poniedziałek, 31 października 2011
Exmortus - Beyond the Fall of Time (2011)
Skłamałbym, gdybym powiedział, że czekałem na tą płytę. Debiut kalifornijczyków wydany 3 lata temu był całkiem niezły, ale nie na tyle, żeby jakoś szczególnie wyryć mi się w pamięci. Całkiem sympatyczny Thrash wymieszany z melodyjnym death metalem. Nic specjalnego. Dlatego też kiedy dostałem do recenzji nowy album Exmortus byłem pewien, że będzie to kolejny poprawnie zagrany i brzmiący krążek, który po kilku przesłuchaniach odejdzie w mroki zapomnienia. Jakież było moje zdziwienie gdy po instrumentalnym intro zostałem powalony na ziemię przez utwór „kneel before the steel”. Fantastyczny thrashowy numer! Bardzo motoryczny, okraszony klasycznymi solówkami. Kolejnym pozytywnym zaskoczeniem jest nowy wokalista Conan, którego wokal idealnie wpasował się w styl prezentowany obecnie przez grupę. Śpiewa gardłowo, agresywnie, ale czasami potrafi też zaskoczyć wysokim krzykiem. Jego poprzednik śpiewał bardzo jedno wymiarowo, praktycznie cały czas używając deathowego growlu, co na dłuższą metę było dosyć nużące. W samej muzyce też zaszły spore zmiany. Jest teraz zdecydowanie bardziej jednolita i zwarta. Większość utworów to po prostu klasyczny agresywny Thrash Metal z lekką domieszką Heavy i Death Metalu. Zniknęły na szczęście melo/deathowe patenty, a środek ciężkości został przesunięty bardziej w stronę pierwotnej thrashowej agresji. Nie będę wymieniał najlepszych utworów, ponieważ „Beyond the Fall of Time” jest bardzo wyrównanym albumem. Natomiast wspomnę o dwóch numerach, które troszeczkę różnią się od reszty. Pierwszy to niemalże w 100% Death Metalowy, brutalny i ciężki „Entombed with the pharaohs”. Poprzedzony jest instrumentalnym intrem „Beyond the Nile” , w którym ciężar został połączony z blisko wschodnimi motywami granymi przez gitarę wprowadzając słuchacza w odpowiedni „egipski klimat”. Dalej mamy już naprawdę brutalną jazdę, w której momentami słychać nawet Immolation. Naprawdę świetny numer, który pokazuje że w tym stylu też by sobie dali radę. Drugim utworem jest „Khronos”. Mroczny i bardzo klimatyczny utwór, w którym na tle akustycznych gitar i pięknego sola, Conan wykrzykuje słowa skierowane do greckiego tytana, ojca Zeusa . Jest on na tyle ciekawy, że traktuję go jak pełnoprawny utwór, a nie jak przerywnik dający chwilę oddechu przed kolejnym atakiem. Podsumowując Exmortus nagrał naprawdę świetny krążek i jeśli tylko pozostaną na tej ścieżce i będą kontynuować swój marsz w kierunku, który obrali na „Beyond the fall of Time”, to w przyszłości możemy spodziewać się z ich strony czegoś naprawdę dużego.
5/6
czwartek, 20 października 2011
Ursus – Fuerza Metal (2011)
Ciekawą i dość swojsko brzmiącą nazwę wybrali sobie ci Kolumbijczycy . Jednak nie chodzi o nasze poczciwe traktory, tylko o niedźwiedzia, Zespół powstał w 2001 roku w stolicy kraju Bogocie. 3 lata temu wydali swój debiutancki krążek „Hijos del Metal” (2008), którego niestety nie było mi dane słyszeć. W tym roku Ursus zaatakował nowym albumem „fuerza Metal”Mamy tutaj do czynienia ze Speed/Thrash Metalem zagranym raczej prosto i mpcno osadzonym w latach 80’. Nie znajdziemy tutaj skomplikowanych zagrań, riffy słyszeliśmy już wielokrotnie wcześniej na płytach innych zespołów, a brzmienie też jest typowo undergroundowe ( to akurat jak dla mnie zaleta). Tempa są szybkie lub średnie, momentami perkusista gra niemalże punkowo. Wokalista śpiewa nisko, gardłowo, a w jednym fragmencie pojawiają się nawet growl. Mimo pewnych zastrzeżeń słucha się tego bardzo przyjemnie. Zwłaszcza podobać się mogą chwytliwe refreny, które dodają pewnej przebojowości, szczególnie w takich utworach jak „Infamia Tauricida” i „Larga Vida”. Moim ulubionym utworem jest najdłuższy (05:12) „Marioneta de la Guerra”. Zaczynający się bardzo spokojnie, balladowo, rozwija się w bardzo fajny speedowy numer. Ursus raczej sceny nie zawojuje i pozostanie gwiazdą własnego podwórka, zresztą chyba za bardzo ich to nie wzrusza. Grają naprawdę szczerą muzykę doskanale się przy tym bawiąc i chyba o to właśnie chodzi. Płytę wydała niemiecka Pure Steel Records, więc myślę że zainteresowani zespołem nie powinni mieć problemu ze zdobyciem krążka. „fuerza Metal” to niezły speed/thrash Metal dobry na kilka przesłuchań, ale nie wydaje mi się aby ten materiał zagościł na dłużej w odtwarzaczach i głowach maniaków. Chociaż mogę się mylić.
3,5/6
Dr. Living Dead! - Dr. Living Dead (2011)
Ależ zajebista płytka! Po dwóch demach przyszedł czas na debiutancki album, który czwórka Szwedów wydała w prężnie działającej ostatnimi czasy High Roller Records. Mamy tutaj do czynienia z bardzo energetycznym crossover/thrashem, w którym słychać inspiracje klasykami takimi jak: Suicidal tendencies, Anthrax czy Slayer. Płyta trwa 36 minut i zawiera 16 utworów dzięki czemu nie ma szans, żeby się znudziła. Ja sam przesłuchałem ją już paręnaście razy i jestem pewien, że jeszcze nie raz do niej wrócę. Kolejnym plusem są bardzo dobre wokale Dr. Ape’a, który potrafi płynnie przejść od agresywnego skandowania w zwrotkach do bardziej melodyjnego śpiewu w niektórych refrenach czy też momentami do arayowego falsetu. Do tego dochodzą jeszcze zajebiste chórki. Jestem ciekaw ich występów na żywo, bo jest to po prostu materiał wręcz stworzony na koncerty. Już widzę ten olbrzymi kocioł pod sceną, coś pięknego. Brzmienie jest selektywne, dynamiczne i co najważniejsze idealnie pasujące do takiego grania. Do kompletu mamy jeszcze zabawne teksty oparte w większości na filmach z gatunku Sf/horror podanych w zabawny sposób. Dawno nie słuchałem tak fajnej i świeżej płyty z gatunku crossover/thrash. Od teraz będę pilnie śledził ich rozwój, bo jestem przekonany, że nie pokazali jeszcze wszystkiego na co ich stać.
4,8/6
Warbringer - Worlds Torn Asunder (2011)
Nowy Warbringer! Czy można się było spodziewać po nich czegoś innego niż konkretnego pierdolnięcia między oczy? No Właśnie. Od pierwszych sekund kawałka „Living Weapon” leżymy na deskach. Nokaut następuje już w pierwszej rundzie, a później to już jest zwykłe pastwienie się nad przeciwnikiem tak jak podczas walki Kliczki z Adamkiem. Od początku jesteśmy raczeni doskonałym Thrash Metalem, nawałnicą szybkich i brutalnych riffów. Pojawiają się co jakiś czas zwolnienia, ale i one nie przynoszą wytchnienia. Są niebywale ciężkie, wbijają słuchacza w fotel niczym młot pneumatyczny. Solówki są czasem klasycznie melodyjne, a czasem atonalne, wajchowane niczym w Slayer czy naszym Vader. Nowy bębniarz zrobił kawał dobrej roboty. Gra bardzo agresywnie, gęsto i napędza cała maszynę. Wokal jest na tym samym poziomie, do którego przyzwyczaił nas na poprzednich płytach. Wulgarny i agresywny wrzask pasuje idealnie do muzyki Warbringer. Nie będę się rozpisywał na temat każdego utworu, gdyż wszystkie prezentują zajebiście wysoki poziom. Jedynym wyróżniającym się kawałkiem jest przedostatni na płycie „Behind the Veils of Night”. Jest to spokojny instrumental, który z wokalem mógłby być całkiem sympatyczną balladką.
Piątka Thrashers z Kaliforni poprzednią płytą “Waking Into Nightmare” postawiła sobie poprzeczkę bardzo wysoko. Czy udało się im ją przeskoczyć? Chyba nie. Czy nowa płyta jest słabsza? Na pewno nie. Warbringer utrzymali ten sam wysoki poziom, a nam pozostaje się tylko z tego cieszyć i delektować się ich doskonałym Thrash Metalem.5,5/6
Blatant Disaray - Everyone Dies Alone (2010)
Przyznam się bez bicia, że nie słyszałem wcześniej nic o tym zespole. Po przeszukaniu sieci dowiedziałem się, że Blatant Dissaray istnieje już od 2000 roku, a został złożony przez czterech młodych Amerykanów pochodzących z północnej Karoliny. Opisywana tutaj płyta jest ich debiutem, a wcześniej spłodzili jeszcze ep i demo odpowiednio w 2002 i 2003 roku, czyli dość dawno temu. Pierwszy kontakt z ich muzyką był dla mnie ogromnym zaskoczeniem. Chłopaki wymiatają zajebisty, melodyjny Thrash w stylu Bay Area. Słychać po trochu Forbidden, Heathen i przede wszystkim Testament. Zwłaszcza głos wokalisty jest momentami bardzo zbliżony do maniery wczesnego Chucka Billy’ego. W tych utworach dzieje się tyle, że nie ma miejsca na nudę. Masa świetnych riffów i solówek, zmiany tempa i ciekawe melodie. Poziom techniczny muzyków stoi na bardzo wysokim poziomie co może dziwić zważywszy na to, że jest to debiut. Kiedy jednak spojrzymy na staż grupy wszystko staje się jasne. Kolejną zaletą tego materiału jest jego chwytliwość. Melodie nie wpadają jednym i wypadają drugim uchem jak to ma miejsce w przypadku wielu innych kapel, tylko wkręcają się w mózg i zostają tam na długo. Sam przyłapałem się na nuceniu od czasu do czasu poszczególnych fragmentów tej płyty. Zwłaszcza refren do „Down and Out” nie daje mi spokoju swoją Testamentową melodyką i przebojowością. Poza tym ciężko wymienić jakiś faworytów. Jest to bardzo równa płyta bez żadnych słabych punktów. Polecam nie tylko fanom Thrashu, ale ogólnie dobrego Metalu. Od teraz będę bacznie śledził poczynania Blatant Dissaray.
5/6
Antichrist - Forbidden World (2011)
Aaarrrggghhh!!! Jak ja uwielbiam takie archaiczne granie. Black/Speed w starym stylu, wzorowany na takich monumentach jak „Sentence of Death/Infernal Overkill” czy „Show no Mercy”. Produkcja jest mocno oldskulowa i garażowa, ale taka właśnie być powinna. Czystsze brzmienie mogłoby zabić ducha tej muzyki, a tak mamy tutaj wszystko co trzeba. Klasyczne riffy, wysoki wrzask wokalisty często zakończony falsetem a’la Schmier czy Araya, diabelskie teksty i atmosferę. Duch wczesnych lat 80-tych wypełnia ten krążek. Wystarczy zresztą spojrzeć na fotkę zespołu. Prawdziwy Metal srający na wszelkie trendy. Wracając do muzyki, to obok klasycznych 3-4 minutowych speedowych killerów mamy tutaj również dwa niemalże epickie hymny „Necropolis” i „Minotaur” trwające ponad 8 minut. Co ciekawe obydwu słucha się wyśmienicie bez chwili znużenia. Szczególnie w tym drugim dużo się dzieje. Masa riffów i solówek, marszowy rytm, który z czasem przechodzi w galop. Coś pięknego! Chyba najlepszy kawałek na tym albumie. W niektórych utworach możemy odnaleźć także typowo Heavy Metalowe patenty i riffy, zagrane jednak w mocno przybrudzony i charakterystyczny dla grupy sposób. Jest tutaj też bardzo przyjemna instrumentalna miniaturka, czyli tytułowy „Forbidden World”. Natomiast refren w ostatnim na płycie „Terror Dimension” kojarzy mi się z „Don’t Trust the Saint” Bulldozer’a. Dobrze radzę wszystkim maniakom starego i diabelskiego Metalu, aby zwrócili uwagę na tych pięciu Szwedów. Dla mnie naprawdę duża niespodzianka.
5/6
niedziela, 18 września 2011
Holy Martyr - Invincible (2011)
Włoscy piewcy historii starożytnej na swojej najnowszej, trzeciej płycie postanowili troszeczkę zmienić tematykę utworów. Zabrali więc słuchaczy w podróż z antycznej Gecji i Rzymu na daleki wschód, do średniowiecznej Japonii. Mówiąc szczerze, gdy o tym usłyszałem byłem w lekkim szoku, ale w sumie czemu nie?
Obok autentycznych wydarzeń historycznych tj. bitwy pod Sekigaharą czy też pod Nagashino, mamy tutaj również utwory inspirowane filmami Akira Kurosawy "Siedmiu samurajów" i "Sobowtór" oraz historią o ślepym wojowniku - "Zatoichi". A jak to się przekłada na muzykę? Fantastycznie! Zespół bardzo dobrze oddał daleko- wschodni klimat, bez nachalnych orientalizmów. Jest mniej surowo i epicko niż na wcześniejszych płytach, ale jak już pojawi się jakiś patetyczny motyw to ciarki chodzą po plecach (Kagemusha!). Najwięcej jest tutaj klasycznego Heavy Metalu w klimacie Iron Maiden, ale z gęstszym brzmieniem.
Holy Martyr, mimo pewnych podobieństw do innych grup, wypracował typową dla siebie melodykę utworów. Masa świetnych riffów i solówek, bardzo dobry i słyszalny bas oraz napędzająca całość perkusja stoją na najwyższym poziomie. Jednak klasą samą dla siebie jest wokalista - Alex Mereu. To co wyprawia ten człowiek powoduje długotrwały opad szczęki. Raz śpiewa nisko, drapieżnie i z lekką chrypką ( Przypomina mi się wtedy Blaze Bayley, ale to tylko takie luźne skojarzenie), by za moment przejść do wyższych, epickich i melancholijnych zaśpiewów. Już w tej chwili jest dla mnie jednym z lepszych i bardziej charakterystycznych wokalistów na scenie Heavy. Na płycie nie ma słabych utworów, ale kilka z nich zdecydowanie wyróżnia się " Ghost Dog" zagrany w średnich, marszowych tempach, "Schihinin No Samurai", "Kagemusha" mój ulubiony, najdłuższy i najbardziej epicki hymn oraz "Zatoichi". Polecam ten album każdemu kto chciałby na te 55 minut przenieść się w czasie do dawnej Japonii, gdzie honor i kodeks samuraja były najważniejsze, a także każdemu fanowi klasycznego Heavy Metalu.
9,5/10
środa, 3 sierpnia 2011
Katana - Heads Will Roll (2011)
Dziwne, że do tej pory nie było jeszcze kapeli o tej nazwie. Prosta i zarazem bardzo metalowa. Dopiero w 2006 roku w Szwecji powstała Katana. Ja natomiast o istnieniu tej grupy dowiedziałem się z pewnego bloga, na którym były podane zapowiedzi tegorocznych premier. Okładka, nazwa i tytuł płyty zainteresowały mnie dość mocno, więc jak tylko ujrzała światło dzienne od razu zabrałem się za odsłuch. Od początku słychać, że podobieństwa do innych szwedzkich grup tj. HammerFall (mniej) czy Crystal Eyes (bardziej-brzmienie i melodyka). Pierwszy utwór "Livin' without fear" nie porywa. Nie jest to zły kawałek, szczególnie maidenowy riff podczas zwrotek, ale jednak nie należy do moich faworytów. Następny numer "Blade of Katana" to już jest jeden z hitów tego albumu. Zadziornie i bardzie po męsku zagrane zwrotki i zajebiście chwytliwy refren kojarzący się z ww Crystal Eyes. Zresztą dalej jest również dużo odniesień do tej kapeli. "Phoenix on fire" jest troszkę wolniejszym utworem zaczynającym się klasycznym Heavy Metalowym riffem. W dalszej części mamy fajne chórki i znowu fajny, melodyjny refren. Kolejną rzeczą, która podoba mi się na albumie są solówki. Naprawdę dobrze zagrane i nie będące tylko zapełniaczami. "Neverending World" to wg mnie największy hicior i potencjalny koncertowy killer idealny do śpiewania wspólnie z publicznością. Następny "Heart of Tokyo" klimatem przypomina mi Enforcer. Bardzo dobry numer. Podobnie jaki ciężki i dosyć mroczny "Asia in sight", który jest jednym z moich faworytów. Dobre riffy, dobre melodie czyli wszystko czego potrzebuje Heavy Metalowy kawałek. "Across the stars" zaczyna się od dość oklepanego riffu, ale nie przeszkadza to za bardzo. Dobry kawałek, w którym słychać i HammerFall i słynne Dickinsonowskie "oooooo" przywodzące na myśl nieśmiertelny "Seventh son..." przechodzące w wesoły refren, który akurat średnio mi podchodzi. "Rebel Ride" najkrótszy na płycie, ale zajebisty numer w klimacie MWOBHM. No i na koniec w odróżnieniu od poprzednika tym razem najdłuższy "Quest for Hades". Na początek klasyczny Harrisowski bass i klimatycznie plumkająca gitarka brzmią jak żywcem wyjęte z "Afraid to shoot strangers" lub ze zwolnienia w "rime of the ancient mariner". No i oczywiście narratorski sposób śpiewania wokalisty. Klasyczny Maiden! Dalej zespół się rozpędza i już gra bardziej po swojemu. Mimo tych ewidentnych zapożyczeń jest to jeden z najlepszych kawałków Katany, jeśli nie najlepszy. Podsumowując jest to zajebiście udany debiut młodej szwedzkiej grupy. Do minusów zaliczył bym czasem zbytnią cukierkowość, ale na dłuższą metę nie jest to problem. Wbrew pozorom nie jest to granie na jedno kopyto, utwory różnią się od siebie, a wiele fragmentów chodzi człowiekowi po głowie jeszcze długi czas. Polecam!
8/10
sobota, 18 czerwca 2011
Axe Battler - The Wrath Of My Steel (Ep) (2010)
Zespół Axe Battler istnieje niezbyt długo, bo od 2009 roku, a pochodzi ze stolicy Chile - Santiago. Moje zainteresowanie wzbudziły nazwa grupy i tytuł tego materiału, które wzbudziły u mnie apetyt na kawał surowego epickiego grania w klimacie Manilla Road czy Brocas Helm. Gdy do moich uszu doszły pierwsze dźwięki "Killers of the Night" okazało się, że chłopaki naparzają klasyczny brytyjski Heavy i brzmią jak jakiś zaginiony na początku lat 80' diament NWOBHM. To Ep zawiera 4 autorskie utwory grupy: wspomniany wcześniej "Killer of the Night", dalej jest mój osobisty faworyt, tytułowy "The Wrath of My Steel", ballada "At the Backstreet (she awaits)" kojarzące się budową i samym klimatem z wczesnym Iron Maiden, No i kolejny szybki "Minotaur's Labyrinth". Na sam koniec mamy cover Duńczyków z Witch Cross "Fight the Fire". Jak dla mnie jest to jeden z najbardziej obiecujących zespołów w Heavy Metalowym podziemiu i z niecierpliwością będę czekał na ich pełnowymiarowy debiut. Mam naprawdę dużą nadzieję, że Chilijczykom uda się znaleźć jakąś wytwórnię gotową wydać ich materiał. Rewelacyjny Metal w klimacie Tokyo Blade, Tank czy wczesnego Maiden. Polecam wszystkim!
piątek, 17 czerwca 2011
DoomSword - The Eternal Battle (2011)
Rok 2011 obfituje w nowe materiały moich ulubionych wykonawców i jak dotąd żaden z nich mnie nie rozczarował. Podobnie jest z piątym albumem bogów epickiego viking/doom Metalu. Jak zwykle nie zawodzą i grają dokładnie to czego oczekują fani. Na nowej płycie jest może więcej szybszych i klasycznie Heavy Metalowych momentów, jednak brzmienie, same kompozycje i ogólny klimat całości pozostał ten sam. Dalej mamy tutaj hołd dla bogów takich jak Manilla Road, Manowar, Candlemass czy Bathory, ale to wszystko doprawione jest kilkoma elementami typowymi dla DoomSword. Jakimi? Na pewno jest to wojowniczy sposób śpiewania i wokal Deathmastera, epickie Chórki i sama melodyka i kompozycja utworów. Od pierwszego dźwięku słychać czyja to płyta kręci się w odtwarzaczu. Nie ma tutaj zbędnych popisów instrumentalnych (zresztą nigdy takowych nie było), ani klawiszowych plam. Zespół bez żadnych dodatków, przy użyciu klasycznego rockowego instrumentarium tworzy tak wspaniały klimat, że podczas słuchania tej płyty ma się ochotę pochwycić za miecz i sponiewierać każdego wroga. Wszystkie utworu prezentują wysoki poziom, jednak jeśli już miałbym jakieś wyróżnić byłyby to: nastrojowy "Soldier of Fortune", marszowy z piękną melodią i epickim , podniosłym refrenem "Song of the Black Swords". W tym kawałku Deathmaster momentami śpiewa z nosową manierą charakterystyczną dla JW Marka Sheltona. No i na samym końcu czeka na nas absolutny hit "Warlife". To jest właśnie to za co kocham epic Metal!. Piękne podniosłe melodie, jednocześnie wojownicze i melancholijne. Słuchając tego hymnu odczuwam tęsknotę za dawnymi czasami, gdzie siła, męskość, honor, odwaga i ojczyzna nie były pustymi hasłami. Na szczęście są jeszcze takie zespoły jak DoomSword, dzięki którym możemy w dzisiejszych skurwiałych czasach, żyją pośród skarlałych, homoseksualnych młodzięńcow, choć na chwilę znależć się w innym świecie dalekim od ścierwa codzienności . Młoty w górę! Up the Hammers!
5,5/6
poniedziałek, 13 czerwca 2011
Iron Maiden - The Final Frontier (2010)
Zespół-instytucja, legenda, dla fanatycznych wielbicieli coś więcej niż muzyka, to styl życia. O kim mowa? Oczywiście o najlepszej i najważniejszej Heavy Metalowej grupie świata-Iron Maiden!!! Uznałem, że co jak co, ale ostatnią płytę Dziewicy wypadało by opisać. Oczekiwania związane z tym materiałem miałem ogromne, zresztą jak zawsze w przypadku Harrisa&co. Po genialnym powrocie Bruce'a i Adriana do zespołu i magicznej płycie "Brave New World", Ironi nagrali 2 albumy bardzo dobre, ale którym czegoś brakowało. Do "Matter of Life and Death" przekonywałem się chyba ze 3 lata, ale na całe szczęście z odpowiednim skutkiem. O ostatnim ich dziele postanowiłem napisać dopiero teraz, czyli prawie rok od premiery, więc wydaje mi się, że już zdążyłem na tyle ochłonąć, by być obiektywnym. No to jedziemy:
"Satellite 15... The Final Frontier"- początek bardzo nietypowy jak na Maiden, niemalże mechaniczne dźwięki z jęczącą gitarą wprowadzają słuchacza w futurystyczny, kosmiczny klimat. Rozpaczliwy śpiew Dickinsona wcielającego się w astronautę tracącego kontakt z Ziemią pogłębia jeszcze ten nastrój. Następnie utwór płynnie przechodzi we właściwy utwór czyli "The Final Frontier". Świetny otwieracz, klasyczny Hard Rockowy numer.
"El Dorado"- Zaczyna się od gitary kojarzącej mi się trochę z "Wasted Years". Następnie wchodzi ten cudowny bas i rozpoczyna się klasyczne Ironowanie. Bardzo dobry numer z trochę słabszym refrenem. Dla mnie najsłabszy utwór na płycie. Tekstowo wiadomo: Legendarne miasto złota-El Dorado.
"Mother of Mercy"- Utwór opowiadający o rozterkach żołnierza, zastanawiającego się po co tak naprawdę bierze udział w tej wojnie i proszącego boga o wybaczenie. Jest to chyba jeden z ulubionych tematów Steve'a i Bruce'a. Muzycznie jest to świetny, utrzymany w średnim tempie kawałek z bardzo fajnym, chwytliwym refrenem.
"Coming Home"- No i mamy balladę. Jest to jeden z najlepszych utworów na płycie, kojarzy mi się trochę z solowymi dokonaniami Dickinsona. Spokojne zwrotki przechodzą w mocniejszy refren, który jest naprawdę przepiękny. Gdy Bruce wyśpiewuje kolejne wersy opowiadające o wielkiej tęsknocie i powrotach do jego ukochanej ojczyzny, człowieka ogarnia mocno nostalgiczny klimat. Piękny numer.
"The Alchemist" - Szybki, klasyczny kawałek Iron Maiden, kojarzący się z takimi utworami jak np. "The fallen Angel". Nic nadzwyczajnego dla zespołu, po prostu kolejny świetny numer. Najszybszy i najkrótszy na płycie.
"Isle of Avalon"- No i zaczynamy drugą połówkę płyty. Od tego utworu już do końca będzie bardzo epicko. Maideni są mistrzami w tworzeniu długich, tajemniczych kompozycji takich jak właśnie opisywana. Rozpoczyna się bardzo spokojnie i nastrojowo od basu i wokalu Bruce'a. Następnie rozpędza się by za moment znów zwolnić i przejść w prawdziwy prog Metalowy majstersztyk. Coś wspaniałego. W tym utworze dzieje się niesamowicie dużo, więc nuda nam nie grozi. Historia tajemniczej wyspy Avalon opowiedziane przez Iron Maiden nabrała nowego smaku, Cudo!
"Starblind"- Od razu muszę zaznaczyć że jest to jeden z najpiękniejszych utworów jakie słyszałem w ostatnim czasie. Brzmi jak połączenie klimat "Somewhere in Time" i "VirtualXI". Raczej spokojny, zagrany w średnich tempach z cudownymi solówkami brzmiącymi tak jakby były wyjęte z ww płyty z 1986r.Absolutny hit i gwarantowane wzruszenia u każdego starego fana Żelaznej dziewicy.
"The Talisman"- Zaczyna się od pięknej melodii granej na gitarze klasycznej i spokojnego śpiewu Dickinsona. Po ponad 2-óch minutach wchodzą ciężkie gitary i numer nabiera tempa. Świetne zwrotki, zajebisty refren i jak zawsze genialne solówki i dialogi gitarzystów. Kolejny rozpieprzający kawałek.
"The Man Who Would Be King"- Ta piosenka ma tak piękną melodię, że zawsze słucham jej ze łzami w oczach i z ciarami na całym ciele. Posłuchajcie tego początku. Tak mogą grać tylko wybrańcy Bogów, a z takimi niewątpliwie mamy do czynienia. Magia sączy się z każdego dźwięku.
"When the Wild Wind Blows"- No i niestety koniec. Ale za to jaki! Jako ostatni mamy jeden z najlepszych epickich hymnów ostatnich lat. Geniusz w każdym calu i strzał w ryj wszystkim niedowiarkom i pseudo krytykom. Podobno takie granie jest niemodne??? Hahahaha Steve nic sobie z was kurwa nie robi i dalej komponuje najlepsze utwory świata. 11 minut czystej ekstazy! Właśnie za taki Maiden miliony fanatyków na całym świecie dałoby się pokroić.
Powoli będę kończył, bo już jestem bliski obłędu. Maiden nagrał fenomenalną płytę i mam nadzieję, że wbrew tytułowi nie ostatnią. Można się czepiać o takie drobiazgi jak zbyt płaskie brzmienie nie potrafiące w pełni wydobyć tego co najlepsze z 3 gitar. Można się czepiać, że Bruce już nie jest w takiej formie jak kiedyś. Oczywiście, że można, ale po co? Pieprzyć to! Zamiast przejmować się zupełnie nieistotnymi szczegółami dajcie się porwać przepięknej muzyce tworzonej przez najlepszy zespół świata- Iron Maiden!
6/6Up The Irons!
czwartek, 2 czerwca 2011
Stormwarrior - Heathen Warrior (2011)
Niemieccy piewcy True Metalu i kultury północnej Europy wydali wreszcie po 3 latach nowy album. Chłopaki nigdy nie należeli do zbyt płodnych zespołów, ale może to i dobrze. W końcu nie liczy się ilość tylko jakość. A ta jak zwykle jest baaaaardzo dobra wręcz zajebista. Stormwarrior nagrali chyba najlepszą i zdecydowanie najbardziej dojrzałą płytę w swojej karierze. Kontynuują drogę, którą poszli na "Heading Northe". Jak zwykle jest tak niesamowicie dynamicznie, że ciężko w trakcie słuchanie wysiedzieć na miejscu. Gitary brzmią wyśmienicie, a solówki są chyba najlepsze w ich dotychczasowej twórczości. Bass jest doskonale słyszalny i tworzy fantastyczny melodyjny podkład pod riffy. Kojarzy mi się to trochę z "Piece of Mind" Maiden'ów. Oczywiście podniosłe refreny ozdobione są chórkami, a podczas niektórych zwolnień Lars śpiewa niżej i spokojniej co wcześniej raczej się nie zdarzało. Album ma tą zaletę, że z każdym przesłuchaniem podoba mi się bardziej i co chwilę zmieniają się moje ulubione utwory. Ciężko jest wskazać najlepsze kawałki, ponieważ wszystkie reprezentują równy, zajebiście wysoki poziom. Wszyscy z was, którzy słyszeli już poprzednie dokonania zespołu i jeśli zrobiły one na was pozytywne wrażenie (nie widzę innej możliwości hehe) na pewno zakochają się w tej płycie od pierwszego przesłuchania. Natomiast reszta, która nie miała jeszcze przyjemności obcowania z muzyką załogi z Hamburga mogę tylko powiedzieć, że jeśli jesteście zaczarowani muzyką tworzoną przez takich gigantów jak wczesne Helloween czy Running Wild to jest to kolejny zespół, który na stałe zagości w waszym Heavy Metalowym panteonie pośród innych bogów. Nie będę opisywał poszczególnych utworów, gdyż nie widzę w tym większego sensu. Nie marnujmy więc czasu na bzdury tylko słuchajmy tej wielkiej płyty. Stormwarrior jest na szczycie i chyba pozostanie tam jeszcze długo.If it's not in your bloode, you will never understande!
5,8/6
niedziela, 29 maja 2011
Twisted Tower Dire - Make It Dark (2011)
Po wielu perypetiach, na które natrafili Amerykanie z Twisted Tower Dire wreszcie wydali nowy album nazwany "Make It Dark". Płyta anonsowana była już w 2009 roku, no ale tak już czasem bywa. Cieszmy się, że wreszcie trafiła w nasze ręce. Jest to już 5 pełnowymiarowy CD zespołu i pierwszy z nowym wokalistą Jonnym Aune, który w 2007 roku zastąpił Tony'ego Taylora od dłuższego czasu borykającego się z depresją i uzależnieniem od dragów (w 2010 roku zginął w wypadku samochodowym R.I.P.). Jaka jest ta płyta? Przede wszystkim krótka, bo zawierająca jedynie 8 utworów trwających w sumie niecałe 37 min. Trochę niedużo jak na 4 lata czekania. Jednak sama muzyka wynagradza te mankamenty. Klasyczny Heavy z wpływami brytyjskiej nowej fali. Bardzo chwytliwe i wręcz radosne granie. Jestem fanem ich poprzednich płyt, a w szczególności "Crest of the Martyrs" i wydaje mi się, że nowym albumem jej nie przebili, jednakże jest to kawał naprawdę porządnego Metalu. Brzmienie jest zdecydowanie lepsze niż na poprzedniczce "Netherworlds" i muzycznie chyba też jest trochę lepiej. O ile na ww albumie słychać było, że zespół ma bardzo ciężki okres, w niektórych utworach jakby brakowało ikry (to cholerne brzmienie), a wokalista śpiewał jak trochę zmęczony Cans (Jak na kolesia w stanie konkretnej depresji i tak spisał się na medal), tak od "Make It Dark" aż bije radość grania. Wystarczy posłuchać mojego ulubionego "The Only Way". Cóż za hit. Nowy wokalista śpiewa równie wysoko jak poprzednik jednak zdecydowanie bardziej drapieżnie. Słychać, że w zespół wstąpiły nowe siły, więc nie pozostaje nam nic innego jak tylko słuchając tego albumu oczekiwać na następny, miejmy nadzieję, że nie prze kolejne 4 lata. Ci goście posiadają naprawdę duży potencjał i bardzo mnie cieszy, że wrócili na właściwe tory i nagrają jeszcze wiele wspaniałych Heavy Metalowych hymnów. Powodzenia panowie i witamy z powrotem!
4,5/6
wtorek, 17 maja 2011
Wizard - ...Of Wariwulfs and Bluotvarwes
Niemiecki zespół Wizard dowodzony przez wokalistę Svena D'Anna wydał w tym roku już 9 album. Od 1995 roku, co 2 lata, wypuszczają z zadziwiającą regularnością kolejne krążki zawierające klasyczny True Heavy Metal. Nie inaczej jest i tym razem. Pierwszy utwór, tytułowy, rozpoczyna szybkie bicie perkusji, a za moment wchodzą gitary i już słyszymy, że do brzmienia nie będzie się można za bardzo przyczepić. Jest przede wszystkim dynamiczne, czyli takie,jakie być powinno i jakiego zabrakło ich płycie sprzed 4 lat "Goochan". Zwrotki kojarzą się jednoznacznie z Manowar ("Hand of Doom"), ale refren to już typowy Wizard. Melodyjny i pozostający w głowie na długo. Następny "Undead Insanity", zaczyna się od melodyjnych gitar i jest chyba jednym z najbardziej hiciarskich kawałków. Ten refren jest tak chwytliwy, że nie można się od niego uwolnić. "Taste of Fear" po nastrojowym i spokojnym wstępie rozwija się w prawdziwego killera. Sven śpiewa w nim bardzo agresywnie. Refren jest znowu bardzo melodyjny, ale to już tradycja jeśli o nich chodzi. Świetny numer! Kolejny "Bluotvarwes" jest skonstruowany podobnie co poprzednik i jest równie dobry. Dalej mamy jeden z moich ulubionych "Messenger of Death", który można nazwać taką "pół-balladą". Utrzymany w średnim tempie, niezwykle melodyjny, ale bez grama pedalstwa. W refrenie obowiązkowe, "wojownicze" chórki, a pod koniec epickie zwolnienie, po którym wchodzi nostalgiczna solówka. Bez wątpienia jeden z najmocniejszych punktów tego krążka. Następnie mamy raczej takiego typowego średniaka, czyli "In the Sign of the Cross". Nie za mocny, przyjemny. Nie jest to zły kawałek, wręcz przeciwnie. Jednak przy poprzednich utworach niczym się nie wyróżnia. Kolejny "far Maiden Mine" jest najdelikatniejszy na całym albumie. Refren z klawiszami w tle brzmi jakby był to jakiś zespół z kręgu melodic/aor. Według mnie zdecydowanie odstaje od reszty i jest to najsłabsza piosenka tutaj. Chociaż pewnie znajdą się tacy, którzy będą uważali wręcz odwrotnie.Dalej mamy powrót na właściwe tory w postaci zajebistego, ciężkiego "Heart Eater". Mam nadzieję, że ten kawałek będzie grany przez chłopaków na gigach, bo jest wręcz do tego stworzony. Natomiast "hagr" to znów typowy Wizard z szybkimi zwrotkami i wolniejszym chóralnym refrenem, który znowu wgryza się w czaszkę. Sven & co. mają talent do tworzenia chwytliwych i łatwych do zapamiętania melodii. Cytując klasyka: "Mają rozmach skurwysyny!". Przedostatni "Bletzer" jest typowym rozpędzonym powerem kojarzącym się z Hammerfall czy bloodbound". Bardzo miły, ale nie zabija. No i wreszcie na końcu mamy utworek pt. "Hagen von Stein ". Nic specjalnego. Poprawny, dobrze zagrany Heavy Metalowy utwór, nie wychodzący przed szereg. No więc podsumujmy. Jaki jest dziewiąty album Wizard? Chyba taki jakiego oczekiwali wszyscy fani grupy, czyli bardzo dobry. Kilka utworów ma szansę stać się kolejnymi klasykami koncertowymi. Porównując do poprzedniczki "Thor", po paru pierwszych przesłuchaniach wydawało mi się że jednak nowy wytop "czarodzieja" jest trochę słabszy. Jednak po pewnym czasie szala się wyrównała i teraz oba krążki stawiam w tym samym rzędzie.Płyta raczej tylko dla wiernych fanów (do których i ja się zaliczam), gdyż nie wydaje mi się by była w stanie zainteresować kogokolwiek spoza kręgu wyznawców True Heavy Metalu. Czy to źle? Myślę właśnie, że zajebiście! W czasach odkrywania nowych horyzontów i starania się być na siłę progresywnym cieszy mnie, że są takie kapele jak Wizard, na które zawsze można liczyć i oczekiwać od nich określonej muzyki granej z sercem i dumą. Hail Wizard!
4,8/6
środa, 4 maja 2011
Gravehill - Rites of the Pentagram (2009)
Amerykańskie komando Gravehill istnieje od 2001 roku. Jak do tej pory nagrali 2 ep, 1 demo i pełny album "Rites of the Pentagram". Właśnie o tej płycie postanowiłem napisać parę słów. Muzyka na niej zawarta to konglomerat Thrashu i oldskulowego Death Metalu z odrobiną Blacku. Od pierwszych dźwięków słychać, że kolesie nie kalkulują, posiadają głęboko w dupie ogólnie panujące trendy i nie starają się być na siłę oryginalni. Napierdalają szybki i agresywny Metal z "niemodnymi" tekstami na temat szatana, okultyzmu, śmierci. Dzięki temu, że płyta nie trwa zbyt długo ( 38 min ) to słucha jej się wyśmienicie i nie odczuwa znużenia. Brzmienie jest bardzo dobre , dzięki czemu nie ma się wrażenia obcowania z jakimś demem zapomnianej hordy z przełomu lat 80/90. Bardzo dobre riffy, słyszalny bas i deathowy, acz wyraźny wokal są napędzane przez mocne i równe gary. Dopełnieniem całości są melodyjne, mroczne i naprawdę interesujące solówki. Słychać w muzyce Gravehill dużo starego Death Metalu z Bolt Thrower na czele (szczególnie w zwolnieniach), Sodom, Celtic Frost, Desaster etc. Polecam wszystkim miłośnikom ww kapel oraz każdemu maniakowi diabelskiego, podziemnego Metalu starej szkoły.
4,4/6
wtorek, 19 kwietnia 2011
Ross the Boss - Hailstorm (2010)
Ross the Boss, legendarny ex gitarzysta Manowar, jak widać na dobre powrócił do grania Heavy Metalu. I chwała mu za to, gdyż dobrej muzyki nigdy za wiele. Podczas, gdy Manowar ostatnio pogrążył się mocno w odmętach symfoniki, która na ich ostatniej płycie (skądinąd bardzo dobrej) zaczęła coraz bardziej wypierać Metal, którego są samozwańczymi królami, tak Ross z kolegami tworzy stal czystą jak łza. Pierwsza płyta "New Metal Leader" została wydana w 2008 roku i spotkała się z ciepłym przyjęciem fanów. Był to bardzo dobry, czysty gatunkowo materiał i szczerze mówiąc bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Dlatego też z niemałym zainteresowaniem oczekiwałem kolejnego wytopu Bossa. No więc jaka jest to płyta? Czy jest lepsza od poprzedniczki? Chyba nie, ale też nie jest gorsza. Grupa utrzymuje równy, wysoki poziom. Wokalista śpiewa jakby pewniej i zadziorniej, mome ntami kojarząc mi się z Larsem Ramcke ze Stormwarrior. To jest na pewno zaskoczenie na plus. Muzycznie mamy tu, tak jak i na poprzedniej płycie do czynienia z czystym jak łza Heavy Metalem. Jakby to porównać do Manowar? Na pewno daleko tej płycie do epickości, barbarzyństwa i surowości pierwszych 4 płyt. Najbliższe skojarzenie to chyba Fihting the World - Kings of Metal. Na szczęście Ross nie idzie na łatwiznę i nie odcina kuponów od sławy swojego poprzedniego bandu. Większość utworów to klasyczne Heavy, może z wyjątkiem "Burn Alive", który wg mnie jest najsłabszym kawałkiem na płycie i momentami zalatuje dla mnie glamem, którego nie trawię. Na szczęście po nim rozkłada mnie na łopatki następny w kolejności "Crom", który jest klasycznym epic Metalowym hymnem! Mój osobisty faworyt! W pamięci na dłużej zostały mi również "Dead man's curve", "Hailstorm", posiadający fajne tło tworzone chyba na hammondach "Among the ruins" i kolejn epicka pieśń, nazwana bardzo adekwatnie "Empire's Anthem". Reszta jest również na odpowiednim poziomie. Album spełnił pokładane w nim nadzieję i pozwala z optymizmem oczekiwać kolejnych wydawnictw Rossa the Bossa i jego załogi. Skoro jego byli koledzy nie chcą nas odwiedzić od wielu lat, to może on by wpadł do Polski? Chyba trzeba będzie jednak znowu jechać do Niemiec..5/6
czwartek, 14 kwietnia 2011
Vindex - Ultima Thule (2010)
Słowacki zespół Vindex usłyszałem po raz pierwszy w tamtym roku w naszej knajpie, do której ich płytę przyniósł mój kumpel(pozdro Harry!). Byłem w niemałym szoku, ponieważ całkowicie mi nieznany zespół wymiatał zajebisty Heavy Metal w stylu Saxon/Grave Digger! Od razu zgrałem sobie ten materiał i wałkowałem w domu przez kilka dni. Nie jest to żaden bezjajeczny "powerek" z jęczącym kastratem na wokalu, w którym klawisze przejmują rolę gitar. Jest to jak najbardziej męski, gitarowy Heavy z nisko i gardłowo śpiewającym wokalistą. Kłaniają się Udo i Chris Boltendhal. To ta sama szkoła wokalu. Materiał jest równy i nie ma jakiś utworów wyróżniających się in minus. Za to kilka na pewno zostaje w głowie na dłużej. Szczególnie druga połowa płyty, tak od "Denim & Leather" do "Back Home". Płyta została wydana własnym sumptem przez zespół i jest już ich trzecim albumem. Zapraszam wszystkich do zapoznania się z tym albumem, ponieważ nie tylko oficjalny rynek oferuje nam dobry Heavy Metal, ale również, a może przede wszystkim podziemie. Naprawdę dobra płyta.
4,5/6
Razörwyre - Coming Out (Ep) (2009)
Zespół powstał w 2009 roku w Nowej Zelandii pod przerażającą nazwą gaywyre(!). W tym samym roku nagrywają debiutanckie ep "Coming Out". Na szczęście z powodu dużego zainteresowania grupą ze strony dewiantów z różnych gejowskich szmatławców zmieniają nazwę na obecną - Razörwyre. Brzmi trochę lepiej, nieprawdaż? Pod nową nazwą zespół ponownie wydaje swoją jedyną ep. I jest to dynamit! Muzyka, którą grają to niezwykle ognisty Heavy/Speed Metal z domieszką Thrashu. To co mnie najbardziej rozpieprza to energia i zajebista melodyka, które są zawarte w tych 5 hiciorach. Do tego jeszcze ubóstwiana przeze mnie tematyka militarna, czyli zawierający w sobie polskie akcenty mój faworyt "operation Garden Market" oraz "Battleshark". Zresztą każdy utwór niszczy! Pierwszy, rozpędzny "Party of Five" z zajebistymi solami i maidenowskimi harmoniami gitar, czy następny o niezwykle romantycznym tytule i tematyce-"Fuck You Tonight". No i oczywiście następny zabójca czyli "Suspiria". Jest to jeden z najlepszych ep jakie słyszałem w tym gatunku i jednocześnie jedna z największych nadziei na przyszłość. Z niecierpliwością czekam na dużą płytę. Jestem przekonany, że to będzie bomba i zespół stanie się naprawdę wielki! Mają na to papiery jak mało kto na obecnej scenie. Z oceną wstrzymam się do pełnego albumu. Na razie jest zajebiście! Polecam wszystkim!
Demonaz - March of the Norse (2011)
Jakoś mój umysł nie był w stanie zarejestrować faktu, że Demonaz(Immortal) poszedł w ślady swojego kumpla Abbatha i robi solowy materiał. Dowiedziałem się o tym dopiero w momencie, w którym album trafił w moje ręce, więc nawet nie miałem okazji do wyostrzenia sobie apetytu i bez żadnych oczekiwań podszedłem do słuchania. Zostałem kupiony już od pierwszych dźwięków "Northern Hymn", które wprowadza nas w magiczny i mroźny świat północnych krain. Muzyka jest wypadkową późnego Immortal, I, epickiego Bathory i Heavy Metalu.Ciężko jest wymienić najlepsze utwory. Każdy z osobna byłby idealnym reprezentantem albumu, a razem tworzą genialną całość. Jednak moimi osobistymi faworytami są następujące po sobie. "Where Gods Once Rode" z przepięknym klimatycznym zwolnieniem pod koniec, Heavy Metalowy z genialnymi solówkami "Under the Great Fires" i następny killer "Over the Mountains". Ta muzyka jest niezwykle chwytliwa, klimatyczna. Jest to jeden z tych rzadkich momentów, gdy podczas słuchania nowej płyty od pierwszych sekund mam ciary na plecach. Demonaz pokazuje jak można zagrać Heavy Metal w sposób epicki i wspaniale oddać zimowy klimat, który zawsze był obecny w twórczości jego i Abbatha, przy użyciu klasycznego Metalowego instrumentarium. Jak dla mnie jest to mega zaskoczenie. Demonaz tą płytą przebił Abbatha i jego zajebisty przecież I. Jak zaklasyfikować tą muzykę? Dla mnie jest to Dark Heavy/Viking Metal. To określenie chyba najlepiej oddaje ducha tych dźwięków. Na chwilę obecną jest to jeden z głównych kandytów do płyty roku!
6/6
środa, 6 kwietnia 2011
Skelator - Death To All Nations (2010)
Amerykański zespół Skelator istnieje od 1998 roku i wydał do tej pory kilka demówek, epkę, split z Death Metalowym GutRot i album wydany własnym sumptem "Give me Metal or give me Death". Dołączenie do stajni Jowity Kamińskiej(Metal on Metal rec.) i wydanie kompilacji "Time of the Sword Rulers" spowodowało większe zainteresowanie zespołem w kręgach Epic/True Metalowych. Muszę się przyznać, że te wcześniejsze wydawnictwa nie powaliły mnie na kolana. Oczywiście kilka Metalowych hymnów się wyróżniało ("Death to the False"), ale jako całość było to dla mnie trochę za bardzo rozlazłe i mało konkretne. Szanowałem i obserwowałem ten zespół bardziej ze względu na ich postawę i wierność prawdziwemu Metalowi niż za samą muzykę. Wydanie ich prawdziwie pierwszego oficjalnego albumu "Death to all Nations" przyjąłem z umiarkowanym zainteresowaniem. Po prostu kolejny krążek, który wypada sprawdzić. No i szok! Z przeciętnego zespół wyrósł prawdziwie Metalowy potwór, który niszczy wszystko na swojej drodze. Tą płytą zostawiają w tyle bardziej obecnie znane i promowane młode zespoły tj. White Wizzard, Striker czy Steelwing! Już pierwsze dźwięki otwierającego "Birth of Steel" rzuciły mnie na glebę, gdzie pozostałem do końca tego dzieła. Jest to jeden z najlepszych Heavy Metalowych utworów jakie słyszałem ostatnimi czasy i wg. mnie wizytówka tego albumu i najlepszy kawałek. Refren siedzi mi w głowie już chyba z pół roku i nie zanosi się na to by szybko ją opuścił. Następne utwory trzymają równy, bardzo wysoki poziom i ciężko było by któryś z nich wyróżnić. Może jeszcze "Victory (Henry V)" ze zwrotkami kojarzącymi mi się z wczesnym Nocturnal Rites (pierwsza płyta), kiedy to ów zespół grał jeszcze Metal, a nie klawiszowo - popową sraczkę. Utwory są rozbudowane, trwające od 5-8 minut (z jednym 3 minutowym wyjątkiem), utrzymane w raczej szybkich speed metalowych tempach, ale posiadające również epickie zwolnienia. Znalazło się też miejsce dla Heavy rockowego hymnu w klimacie Accept - Stand Up (for Rock and Roll). W każdym kawałku dzieje się naprawdę wiele, więc album się nie nudzi. Podsumowując jest to jedno z największych pozytywnych zaskoczeń 2010 roku! Płyta będzie wałkowana przeze mnie jeszcze wielokrotnie w oczekiwaniu na nowy materiał, który, jestem tego pewien, zabije. Skelator stoi w pierwszym szeregu nowej Heavy Metalowej fali. Dla wszystkich Metalowych purystów i wyznawców jedynej słusznej drogi: MUS!!!
5,5/6
poniedziałek, 28 marca 2011
Lonewolf - The Dark Crusade (2009)
Dziwnie jest pisać o płycie zespołu, z którym przeżyło się tyle zajebistych chwil, wypiło morze alkoholu i traktuje się ich już bardziej jako kumpli niż jako muzyków. Oczywiście recenzja będzie subiektywna co nie zmienia faktu, że obiektywnie(hehe) mamy do czynienia z płytą wybitną. Jest to jeden z najlepszych Heavy Metalowych albumów w XXI wieku! Nie, wcale nie przesadzam. Niedowiarków zapraszam do posłuchania. Płyta rozpoczyna się od podniosłego intro nagranego przez Martę Gabriel (Crystal Viper), płynnie przechodzącego w Hymn "Victoria"! Ten utwór już teraz jest klasykiem. Podczas ich koncertu w Warszawie w styczniu 2010 roku, paru moich znajomych słuchających na co dzień raczej brutalniejszych odmian Metalu, podsumowało Victorię : Kurwa, oni powinni grać na Wacken zamiast Running Wild! To chyba o czymś świadczy! Wracając do meritum, Victoria jest utworem zadedykowanym córce wokalisty i gitarzysty Jensa. Kiedy śpiewa:
Now I feel like a wolf
I'm the guardian of the pack
No one shall do you harm
I'd kill the one who'd mistreat you
naprawdę ma się wrażenie, że ten osobnik jest w stanie zabić każdego kto podniesie rękę na jego rodzinę. Następny w kolejce jest "Legacy of the Wild", który, jak sama nazwa wskazuje jest hołdem dla bogów z Running Wild i jest to kolejny hit i stały punkt ich koncertów. Dalej tytułowy, rozpędzony "The Dark Crusade" z zajebistymi skandowanymi chórkami. Teraz troszkę zwalniamy, bo przed nami "Hail Victory". Zagrany w marszowym tempie, ma szansę stać się jednym z hymnów zespoły. Utwór idealny do wspólnego śpiewania z fanami na koncercie (sprawdzone). "Warrior Priest" utrzymany w takim samym tempie jak poprzednik, jest kolejnym idealnie sprawdzającym się na żywo metalowym potworem. Widzę zaciśnięte pięści w górze i tłum skandujący:
Through the holy fire
By the holy steel
Through the holy trial
The age of the warrior priest
Teraz znowu przyspieszamy. "The Wolf Division" speedowy killer, który od pierwszego przesłuchania wchodzi do głowy i długo nie chce jej opuścić. "Heathen Horde" znów troszkę wolniejszy z chwytliwym refrenem idealnie nadającym się do wspólnego śpiewu. Zresztą Lonewolf ma wielki talent do tworzenia genialnych refrenów i fantastycznych melodii. "Words of the Witch" Swietny, klasycznie "Lonewolfowy" kawałek. No i wreszcie mój cichy faworyt: "Winter Farewell". Utwór skomponowany przez basistę Alexa (teraz już zresztą przejął gitarę zastępując Damsa) ma w sobie taką trudną do opisania atmosferę nostalgii,tęsknoty. Ten rozpędzony kawłek ma w sobie tak urzekającą melodykę, że za każdym razem, gdy go słucham ciary mam na całym ciele. Na koniec mamy również trochę nietypowy utwór jak na Lonewolf, a to ze względu na długość. Jest to najdłuższa rzecz jaką stworzyli, prawie 11 minut cudownego Heavy Metalu. Czysty artyzm. Zaczyna się spokojnie, po czym rozpędza się i za chwilę znowu zmiana tempa. Riffy i melodie zmieniają się jak w kalejdoskopie. Jens, naprawdę dorównałeś swoim mistrzom z Running Wild! "The hour zero" można stawiać tuż obok takiego giganta jak "Treasure Island"! Jest to płyta do której wracam bardzo często i jestem pewien, że jeszcze będę wracał nie raz. Już w tej chwili jest to dla mnie jedna z najlepszych płyt w gatunku. Niedługo ma wyjść nowy album i wiem, że przeskoczyć tak wysoko zawieszoną poprzeczkę będzie cholernie trudno, ale kto ma tego dokonać jeśli nie oni. Najszczersza metalowa załoga jaką znam. Fani Metalu grający muzykę, którą kochają, a nie gwiazdy nastawione na zysk.
Slaves of steel
Slaves to metal
Slaves of steel
The wolf division
Hail to Lonewolf!!!
6/6!!!
Metal Inquisitor - Unconditional Absolution (2010)
Metal Inquisitor nie należy do zbyt płodnych zespołów. Ponad 12 lat istnienia i dopiero trzecia studyjna płyta. Jednak każda z nich prezentuje na tyle wysoki poziom, że można im to wybaczyć. A co dostaliśmy tym razem? Praktycznie to czego można się było spodziewać. Niemcy gają klasyczny N.W.O.B.H.M. Gdyby ta płyta(tak jak i 2 wcześniejsze) ukazała się na początku lat 80-tych to pewnie dzisiaj byłaby już klasykiem. Słychać inspiracje Raven, szczególnie w tempie i riffach, Maiden, Saxon itd. Jest to bardzo wyrównany album, więc ciężko jest wyróżnić jakiś konkretny utwór, Wszystkie prezentują bardzo wysoki poziom. Na dzień dzisiejszy postawiłbym na: Quest for vengeance, betrayed battalion, the arch villian i wieńczący płytę, najwolniejszy, klimatyczny i mocno Sabbathowski, the path of the rightous man. Unconditional Absolution z każdym kolejny m przesłuchaniem podoba mi się coraz bardziej i jestem przekonany, że będę do niej często wracał. Na dzień dzisiejszy jest to chyba najlepsza rzecz jaką do tej pory nagrał Metal Inquisitor. Polecam każdemu fanatykowi klasycznego Metalu, na pewno nie będzie zawiedziony.
5/6
sobota, 26 marca 2011
Jag Panzer - The Scourge of the Light (2011)
Nowy Jag Panzer był jednym z najbardziej oczekiwanych przeze mnie (pewnie nie tylko) albumów. Wreszcie po ponad 6 latach doczekałem się! Jaka jest ta płyta? Oczekiwałem na pewno czegoś dobrego, ale nie aż tak! Płyta jest genialna od początku do końca. Utrzymana raczej w średnich tempach z niewielką ilością przyspieszeń, niesamowicie emocjonalna i epicka. No właśnie, jest to chyba najbardziej epicki materiał Jag Panzer. W każdym kawałku aż roi się od cudownych melodii, a refreny zapadają od razu w pamięć. Fantastyczne gitary(solówki!) i potężny głos Harry'ego Conklina, który potwierdza, że jest obecnie jednym z najlepszych wokalistów na scenie(w sumie zawsze był hehe). Dodatkowe ozdobniki pojawiające się w niektórych utworach tj. smyczki tylko pomagają w tworzeniu atmosfery. "The scourge of light" jest płytą niemalże idealną, która przysporzy wielu wspaniałych chwil podczas słuchania każdemu fanatykowi prawdziwego, szczerego do bólu, rycerskiego i epickiego Heavy Metalu. No bo jak się nie wzruszać przy takich utworach jak otwierający Condemned to Fight, The Setting of the Sun, Call to Arms, Union czy wieńczący to wielkie dzieło 8-minutowy The Book of Kells. Wymieniłem połowę płyty, a mógłbym równie dobrze wymienić całą. Jest doskonała od pierwszego do ostatniego dźwięku. A wszystkim forumowym(i nie tylko) znawcom, którzy jak np przy ostatnich albumach Iced Earth znów będą pierdolić, że za wolno, za epicko, że pierwsza płyta najlepsze i ogólnie jest do dupy mówię FUCK OFF AND DIE!!!
5,8/6
5,8/6
środa, 26 stycznia 2011
Running Wild - Gates to Purgatoty (1984)
Witam wszystkich!Jako, że jest to mój pierwszy wpis na tym blogu, zastanawiałem się o jakiej płycie powinienem napisać. Powinna to być płyta, która jest kanonem i nieśmiertelnym kultem po dziś dzień. Padło na biblię fanatyków diabelskiego Heavy/Speed Metalu: Running Wild - Gates to Purgatory! Na początek mamy znakomity, rozpędzony, speedowy "Victim of States Power". Świetny prosty riff i soczyście brzmiące bębny. Wokal Kasparka z dodatkowym pogłosem to po prostu magia. Klimat i atmosfera prawdziwego Metalu połowy lat 80'. Jako drugi kolejny hit. Tym razem bardziej rock'n rollowy "Black Demon". Średnie tempo momentami klimat podobny do Venom i ten refren, który zostaje w głowie po pierwszym przesłuchaniu. Pora na kolejny satanistyczny manifest: "Preacher". Dzisiejsze "powerowe" misie muszą być w niezłym szoku słuchając tej muzyki i tekstu. W 1984 na taką muzykę mówiło się Black Metal! Majestatyczny walec miażdży każdego na swojej drodze, a atmosfera grozy wywołuje dreszcze.:Soldiers of Hell", czyli znowu przyspieszamy. Kolejny hit ze znakomitym skandowanym refrenem. Fenomenalne melodyjne solo rozkłada mnie za każdym razem na łopatki.Miód na moje metalowe uszy. Do kolejnego "Diabolic Force" Brakuje mi już przymiotników jakimi można opisać ten utwór, żeby się nie powtarzać. To daimondowsko wyciągane "toniiiiiight" i znowu kapitalny refren zabijają. Heavy Metalowe mistrzostwo świata. Do tego kolejna fantastyczna solówka. Adrian S.O.S. to Speed Metalowy killer trwający nie całe 3 minuty i niszczące każde pozerskie ścierwo. Następnie mój ulubiony "Genghis Khan"! Na początek świetny prosty riff przechodzące w galopadę, przy której można urwać sobie łeb. Cudowne zwrotki przechodzą w skandowany refren. Utwór idealny na koncerty i wielokrotnie grany przez zespół w pięknych dla Metalu czasach . No i wreszcie hymn zespołu( myślę, że również wielu Metalowców) potężny "prisoners of our Time". Słowa są tu zbędne. Ten riff zna chyba każdy. Fantastycznie rozpędzony w zwrotkach z cudownym zwolnieniem w majestatycznym, hymnicznym refrenie. Ileż to razy po którymś piwie z kolei wykrzykiwało się ten refren do księżyca swoimi przepitymi głosami hehehe. Czysty Kult! Na tym kończy się pierwotna wersja tego albumu, jednak na cd są zamieszczone 2 dodatkowe utwory. Swietny, kojarzące się z N.W.O.B.H.M, a w szczególności z Maiden z czasów Di'Anno "walpurgis night" i kolejny klasycznie Runningowy "Satan". Oba utwory idealnie pasują do tej magicznej płyty i nie odstają od największych hitów. Podsumowując, jest to jeden z najlepszych debiutów w historii muzyki Metalowej. Płyta mająca niebagatelne znaczenie dla całej sceny. Ileż do razy w późniejszych latach na płytach innych wykonawców można było wychwycić znajome riffy z "jedynki" Running Wild? Ta płyta dla całej rzeszy młodych chłopaków chcących grać metal była elementarzem, wyznacznikiem jak powinno się grać ten rodzaj muzyki. Chwała Rock'n Rolfowi i Running Wild za wszystko co kiedykolwiek nagrali. Prawie każdy ich album to klasyk, ale to jednak "Gates to Purgatory" darzę specjalnym sentymentem, gdyż od niego zaczęła się ta piękna historia To ta płyta określiła ich styl, stworzyła nową jakość w Heavy Metalu. Long Live the Wild!!!
We are prisoners of our time
But we are still alive
Fight for the freedom, Fight for the right
We are Running Wild!!!
Subskrybuj:
Posty (Atom)