Właśnie mam za sobą chyba
najbardziej jak dotąd popieprzony dzień w tym roku, którego
zwieńczeniem była podróż do domu magicznym tramwajem. Wśród
pasażerów można było znaleźć m.in. takie indywidua jak kibic z
delirium tremens, człowiek – orkiestra grający jednocześnie na
gitarze, harmonijce i ch... wie czym jeszcze oraz śmierdzący żul.
Do kompletu brakowało jeszcze połykacza ognia i baby z brodą.
Czemu o tym piszę? Otóż od totalnego obłąkania uratowała mnie
płytka zespołu Gorefield, którą namiętnie wałkowałem od samego
rana na swoim mp3. Zespół klasyfikowany jest jako thrashowy, ale
jak dla mnie jest to zdecydowanie zbyt płytkie określenie.
Oczywiście thrashu też tutaj słychać sporo, szczególnie tego z
okolic Bay Area. Jednak oprócz tego mamy przekrój od heavy w stylu
Maiden, Angel Witch, poprzez Manilla Road aż do czasem niemal
stonerowo – sothernowych zagrywek niczym Corrosion of Conformity, z
tym, że te ostatnie to takie bardziej luźne skojarzenia. Słychać,
że tych trzech australijskich małolatów, czerpie z wielu źródeł
i dzięki temu ich muzyka brzmi bardzo świeżo i wypełniona jest
masą niebanalnych melodii. Jak na trio przystało sekcja rytmiczna
gra bardzo gęsto i jest znakomitym uzupełnieniem gitary. Jednak nad
całością dominuje Kurt Tickle wygrywający porywające riffy i
solówki oraz wyśpiewujący czystym, ale zadziornym głosem kolejne
wersy. Moimi faworytami oczywiście są te bardziej heavy metalowe
wałki „End of the Night” czy „Those Who Say Never” jednak
gwarantuję, że każdy z siedmiu numerów składających się na ten
debiut trzyma wysoki poziom. Płytka jest krótka, bo trwa zaledwie
30 minut, ale to też chyba można zaliczyć do plusów. Po prostu
nie ma bata, by kogoś była w stanie znużyć, a co bardziej
prawdopodobne narobi apetytu na następny materiał. Gorefield wydali
ten debiut własnym sumptem, ale coś czuję w kościach, że bardzo
szybko znajdzie się jakiś label chętny wziąć ich pod swoje
skrzydła.
4,9/5
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz