poniedziałek, 21 października 2013

Virtue - We Stand to Fight (2013)

Zespół Virtue był moim zdaniem jednym z lepszych podziemnych zespołów brytyjskich działających w latach '80 i jednym z najlepszych drugiej fali NWoBHM. Założony przez braci Sheldon w 1981 roku zakończył swój byt w 1987, pozostawiając po sobie jedynie singiel „We Stand to Fight” oraz demo „Fool's Gold”. Na początku tego roku grecka wytwórnia No Remorse rec wydała oba te materiały po raz pierwszy na jednym cd. Całość została zremasterowana, a płytę zdobi 16-stronicowy booklet zawierający wiele zdjęć oraz ekskluzywny wywiad z zespołem. Tak więc myślę, że fanatycy podziemia już dawno się zaopatrzyli w to wydawnictwo, albo zamierzają to uczynić w najbliższym czasie. A co o samej muzyce? Ta jest po prostu znakomita. W większości szybkie i bardzo melodyjne kompozycje, brzmiące niemalże power metalowo, mnóstwo gitarowych pojedynków, wysokie i melodyjne wokale oraz niesamowita energia. Całość brzmi bardzo jednolicie i ma się wrażenie jakby wszystkie utwory nagrano podczas jednej sesji. Każdy z tych kawałków jest potencjalnym hitem, więc płytka przelatuje lotem błyskawicy wywołując uczucie ogromnego niedosytu. Rzecz zdecydowanie dla fanów grup jak Elixir, Cloven Hoof czy Tokyo Blade, a także Liege Lord czy nawet Fifth Angel. Zresztą tak naprawdę każdy fan heavy metalu powinien się zapoznać z tymi nagraniami, gdyż jest to nie tylko kawał historii, ale również naprawdę doskonała muzyka. Tylko żal, że zespół z takim potencjałem zostawił tak skromny dorobek, bo aż chciałoby się zobaczyć jak daleko Virtue mogli zajść, gdyby mieli trochę więcej szczęścia.

5,5/6

Iron Kingdom - Curse of the Voodoo Queen (2011)

Przez długi czas odwlekałem konfrontację z tym materiałem, a to z tego względu, że niezbyt błyskotliwa nazwa w połączeniu z kiczowatą okładką nie nastrajały mnie zbyt optymistycznie. Jednak, gdy w końcu wziąłem się za wałkowanie debiutu tych młodych Kanadyjczyków (i jednej Kanadyjki) to nie mogłem przestać. „Curse of the Voodoo Queen” to ogromne zaskoczenie i przede wszystkim po prostu znakomita muzyka. Heavy metal prezentowany przez Iron Kingdom jest bardzo mocno osadzony we wczesnych latach '80 z wieloma wycieczkami do lat '70 czy nawet późnych '60. Posłuchajcie choćby takiego „Nightrider”. Zespół pomimo tego, że czerpie z wielu źródeł prezentuje bradzo zwarte heavy metalowe oblicze. Najwięcej tutaj słychać bogów z Manilla Road. Śpiewający gitarzysta Chris Osterman momentami brzmi jak Mark Shelton, a sama atmosfera tej płyty również przywodzi na myśl legendarnych Amerykanów. Pomimo młodego wieku muzycy prezentują bardzo wysoki poziom zarówno techniczny jak i kompozytorski. Wypada wspomnieć, że na bębnach gra siostra wokalisty, Amanda Osterman i wypada baaaardzo dobrze. Wielu facetów mogłoby się od niej uczyć. Z tego albumu bije niesamowita młodzieńcza energia i entuzjazm, które powodują, że słucha się go z wypiekami na twarzy. Nie ma tutaj ani jednego słabego punktu. Czy to będzie hymniczny „Legions of Metal”, tajemniczy i niepokojący „The Heretic”, fantastyczny „From the Ashes', energiczny, przepełniony zajebistą energią „Fired up”, który brzmi jak połączenie dwóch numerów Manilli („Road of Kings” i „Feeling Free Again”). Oprócz tego wspomniany już wcześniej „Nightrider” oraz zostawione na sam koniec, prawdziwie epickie monstrum czyli trwający 13 minut „Montezuma”. Muszę przyznać, że ta płyta zrobiła niemałe spustoszenie w mojej głowie. Kapel grających heavy na bardzo wysokim poziomie pojawiło się w ostatnim czasie naprawdę sporo i to mnie niezmiernie cieszy. Jednak żadna z nich nie gra w taki sposób jak Iron Kingdom co tylko świadczy na korzyść Kanadyjczyków. Dobra, pora wrócić do słuchania „Curse of the Voodoo Queen” co Wam również radzę uczynić.

5,2/6

czwartek, 17 października 2013

Lonewolf - The Fourth and Final Horseman (2013)

Bardzo szybko, bo w niewiele ponad rok uwinęli się panowie z Lonewolf z nowym materiałem. Dopiero co zasłuchiwałem się w „Army of the Damned”, a już w moje łapy wpadł kolejny krążek. „The Fourth and Final Horsemen” jest ich drugim albumem wydanym w barwach Napalm rec. Jeśli chodzi o zawartość muzyczną to jest taka jakiej każdy się spodziewał. Heavy Metal wzorowany na najlepszych niemieckich wzorcach z naciskiem na Running Wild i z charakterystycznym gardłowym, niskim głosem Jensa. Pewnym novum jest większa ilość spokojniejszych fragmentów, w których słychać spokojną gitarę prowadzącą i wyraźnie grający bas jak choćby w „The Poison of Mankind” co bardzo przypomina Iron Maiden. Prawdopodobnie jest to sprawka Alexa, ale tego to już dowiemy się z wywiadu. Nie brakuje jak zwykle hitów, którymi jest wypełniona druga część płyty. „Another Star Means Another Death” zaskakuje spokojnymi zwrotkami, w których Jens śpiewa na tle perkusji i nie przesterowanych gitar. Jednak podniosły refren to już klasyczny Lonewolf. Podobnie zresztą jak następujący po nim mój faworyt „Dragonriders”, który zaczyna się od genialnego riffu. Ten numer traktujący o wikingach jest zdecydowanie jednym z najjaśniejszych punktów tego wydawnictwa i chyba oczywistym kandydatem do nowej setlisty podczas najbliższych koncertów. Kolejnym świetnym kawałkiem jest „Guardian Angel”oparty na melancholijnej melodii i zagrany w wolniejszym tempie. Piękny utwór i ciary na plecach. Wyróżnić można jeszcze kolejny hymn zespołu, a mianowicie „The Brotherhood of Wolves” zagrany w klasycznym dla nich stylu, czyli marszowe zwrotki i podniosły refren. Na koniec mamy jeszcze najdłuższy na płycie prawie 8-minutowy „Destiny”, który jest fantastycznym zakończeniem tej udanej płyty. Utwory, których nie wymieniłem również trzymają fason i poniżej pewnego dobrego poziomu nie schodzą. Niestety jedna rzecz mi tutaj nie do końca pasuje. Jest to słabe jak dla mnie brzmienie gitar. Solówki brzmią dobrze, bardzo przestrzennie, niestety podczas riffów czy kostkowania brzmi to płasko i bez mocy. Gdyby dać na wiosła więcej pierdolnięcia to podejrzewam, że ta płyta mogłaby mordować. Pomimo tego trzeba przyznać, że Lonewolf nagrał kolejny bardzo dobry krążek. Nie jest to może tak wybitne dzieło jak „The Dark Crusade”, ale tak genialnych płyt nie nagrywa się za każdym razem. „The Fourth and Final Horseman” i tak należy traktować jako naprawdę mocną rzecz.


5/6

środa, 16 października 2013

Shadowkiller - Slaves of Egypt (2013)

Gdy otrzymałem ten materiał do recenzji nie miałem pojęcia co to może być za twór. Ciężko było znaleźć jakiekolwiek informacje na temat tego zespołu. Z tego co udało mi się wygrzebać to jest to projekt założony przez dwóch muzyków thrashowego Hellhound, Joe Liszta (voc/git) oraz Gary'ego Neffa (dr). Rzut oka na wydawcę czyli Stormspell rec oraz na zajebistą okładkę utrzymaną w klimacie starożytnego Egiptu i już wiedziałem, że kichy nie będzie.Shadowkiller na swoim debiucie gra progresywny power metal będący wypadkową starego Fates Warning czy Savatage oraz Iced Earth, Metal Church i Iron Maiden. Płyta wymaga kilku przesłuchań, żeby zaskoczyła, więc nie zniechęcajcie się jeśli po pierwszym razie Wam nie podejdzie. Utwory są w większości długie, rozbudowane, ale na szczęście nie przekombinowane. Jest też sporo epickich momentów jak w bardzo dobrym numerze tytułowym, który jest przepełniony egipską atmosferą i przywołuje dalekie skojarzenia z „Powerslave”. Większość utworów jest raczej w średnich tempach, chociaż pojawiają się również przyspieszenia, Progresja objawia się przede wszystkim w konstrukcji utworów, power metal w dynamice i riffach natomiast epickość to ogólny klimat tego krążka. Poza tym, że jest to bardzo wyrównany materiał to jednak muszę wyróżnić jeden kawałek, a mianowicie „On These Seas", który już od paru tygodni nie chce opuścić mojej głowy. Kawał porządnego gitarowego grania, poprawne wokale i naprawdę nieźle napisane utwory. Można się do czegoś przypieprzyć? Ano można choćby do brzmienia, które mnie do końca nie przekonuje, szczególnie bębny brzmią trochę zbyt płytko. Jednak nie psuje to odbioru całości. Długość płyty (ponad godzina) też po paru przesłuchach zaczyna trochę przeszkadzać. Po prostu w pewnym momencie zacząłem odczuwać lekkie znużenie. Jest to zdecydowanie dobry debiut i na pewno będę bacznie obserwował przyszłe poczynania tych Amerykanów, Jeśli nie są Wam obce nazwy wymienione w tej recenzji (nie wyobrażam sobie, by mogło być inaczej) to powinniście się zainteresować Shadowkiller.


