Dopiero co jarałem się debiutem tych
kanadyjskich ortodoksów, a już w moje łapy wpadł ich drugi
krążek. Iron Dogs kontynuują drogę, którą obrali na początku z
tym, że „Free and Wild” jest chyba odrobinę bardziej melodyjna.
Mam wrażenie, że tym razem większy nacisk został położony na
gitarowe harmonie, ale tak naprawdę są to tylko niuanse. To jest w
dalszym ciągu ten sam miks NWoBHM ze speed metalem, gdzie inspiracje
Angel Witch czy Diamond Head spotykają się z Brocas Helm, Manilla
Road oraz Exciter. Tę ciągłość można zauważyć także patrząc
na okładkę, na której ponownie znalazła się naga barbarzynka,
tym razem jednak w towarzystwie uciętych łbów, a nie wilczej
watahy. Tak samo jak w przypadku jedynki nie jest to granie dla
muzycznych estetów czy audiofili. Jest trochę niechlujnie, słychać
pewne niedociągnięcia, a momentami ma się wrażenie słuchania
koncertowego nagrania. Jednak dzięki temu ta muzyka jest
niesamowicie autentyczna i szczera. Dla wszystkich lubujących się w
surowym, barbarzyńskim, ale i melodyjnym metalu głęboko osadzonym
w latach '80 obcowanie z tą płytą powinno być bardzo miłym
doznaniem. Jest jednak jeden mankament - „Free and Wild” trwa
tylko 29 minut. Czemu do kurwy nędzy tak krótko? No ale trudno,
trzeba się cieszyć tym co jest. Nie jestem w stanie stwierdzić czy
ten album jest lepszy czy gorszy od debiutanckiego „Cold Bitch”.
Oba są przezajebiste i powinniście je jak najszybciej sprawdzić.
Tu już nie ma co pisać, tu trzeba słuchać.
5,2/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz