jedynkę Anthrax. Natomiast gdy w refrenach wchodzą chórki z
miejsca nasuwają się skojarzenia z Running Wild vide utwór
tytułowy. Iron Jaws mają w sobie tak niesamowite pokłady energii,
że nie da się spokojnie usiedzieć na dupie podczas obcowania z tym
krążkiem. Jeśli takie wałki „Guilty of Ignorance”, „Shoot
the Dead”, „Nuclear Disaster” czy „Speed Metal Command” nie
wywołują u Was opętańczego machania banią i darcia ryja wspólnie
z wokalistą to znak, że chyba już jesteście po drugiej stronie
rzeki. Na deser mamy znakomicie odegrany cover genialnego Hallows
Eve. Kurwa, nie mogę być obiektywny słysząc takie granie. Co ja
mogę więcej napisać na temat tej płyty? To jest klasyczny,
pieprzony speed, w którym nie ma miejsca na nowatorskie zagrywki czy
progresywne wstawki. Jest za to do bólu metalowo i tak właśnie
powinno być. Iron Jaws zrobił mi niesamowicie dobrze swoim drugim
krążkiem i oby w przyszłości powtórzyło się to nie raz.
5,2/6
czwartek, 6 marca 2014
Majesty - Banners High (2013)
Mam słabość do tego zespołu od
kiedy tylko usłyszałem ich debiut „Keep it True”, a później
niemalże uzależniłem od kolejnego krążka „Sword and Sorcery”.
Zawsze miałem w dupie głosy antagonistów zarzucających im kicz,
przesadną patetyczność i infantylność. Akurat Majesty potrafiło
te teoretycznie negatywne cechy przekuć w zalety. Pomimo tego, że
chyba już na zawsze przylgnęła do nich łatka „niemieckiego
Manowar” to jednak ekipa pod dowództwem Tareka Maghary potrafiła
wykreować swój sposób grania heavy metalu. Podniosła atmosfera,
specyficzna melodyka i charakterystyczny głos lidera to jego główne
cechy charakterystyczne. Zespół na początku 2013 roku wydał
pierwszy od 7 lat, po eksperymencie zwanym Metalforce, krążek pod
nazwą Majesty. „Thunder Rider” jednak nie spełnił nadziei,
które w nim pokładałem. Brakowało mu energii, dobrych melodii, a
całość brzmiała jakby była robiona na siłę. Dlatego też, gdy
przeczytałem wiadomość, że jeszcze pod koniec tego samego roku
zespół planuje wydać kolejny krążek byłem co do niego bardzo
sceptyczny. Nie obiecywałem sobie po nim nic, a dostałem jeden z
najlepszych albumów Majesty. „Banners High” nie odstaje od
wymienionych na wstępie klasyków, a poprzednika czy też
Metalforce bije na głowę. Już podniosłe intro z narratorem
wprowadzającym nas w historię zawartą na płycie każe nam mieć
nadzieję, że będzie dobrze. I tak faktycznie jest, bo następujący
po nim „We Want His Head” jest naprawdę znakomity. Tak dobrego
numeru Tarek nie stworzył już dawno. Szybki, przepełniony energią
i heavy metalowym ogniem. Idealny wręcz jako otwieracz koncertów.
Reszta utworów trzyma ten sam bardzo wysoki poziom. Następny
„Banners High” jest typowym kawałkiem Majesty i już dzisiaj
chyba można go zaliczyć do ich sztandarowych utworów. Szybszą
część płyty reprezentują jeszcze „Time for Revolution” z
przebojowym refrenem, ostry i agresywny „Bloodshed and Steel”
oraz bardzo melodyjny „All We Want All We Need”. Kolejnym
znakomitym utworem jest utrzymany w marszowym tempie „United by
Freedom” stworzony wręcz na koncerty. „Pray forThunder” to
wolny, majestatyczny walec, w którym dominuje podniosła atmosfera.
„Take Me Home” jest typową balladą Majesty i słucha się jej
naprawdę dobrze. Album kończą „On a Mountain High” i „The
Day When the Battle is Won” z czego chyba bardziej przypadł mi do
gustu ten drugi. Są to dobre numery, ale chyba najsłabsze na
„Banners High”. Tak więc Majesty nagrało jeden z najlepszych
albumów w swojej historii i mam nadzieję, że utrzymają tę formę
jeszcze bardzo długo. Znakomity, przebojowy i szczery True Heavy
Metal. Hail to Majesty!