4,5/6

wtorek, 15 października 2013

Sinister Realm - World of Evil (2013)

Uwielbiam ten zespół! Dwie poprzednie płytki rozpieprzyły mnie na atomy, więc z niecierpliwością oczekiwałem ostatecznego ciosu, który dopełni dzieła zniszczenia. Czy się doczekałem? I tak i nie. Nowe, trzecie już dziecko Amerykanów z Sinister Realm jest znakomite i na pewno trzyma dotychczasowy, zajebiście wysoki poziom. Jednak na pytanie czy „World of Evil” jest lepsza niż „Sinister Realm” i „The Crystal Eye” na dzień dzisiejszy, pomimo wielu już przesłuchań, nie jestem w stanie udzielić satysfakcjonującej odpowiedzi. Zresztą to chyba nie jest najważniejsze, bo 99% zespołów marzy o nagraniu takiego krążka, Sinisterom udało się to już trzykrotnie. Jak dotąd zespół tworzył genialną miksturę doom metalu z epickim heavy. Na drugim krążku szala zaczęła się delikatnie przesuwać na stronę tego drugiego. Na „World of Evil” mamy już bardziej wyraźną przewagę heavy, choć elementów doomowych też nie brakuje. Na początek dostajemy szybki cios w postaci „Dark Angel of Fate” i już wiadomo, że będzie dobrze. Następny, nieco wolniejszy, bardziej rytmiczny „Bell Strikes Fear”, w którym słyszymy skandowane chórki w refrenie. Zdecydowanie świetny wałek. Kolejny jest utwór tytułowy, który jest jednym z najlepszych tutaj. Fantastyczny numer z genialnymi melodiami, utrzymany w raczej wolnych tempach. Zespół nagrał do niego klip, więc każdy z Was może go sobie obejrzeć w sieci. „The Ghosts of Nevermore” jest oparte na riffie utrzymanym w bliskowschodnim klimacie. Zresztą nad całym utworem unosi się taka aura. Poza tym jest to już kolejny utwór z genialnym refrenem. „Prophets of War” jest dość szybkim numerem, którego refren nasuwa na myśl bogów z Manilla Road. Podobna melodyka i sposób śpiewania. „Cyber Villain” natomiast jest jednym z szybszych i jednocześnie moich ulubionych z tego krążka. To już jest konkretna power metalowa jazda. Po krótkim instrumentalnym przerywniku „The Forest of Souls” mamy grande finale w postaci epickiego, trwającego prawie 9 minut heavy/doomowego potwora w postaci „For Black Witches”. Ileż się dzieje w tym numerze. Obok gitarowych pojedynków i galopad jest nawet zajebiste solo na basie. Sinister Realm ma zresztą niesamowitą łatwość w tworzeniu fenomenalnych, jednocześnie łatwych do zapamiętania i niebanalnych melodii. Słychać tutaj oczywiście Dio, Iron Maiden, Judas Priest czy Candlemass jednak wszystkie te składniki są odpowiednio dobrane i zmiksowane. Jeśli jeszcze dodamy do tego genialne wokale Alexa Kristofa oraz ogólnie doskonałą technikę pozostałych muzyków i pomnożymy to przez niesamowite zdolności kompozytorskie Josha Samusa Gaffneya to otrzymamy efekt końcowy, którym jest jeden z najlepszych albumów roku. Jedynym drobnym szczegółem, który można by poprawić to brzmienie. Przydałoby się jednak trochę więcej pierdolnięcia na gitarach, ale i tak nie jest źle pod tym względem. Gdyby metalowy światek był sprawiedliwy i jedynym kryterium byłaby muzyka to dzisiaj Sinister Realm należałby do ścisłej czołówki. Niestety życie ogólnie nie jest sprawiedliwe, więc zamiast nich furorę robią inne, często mniej utalentowane zespoły, których nazwy tutaj pominę. Płytka ukazała się nakładem Shadow Kingdom rec. i zdecydowanie polecam ją wszystkim oddanym fanatykom heavy metalu. Jeden z lepszych krążków jakie ostatnio dane mi było słyszeć.


5,6/6

Wolfs Moon - Curse the Cult of Chaos (2013)

Niesamowicie wytrwali muszą być ci kolesie. Ponad 20 lat grania, 7 dużych krążków, a cały czas balansują na granicy drugiej i trzeciej ligi. „Curse the Cult of Chaos” na pewno nie poprawi ich sytuacji. Jednak jestem przekonany, że wcale im na tym nie zależy. Chłopaki napieprzają swój surowy i toporny aż do bólu heavy metal na typowo niemiecką modłę i na pewno są z tego powodu szczęśliwi. Zapewne mają też swoją malutką grupkę fanów, która czeka na ich płyty, jednak podejrzewam, że większość ludków nie za bardzo się nimi interesuje. W moim przypadku sytuacja wygląda tak, że jak Wolfs Moon wydaje coś nowego to przesłucham kilka razy, pomyślę, że znowu jest tak samo czyli średnio, odkładam materiał i później wracam do niego rzadko lub wcale. Tym razem chyba będzie podobnie. Płyta jest długa, bo trwa ponad godzinę, a tyle siermięgi to może być za dużo dla większości słuchaczy. Wprawdzie zespół stara się urozmaicić trochę swoją skostniałą formułę i dodaje np. od czasu do czasu kobiece wokalizy dzięki czemu klimat zaczyna trochę przypominać Iced Earth z okresu „The Dark Saga”. Nowy wokalista Robert Rogge też próbuje śpiewać w różnych stylach od ostrego wrzasku, przez średnie rejestry, aż do melodyjnych fraz. Do tego kwadratowe riffy i melodie oraz typowo podziemne brzmienie. Krążek jest raczej równy, więc wymienię tylko dwa numery, które trochę się wyróżniają. „Undying Legends” zadedykowany zmarłym legendom heavy metalu takim jak Dio czy Dimebag Darrel oraz według mnie najlepszy na tym albumie, utwór – hołd dla Overkill czyli „Chaly Skull – Wing”. Ogólnie płyta jest średnia z dobrymi fragmentami. Kilka razy można przesłuchać, bo te kawałki nawet zostają w głowie, ale tak naprawdę jest cała masa dużo lepszych krążków. Tak więc nie wróżę Wolfs Moon sukcesów ze swoim nowym dziełem. Nie uważam również czasu spędzonego z „Curse the Cult of Chaos” za stracony. Należy im się szacunek za tyle lat oddania dla heavy metalu i grania prawdziwe szczerych dźwięków prosto z serducha. Ja jednak muszę ocenić samą muzykę, a ta zasługuje na trójkę z plusem.


3,5/6

Witch Cross - Axe to Grind (2013)

No i mamy kolejny powrót po latach. Tym razem pora na Duńczyków z Witch Cross, którzy w latach '80 zaistnieli na scenie tylko jednym, ale ciekawym krążkiem „Fit for Fight”. Z oryginalnego składu nagrywającego debiut pozostali tylko gitarzysta Mike „Wlad” Kock i basista Jan Normark. Z trzech nowych członków zespołu parę słów należy z pewnością poświęcić wokaliście Kevinowi Moore. Człowiek ten śpiewał wcześniej w tworze pod nazwą Oliver/Dawson Saxon i muszę przyznać, że to słychać jak cholera. Jego barwa głosu i sposób śpiewania nasuwa od razu na myśl skojarzenia z Biffem Byffordem. Zresztą odcisnął on spore piętno na całej płycie. Saxon to zdecydowanie najbliższe i najcelniejsze porównanie do dzisiejszego Witch Cross, a gdy jeszcze w utworze „Metal Nation” słyszymy tekst „Denim and leather – march together” robi się już całkiem ciekawie. Pomimo tych ewidentnych inspiracji legendarnymi Brytyjczykami cały materiał robi bardzo pozytywne wrażenie. Świetne szybkie numery jak „Demon in the Mirror”, do którego zespół nakręcił klip, „Ride with the Wind”, hymniczny „Metal Nation”, wolniejszy i bardziej nastrojowy z lekko wschodnim riffem „ Awaking – Pandora's Box” oraz „Bird of Prey”, w którym gościnnie niektóre partie wokalne nagrała Marta Gabriel (Crystal Viper). Do tego bardzo dobre refreny, dużo ciekawego riffowania i po prostu konkretne utwory. To wszystko składa się na obraz płyty dobrej, momentami nawet bardzo dobrej i z pewnością zadowoli fanów heavy metalu. Jak wiadomo, takie powroty po latach mogą być udane lub nie. Witch Cross należy zdecydowanie umieścić w tej pierwszej grupie. Jedyne do czego można się przyczepić to to, że na „Axe to Grind” jest trochę za dużo Saxon, a za mało samego Witch Cross, ale jak się przymknie oko na ten szczegół to ze słuchania tego krążka można mieć masę radochy. Może, gdy już zespół się bardziej dotrze to na następnej płycie pokaże bardziej własne, indywidualne oblicze. Podsumowując, jest to płyta zdecydowanie warta uwagi i godna polecenia. Może nie zawojuje rankingów i podsumowań rocznych, ale chyba nie każda płyta musi od razu zawojować świat.


4,5/6

środa, 9 października 2013

Roarback - Face the Sun ep (2012)

Roarback pochodzi z Danii, a „Face the Sun” jest ich debiutancką epką. Jaką muzą para się ten kwintet? Otóż mamy tutaj do czynienia z thrash/death metalem, w którym oba gatunki są ze sobą bardzo udanie połączone. Na początek dostajemy tytułowy wałek, który najpierw uderza nas Slayerowskim riffem, po czym wchodzi zwolnienie kojarzące się z Asphyx. W takim „I will Find You” można się również doszukać wpływów naszego Vadera. Poza tym słychać również trochę Entombed czy Six Feet Under oraz Kreator. Ogólnie jest tutaj sporo ciekawych riffów, szybkie fragmenty przeplatają się z bujającymi i ciężkimi walcami. Potrafią też pocisnąć znakomitą solówką jak np. w „My World”. Na koniec dostajemy „War Machine”, przy którym nie sposób nie machać łbem jak obłąkany. Podejrzewam, że na koncertach muszą urywać dupy, więc jeśli kiedyś będą miał możliwość sprawdzenia tego osobiście to na pewno nie omieszkam. Tylko wokalista mógłby trochę urozmaicić swój ryk, bo to co prezentuje to po prostu zwykły, co prawda mocny, ale niczym nie wyróżniający się growl. Jednak to tylko mały niuans bez wpływu na ostateczną ocenę. Ogólnie jak na debiut jest bardzo dobrze, słuchanie tej płytki sprawia mi sporą radochę, a te 4 kawałki przelatują naprawdę błyskawicznie i nie pozostaje nic jak włączenie tego jeszcze raz. „Face the Sun” chyba spełniła swoje zadanie, bo pozostawia wrażenie niedosytu i zaostrza apetyt na kolejne materiały Roarback. Jeśli nie pójdą w jakieś nowoczesne klimaty to może być z nich kawał zespołu.

4,5/6

Lapida - Hate Leads Violence (2012)

Moment, w którym otrzymałem ten materiał do recenzji był moim pierwszym kontaktem z ta nazwą. Musiałem, więc zasięgnąć pomocy z pewnego źródła znanego jako metal archives i stamtąd dowiedziałem się, że Lapida to włoski kwartet założony już w 1999 roku w wiecznym mieście. Jak dotąd nie mogą się pochwalić zbyt obszerną dyskografią, bo udało im się zarejestrować jedynie promo w 2007 oraz debiut „Hate Leads Violence” wydany własnym sumptem w ubiegłym roku, o którym napiszę kilka zdań. Okładka przedstawiająca łysego, wkurwionego typa z giwerą przy głowie i pokazującego fucka oglądającemu, a także tytuł tego krążka świadczy o tym, że można się spodziewać agresywnego kopa w ryj. No i w sumie faktycznie tak jest. Thrash kojarzący się z późniejszym Slayerem może się podobać. Riffy nie są zbyt skomplikowane i ma się wrażenie słuchania ich na tysiącu innych płyt, ale pasują do tego grania. Bass czasem gra razem z wiosłami co powoduje ich zagęszczenie, ale też nadaje trochę nowocześniejszego wydźwięku, szczególnie w pierwszym numerze „Scream of Pain” i co nie bardzo mi się podoba. Wolę momenty gdy gra bardziej klasycznie. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze hard core'owa agresja i wściekły wokal również kojarzący się z tym gatunkiem. Mi zdecydowanie podobają się wolniejsze, walcowate fragmenty, w których riffy wręcz wyrywają trzewia jak w „Become wrath” czy „Curse and Death”. Słowo klucz do tej płyty to zdecydowanie wściekłość. Słychać, że ci kolesie podczas nagrywania byli maksymalnie wkurwieni i udało im się to przenieść na muzykę. Zresztą widać to także w tekstach, w których roi się od fucków. W ramach podtrzymania nienawistnego klimatu niektóre kawałki zaczynają się mówionymi wstawkami, albo samplami z jakichś filmów, które też wpasowują się w ogólny wydźwięk płyty. Nie jest to do końca moje granie, więc ocena nie będzie najwyższa. Myślę jednak, że fani takiego młócenia będą zadowoleni.

3,5/6

Metal - Proving our Mettle (2013)

Jak to możliwe, że nikt do tej pory nie wpadł na pomysł nazwania swojego zespołu w najbardziej oczywisty dla metalowców sposób? Już tylko za to uważam tych australijskich fanatyków za mistrzów świata. Zespół Metal powstał w 2006 roku i jak dotąd miał na koncie zaledwie jedno demo wydane w tymże roku i zatytułowane „Fighting for Metal”. Po 7 latach ciszy wreszcie udało się im wydać własnym sumptem debiutancki cd „Proving our Mettle”. Jeśli nazwa jeszcze nie zasugerowała komuś w jakich klimatach porusza się zespół to podam może kilka tytułów: „Heavy Metal”, „The Kiss of Steel”, „Fighting for Metal”. Już jaśniej? Tak, zespół Metal gra true metal jak w mordę strzelił. Jednak nie jest to coś w stylu choćby Majesty pomimo, że otoczka może przypominać trochę twórców „Keep it True”. Metal gra zdecydowanie bardziej surowo. Sekcja rytmiczna gra bardzo gęsto, a gitary wyinają naprawdę konkretne i ostre riffy. Nie znajdziemy tutaj przesłodzonych melodyjek, tylko klasyczne heavy metalowe łojenie. Wokalista Rayzor Ray nie jest wybitnym technikiem i śpiewać specjalnie to on nie potrafi, jednak jego maniera wokalna i barwa głosu idealnie pasują do tego stylu i nadają pewnej odrębności i oryginalności. Nad wszystkim unosi się duch starego Manowar wymieszany z atmosferą znaną z wczesnych krążków Manilla Road. Płyta jest bardzo równa jednak, gdybym miał wyróżnić jakieś utwory to byłyby to bardzo hiciarski „Fighting for Metal”, przy którym nie sposób usiedzieć na dupie, oraz dłuższe i bardziej epickie „The Buccaner's Revenge”, „The Gry Lion” oraz „Trafalgar”. Pomimo tego, że jest to granie oparte na znanych wszystkim patentach to jednak jest to podane bardzo ciekawie. Kolejnym atutem tej płyty jest jej duża słuchalność i fakt, że nie można się przy niej nudzić. Bardzo cieszy fakt, że mamy na scenie kolejnych wojowników walczących w imię prawdziwego metalu. Jak to kiedyś mawiano: Nie liczy się treść tylko idea. Tutaj i jedno i drugie jest zacne.