5/6
Demona - Speaking with the Devil (2013)
Pamiętam moją reakcję, gdy
usłyszałem debiut tej kanadyjsko-chilijskiej formacji „Metal
Through the Time”. Świetna muzyka, ale baaardzo słabe wokale
wywołujące na twarzy a to rozbawienie, a to zażenowanie. Miałem
nadzieję, że głównodowodząca „śpiewająca” gitarzystka
Tanza dojdzie do wniosku, że jednak wielką wokalistką nie zostanie
i skupi się na tym co jej wychodzi dużo lepiej czyli gitarze i
komponowaniu. Pod koniec ubiegłego roku dzięki francuskiej inferno
rec. ukazał się ich drugi krążek „Speaking with the Devil” i
jeśli ktoś słyszał wcześniej debiut to jest to w prostej linii
jego kontynuacja. Tak, więc dostajemy potężną dawkę oldskulowego
speed metalu według najlepszych, przede wszystkim germańskich
receptur. To co gra Demona najbardziej kojarzy mi się z Living
Death, ale także z Vectom czy Iron Angel. Przez zdecydowaną
większość czasu na płycie dominuje speed metalowa jazda bez
trzymanki, jedynie utwór „Demona” jest trochę wolniejszy i
reprezentuje bardziej heavy metalowe oblicze. Pomimo tego, że
niektóre numery są do siebie trochę podobne to jednak niosą ze
sobą sporą dawkę energii i da się wyłowić perełki w rodzaju
„Traitor” czy „Speaking with the Devil”. Zespół nagrał też
cover „Mercenario” nieznanej mi starej baskijskiej kapeli Caid
Deceit. Pozytywną rolę na krążku odgrywa też brzmienie, które
idealnie odwzorowuje klimat pierwszej połowy lat '80, ale
jednocześnie uwypukla każdy instrument, jest selektywne i
dynamiczne. Na koniec kilka słów na temat wokalnej ekwilibrystyki
Tanzy. Tym razem muszę przyznać, że zostałem pozytywnie
zaskoczony. Nie jest to oczywiście mistrzostwo świata, ale jej
gardłowe popisy są już bardziej strawne i nie kaleczą tak mych
uszu. Mniej jęków, sapań i bliżej nieokreślonych dźwięków, a
więcej pewnego, mocnego (oczywiście jak na nią) śpiewu
wystarczyło by nie zepsuć odbioru całego materiału. Tak więc
„Speaking with the Devil” dupy może nie urywa, ale jest to dobra
speed metalowa płyta nie pozbawiona specyficznego uroku. Zyskali
moją sympatię i na pewno posłucham ich kolejnego wytopu.
3,9/6
poniedziałek, 3 marca 2014
Iron Dogs - Free and Wild (2013)
Dopiero co jarałem się debiutem tych
kanadyjskich ortodoksów, a już w moje łapy wpadł ich drugi
krążek. Iron Dogs kontynuują drogę, którą obrali na początku z
tym, że „Free and Wild” jest chyba odrobinę bardziej melodyjna.
Mam wrażenie, że tym razem większy nacisk został położony na
gitarowe harmonie, ale tak naprawdę są to tylko niuanse. To jest w
dalszym ciągu ten sam miks NWoBHM ze speed metalem, gdzie inspiracje
Angel Witch czy Diamond Head spotykają się z Brocas Helm, Manilla
Road oraz Exciter. Tę ciągłość można zauważyć także patrząc
na okładkę, na której ponownie znalazła się naga barbarzynka,
tym razem jednak w towarzystwie uciętych łbów, a nie wilczej
watahy. Tak samo jak w przypadku jedynki nie jest to granie dla
muzycznych estetów czy audiofili. Jest trochę niechlujnie, słychać
pewne niedociągnięcia, a momentami ma się wrażenie słuchania
koncertowego nagrania. Jednak dzięki temu ta muzyka jest
niesamowicie autentyczna i szczera. Dla wszystkich lubujących się w
surowym, barbarzyńskim, ale i melodyjnym metalu głęboko osadzonym
w latach '80 obcowanie z tą płytą powinno być bardzo miłym
doznaniem. Jest jednak jeden mankament - „Free and Wild” trwa
tylko 29 minut. Czemu do kurwy nędzy tak krótko? No ale trudno,
trzeba się cieszyć tym co jest. Nie jestem w stanie stwierdzić czy
ten album jest lepszy czy gorszy od debiutanckiego „Cold Bitch”.
Oba są przezajebiste i powinniście je jak najszybciej sprawdzić.
Tu już nie ma co pisać, tu trzeba słuchać.