4,5/6

King Leoric - Lingua Regis (2013)

Pamiętam, że poprzednia płyta Króla Leorica „Thunderforce” wywarła na mnie bardzo dobre wrażenie i od czasu do czasu lubiłem do niej wrócić. W międzyczasie przez moje głośniki przetoczyły się ogromne ilości muzyki i nawet nie zauważyłem, że od wydania wspomnianego albumu minęło już 8 lat. Tak więc, gdy dostałem do recenzji nowe, trzecie dopiero dziecko tych niemieckich heavy metalowców na mojej gębie pojawił się grymas zadowolenia. King Leoric nie zawiódł. „Lingua Regis” rozpoczyna się od „Master of the Kings”, w którym najpierw słyszymy w zwrotkach typowe kwadratowe, germańskie riffy, które później płynnie przechodzą w majestatyczny i epicki refren za każdym razem wywołujący u mnie ciary. Znakomity numer, na pewno jeden z lepszych napisanych kiedykolwiek przez ten zespół. Wyróżnić należy również utwór tytułowy przypominający Black Sabbath z czasów Dio albo Martina. Wolny, marszowy, podniosły i bardzo klimatyczny. W podobnym klimacie jest utrzymany również „Final Rhyme”, w którym da się wyłapać wpływy epic metalu. Szybszą, bardziej zadziorną stronę tego cd reprezentują takie numery jak „Awaiting Armageddon”, „Let it Loose” czy „Time Steals Yor Day”. Pod koniec dostajemy kolejny świetny wałek z hymnicznym refrenem pod znanym wszystkim tytułem „Last in Line” (nie jest to cover Dio), oraz „Heavy Metal Sons”, którego tytuł mówi wszystko o twórcach „Lingua Regis” i ich muzyce. Reszta też jest bardzo dobra, że wymienię choćby „Father Mine” z bardzo osobistym tekstem oraz „Straight out of Hell” posiadający bardzo chwytliwy refren. Słychać w tej muzyce inspiracje sceną brytyjską i bandami takimi jak Maiden, Saxon czy Sabbath oraz typowo niemieckim graniem w stylu Accept, Grave Digger czy stary Helloween, a w niektórych fragmentach nawet Manowar. Wokalista najbardziej przypomina Udo, jednak stara się więcej śpiewać niż jego słynniejszy rodak. Brzmienie jest surowe, typowe dla klasycznych płyt z lat '80. Słychać, że Ci kolesie kochają heavy metal i grają to co czują bez żadnej pozy ani kalkulowania czy to się dobrze sprzeda. Mają swoją publikę do której adresują swoje płyty i mają w dupie mainstream. Za to im chwała. życzyłbym sobie, żeby wiele innych grup miało takie podejście do tematu prezentując jednocześnie taki poziom muzyczny na swoich płytach.

5/6

niedziela, 6 października 2013

Horacle - A Wicked Procession (2013)

Ten zespół już za sprawą debiutanckiej epki wzbudził spore zainteresowanie w podziemiu, a w moim prywatnym rankingu został jedną z największych nadziei. Belgijski Horacle dowodzony przez basistę Sabathana znanego na pewno niektórym z Was z black metalowego Enthroned uderzył w tym roku kolejnym materiałem. Niestety jest to znów tylko ep, ale jeśli każda następna będzie prezentowała taki poziom to mogą wydawać tylko w takim formacie. To co prezentuje ta piątka Belgów to doskonałe połączenie speed metalu z nwobhm. Mnóstwo rewelacyjnych melodii przesiąkniętych pierwszą połową lat '80 sprawia, że nie da się nie zakochać w tym graniu. Każdy z muzyków prezentuje bardzo wysoki poziom. Najwięcej słychać tu Judas Priest (jest nawet cover „Freewheel Burning) oraz wczesnego Maiden szczególnie jeśli chodzi o gitarowe pochody i typowo Harris'owski bas. Wypada też wspomnieć wokalistę Terry'ego Fire, który śpiewa raczej tylko w wysokich rejestrach, ale czyni to bardzo pewnie i nie wpada w homoseksualną manierę. Czasem kojarzy mi się z Andersem Zackrissonem, byłym śpiewakiem szwedzkich Gotham City i Nocturnal Rites. Płytka zawiera 4 utwory plus wspomniany cover i naprawdę ciężko się od niej uwolnić. Natomiast numer „Lightning Strikes Down” to jeden z najlepszych utworów jakie ostatnio słyszałem. Prawie 8 minut heavy metalowej jazdy, epickich melodii i gitarowych pojedynków. Tak więc podsumowując, Horacle rządzi! Mam nadzieję, że wreszcie nagrają pełnoczasowy debiut, a wtedy drżyjcie narody.

5,5/6

Fueled by Fire - Trappedd in Perdition (2013)

Znów trzeba było się naczekać na nowy album kalifornijczyków z FBF, ale na samym początku muszę zdradzić, że było warto jak cholera. Ci goście już na „Plunging into Darkness” zaprezentowali bardziej mroczne i brutalne oblicze niż na debiucie, a teraz kontynuują i jeszcze rozwijają tę stylistykę. Fueled by Fire a.d. 2013 zabija na śmierć! Tutaj już nie ma miejsca na radosny traszyk i teksty o imprezowaniu. Jest tylko śmierć, mrok i brutalna jazda od początku do końca. Ależ ja uwielbiam takie granie! Kłania się stara Sepultura, Dark Angel, Kreator, Slayer ale też Morbid Angel czy wczesny Death. W ogóle na „Trapped in Perdition” słychać dużo oldskulowego śmierć metalu i jak dla mnie zajebiście. Brzmienie jest selektywne,a jednocześnie gęste, brutalne i dynamiczne. Trzeba pochwalić kompozycyjne zdolności tych 4 typów. Każdy kawałek jest rewelacyjny, a taki „Suffering Entities” to dla mnie absolutne mistrzostwo świata. Riffy wyrywają wnętrzności, jadowite solówki wgryzają się w mózg, a perkusyjny nieustający atak dopełnia dzieła zniszczenia. Do tego unosząca się nad tymi dźwiękami ponura aura podkreślona jeszcze tekstami traktującymi o ciemnych i niezbyt miłych sprawach wykrzykiwanymi przez Ricka Rangela, oraz znakomitą okładką. Ten materiał na żywca musi mordować. Będzie można się o tym przekonać w lutym, kiedy grupa wpadnie do nas z innymi zabójcami z Suicidal Angels. Jak widać i słychać Fueled by Fire znaleźli swoją niszę w dzisiejszym thrash metalu i są w tej chwili jednymi z najlepszych reprezentantów brutalniejszego postrzegania tego gatunku. „Trapped in Perdition” to najlepsza płyta jaką popełnił ten amerykański kwartet i znak, że nie zamierzają ustępować pola. Ich ziomki z Bounded by Blood mogą obecnie za nimi nosić sprzęt. Nie ta liga, Lubisz poprzedni album? Ortodoksyjnie wyznajesz wymienione wyżej grupy? Jeśli tak to nawet się nie zastanawiaj tylko zapieprzaj do sklepu po „Trapped in Perdition”.

5,5/6

piątek, 4 października 2013

Darker Half - Desensitized (2011)

Na metal archives napisali, że Darker Half gra thrash metal. Jednak jest to bardzo mylące i mocno spłyca muzykę graną przez tych czterech australijczyków. Owszem, są tutaj pewne elementy thrashu, ale do tej wybuchowej mieszanki należy również dodać US power, tradycyjny heavy i trochę progresji. Efekt jest powalający! W każdym utworze dzieje się bardzo wiele. Tak więc mamy zmiany tempa, genialne melodie, znakomite solówki, a do tego wokalista śpiewający głównie w wysokich rejestrach. Zespół potrafi przejść od thrashowego riffu do ultra melodyjnych pochodów i doprawić to jeszcze przebojowym refrenem. Jednak nie ma się wrażenia przesytu i nie odczuwa znużenia nawet przez moment. Słychać tutaj sporo grania pod stare Fates Warning, czy Crimson Glory, trochę Maiden. Brzmienie jest dzisiejsze, ale nie nowoczesne co traktuję jako plus. Muzycy „mroczniejszej połowy” udowadniają, że są znakomitymi kompozytorami potrafiącymi doskonale wymieszać wszystkie składniki. Czasem jest klasycznie i przebojowo jak w „Lost in Space” czy „End of the Line”, a czasem robi się bardziej epicko jak w znakomitych „Tomb of the Unknown Soldier” oraz „As Darkness Fades”. Zresztą tak naprawdę każda z tych kompozycji ma w sobie „coś” i wszyskie z nich trzymają niesamowicie wysoki poziom. „Desensitized” został wydany w 2011 roku i jest to druga płyta Australijczyków, ponieważ Darker Half ma jeszcze na koncie debiut „Duality” z 2009. Niestety nie dane mi było zapoznanie się z nim, jednak zamierzam jak najszybciej nadrobić zaległości. Jestem przekonany, że to nie jest jeszcze ich ostatnie słowo i pełnię swojego kunsztu kompozytorskiego pokażą na „trójce”. Jeśli przebiją „Desensitized” to będzie maks. Na razie jest „tylko”


5,5/6

piątek, 27 września 2013

Aggressa - Nuclear Death (1988, 2013)

Ten australijski zespół był dla mnie kompletną niewiadomą dlatego musiałem zasięgnąć trochę informacji na jego temat. Powstali pod nazwą Black Mamba w 1985 by już po roku zmienić szyld na Aggressa. Wydali jakieś dema, ep „Nuclear Death” i zakończyli swoją działalność. W tym roku ukazała się nakładem Iron Bonehead prod. winylowa reedycja wspomnianej epki wzbogacona o starsze kawałki z demo. Jest to typowe wydawnictwo dla kolekcjonerów rzadkich rarytasów albo dla totalnych fanatyków wszystkiego co spłodziło metalowe podziemie w latach '80 ubiegłego wieku. Muzyka znajdująca się na tej płycie to przede wszystkim speed/heavy metal („Torture and Pain”, „Nuclear Death”) oraz niekiedy bardziej thrashowe łojenie („Voodoo Doll”, „Phantom Stage Diver), a to wszystko ubrane w typowo garażowe brzmienie. Druga część płyty to nagrania demo brzmiące jeszcze podlej. Do tego beznadziejna, infantylna okładka wyglądająca jakby była namalowana przez 10-latka. Ma to jednak swój urok i czasem wolę posłuchać takiego szczerego grania niż niektórych dzisiejszych przeprodukowanych, plastikowych gówien. Z samej muzyki można wywnioskować, że w tym zespole drzemał nawet spory potencjał, bo tych utworów słucha się naprawdę bardzo dobrze, więc mogę polecić ten album fanom wszelakich podziemnych i zapomnianych kapel oraz surowizny w metalu. Wszystkim audiofilom i miłośnikom krystalicznego, cyfrowego brzmienia zdecydowanie odradzam. Kolejne ciekawe wydawnictwo o pewnym historycznym znaczeniu jednak tylko dla ortodoksów.