5,2/6
niedziela, 2 marca 2014
Mortyr - Rise of the Tyrant (2013)
Pod tą zaczerpniętą z gry
komputerowej nazwą kryje się znany już z Rocka Rollas i Blazon
Stone Ced Forsberg. Tym razem pokazuje swoje thrashowe oblicze, które
jest równie interesujące. „Rise of the Tyrant” ukazało się,
podobnie jak płyty jego innych projektów, nakładem Stormspell rec.
i tak samo jak one zawiera muzykę bardzo wysokich lotów. Ced
ponownie jest odpowiedzialny za wszystkie instrumenty, a jedynie
wokale powierzył człowiekowi zwanemu Jank, którego zadziorny,
surowy głos idealnie pasuje do tego grania. Mortyr podobnie jak
każda inna grupa Ceda charakteryzuje się niesamowitą dawką
energii i melodyjnością. Tak samo jest teraz tyle, że tym razem
jest zdecydowanie więcej agresji. Same hity, żadnych wypełniaczy.
Moimi faworytami na dzień dzisiejszy są numer tytułowy oraz „Show
me to Hell”, ale tak naprawdę lubię je wszystkie. Jako bonus do
płyty dodany jest cover Running Wild „Merciless Death” zagrany
ostrzej niż oryginał, ale również znakomicie. Słychać
fascynację takimi potęgami jak Kreator, Sodom czy Slayer jednak w
Mortyr jest więcej melodii. Ced ma rękę do tworzenia przebojowych
motywów i tutaj również ich nie brakuje. Całość jest bardzo
dobrze zrównoważona. Obok ostrych i agresywnych riffów pojawiają
się melodyjne sola dzięki czemu materiał nie brzmi jednostajnie.
Płyta trwa niecałe 40 minut, więc nie ma się wrażenia przesytu.
Słychać, że Ced gra to na co ma ochotę i nie sili się na
oryginalność. Znając twórczą płodność tego młodego Szweda
nie będziemy długo czekać na kolejną porcję jego muzyki, nie
ważne pod jakim szyldem. Póki co debiut Mortyr cieszy moje uszy i
sądzę, że to zauroczenie jeszcze trochę potrwa. Bardzo mocna
pozycja.
5/6
We Are Legend – Rise of the Legend (2013)
Wytwórnia Pure Legend rec. zapowiadała
debiut niemieckiego We Are Legend jako nową perłę prog/power
metalu. Coś w tym jest stwierdzeniu musi być, bo „Rise of the
Legend” jest nader interesującym krążkiem, który przez ostatnie
kilka dni wałkowałem non stop. Zespół powstał w 2011 roku, a rok
później wypuścił pierwsze i jedyne demo. W składzie znajdują
się muzycy znani choćby z Abraxas czy Stormwitch. Pierwszy utwór
na płycie, znakomity „Hungry Mirrors” zaczyna się niemalże
identycznym motywem na pianinie jak „Edge of Thorns” Savatage,
ale chwilę później nabiera już własnego charakteru. Nie ma tutaj
słabego utworu, natomiast wyróżnia się zdecydowanie wesoły,
niezwykle melodyjny „God is Dreaming”, którego refren uczepił
się mnie na dobre i jak na razie nie zanosi się by uległo to
zmianie w najbliższym czasie. „Out!” uparcie kojarzy mi się z
Gamma Ray i również jest to jeden z bardziej hiciarskich kawałków
na płycie. Zresztą każdy z nich ma w sobie ogromny potencjał.
Pomimo tego, że cały album brzmi bardzo spójnie to jednak każdy
numer zachowuje swoją odmienność i indywidualne oblicze. W każdym
z nich dzieje się bardzo dużo, ale nie odczuwa się przesytu.
Całość jest doskonale wyważona tak, że gdy trzeba dopieprzyć
mocniejszymi gitarami to dopieprzają, a gdy trzeba zwolnić i zagrać
bardziej nastrojowo to też to robią. Do tego cała masa świetnych
melodii. O technicznych umiejętnościach muzyków nawet nie ma sensu
się rozpisywać, są doskonałe. Mi muzyka We Are Legend kojarzy się
z miksem Brainstorm i późniejszego Angel Dust z Savatage (pianino!)
i momentami Queen (chórki). Czasem można też wyczuć lekko
teatralny klimat unoszący się nad tymi dźwiękami. Płyta brzmi
doskonale. Klarownie i selektywnie. Gitary chodzą pięknie,
momentami wręcz wgniatają w fotel. Jedynie bębny czasem brzmią
trochę zbyt plastikowo jak na mój gust. Nie mogę nie wspomnieć o
wokaliście grającym również na pianinie. Selin Schonbeck
dysponuje mocnym głosem i znakomicie potrafi zrobić z niego użytek.
Może zaśpiewać zarówno nisko, zadziornie w średnich rejestrach,
jak i wysoko. Bardzo mocny punkt zespołu. We are Legend nagrał
świetny debiut i bardzo liczę na nich jeśli mowa o przyszłości.
Zdecydowanie pozytywne zaskoczenie.
5/6
Subskrybuj:
Posty (Atom)