3,5/6

poniedziałek, 2 września 2013

Fueled by Fire - Plunging into Darkness (2010)

Biorąc pod uwagę recenzje jakie otrzymał debiut kalifornijczyków i siłę z jaką wybuchła nowa fala thrashu można było oczekiwać "dwójki" nieco szybciej. Niestety na "Plunging into Darkness" przyszło nam czekać 4(!) lata. Przynajmniej było warto. Na tej płycie Fueled by Fire zaprezentował muzykę zdecydowanie bardziej dojrzałą i agresywną. Młodzieńcza werwa została zastąpiona pełnym premedytacji i bezlitosnym mordowaniem słuchacza. Jest zdecydowanie mniej melodyjnie co jednak nie pozbawia tego albumu swoistej chwytliwości. Riffy tną niczym brzytwa, sekcja perfekcyjnie napędza całą maszynerię, a solówki wrzynają się w mózg. Na tej płycie Fueled by Fire stał się pełnokrwistym thrashowym potworem i zdecydowanie podołał wyzwaniu jakim było przebicie "Spread the Fire". Wystarczy posłuchać takich wałków jak "Within the Abyss", "Eye of the Demon" czy "Amongst the Dead", by nie mieć co do tego żadnych wątpliwości.
5,2/6

Fueled by Fire - Spread the Fire (2006)

Jednym z głównych punktów zapalnych nowej fali thrash metalu było to co działo się kilka lat temu w kaliforni, a szczególnie w okolicach Los Angeles, na które z co raz większym zaciekawieniem zwracały się oczy całego metalowego świata. Zespoły takie jak Merciless Death, Warbringer, Bonded by Blood czy Fueled by Fire bez kompleksów stanęły do walki w imieniu prawdziwego metalu. No właśnie, Fueled by Fire. Ich debiut "Spread the Fire" jest dla mnie symbolem nowej fali. Jest albumem, który wywołał tak ogromny apetyt u wydawców, że każda większa, szanująca się wytwórnia metalowa zapragnęła mieć w swoim katalogu jakiś młody thrashowy zespół. Pierwszą wersję "Spread the Fire" zespół wydał nakładem Annialation w 2006 roku, jednak rok później Metal Blad rec. wypuścił ten materiał z dwoma dodatkowymi numerami oraz nową okładką. Muzyka zawarty na tej płycie to niesamowicie żywiołowy thrash/speed metal z klasycznymi solówkami i sporą dawką melodii. Od pierwszych dźwięków słychać ten młodzieńczy bunt i chęć pokazania całemu światu, że "Thrash is Back" jak głosi jeden z najlepszych numerów. Wystarczy spojrzeć na inne tytuły takie jak "Striking Death", "Spread the Fire", "Metal Forever" czy "Command of the Beast" by poczuć się jak w '85. Tutaj nie ma żadnych kalkulacji i kunktatorstwa, tylko młodość, energia i thrash metal. Nawet pewne niedociągnięcia czy to brzmieniowe czy techniczne mają swój urok. Do tego teksty, w których króluje Metal i Diabeł, a pozerskie ścierwo ścieli się gęsto. Czyż to nie jest piękne?
4,8/6

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Coma - Mindless (2013)



Gdy zobaczyłem nazwę kapeli, z którą mam robić wywiad to zrobiło mi się zimno. Na szczęście okazało się, że chodzi o thrashową załogę z Sardynii, a nie to rozmemłane gówno dla niedojebanej młodzieży rodem z Łodzi. Thrash i Italia to ostatnimi czasy idealne połączenie. Co ekipa to lepsza i Coma również trzyma poziom. Nie jest to może przyszły klasyk, ale zdecydowanie „Mindless” jest godne uwagi. Jest energia, jest czad, jest dobra technika, ale nie brakuje również melodii. Zespół stara się urozmaicać swoje granie poprzez różnego rodzaju nastrojowe zwolnienia, spokojne fragmenty czy czasem syntezatory pojawiające się w tle i dające więcej przestrzeni. Duże wrażenie robią solówki, z czego jedna ta w „Again” jest dziełem Craiga Lociceiro z Forbidden. Trzeba przyznać, że wyszła mu znakomicie. Coma to zdecydowanie zespół o bardzo dużym potencjale, który mam nadzieję pokażą w pełni już w niedługim czasie. Na razie radzę zaznajomić się z debiutem, bo zdecydowanie jest czego posłuchać.
4,8/6

Coma - Wierzymy, że szacunek jest rozwiązaniem

Nie zrażajcie się nazwą tego zespołu, bo na szczęście nie ma on nic wspólnego z tym gniotem dla nastolatek rodem z miasta Łodzi. Coma jest kolejnym młodym thrashowym bandem ze słonecznej Italii, który w tym roku zadebiutował naprawdę niezłą płytą „Mindless”. Nie jest to może thrashowy panteon, ale jest to na tyle rozwojowy zespół, że warto poświęcić im trochę uwagi i obserwować ich przyszłe działania.
Hmp:Witam. Zespół powstał w 2002 roku. Czemu aż 10 lat zajęło Wam nagranie debiutanckiej płyty?
Cześć! Na początku chcieliśmy podziękować za tą szansę. To dla nas zaszczyt! Głównym powodem tego 10-letniego opóźnienia są kilkukrotne zmiany line-upu. Teraz mamy solidny skład, więc łatwiej będzie pisać i nagrywać nowe rzeczy!
Nazwę zespołu zaczerpnęliście od utworu Overkill "Coma" czy Kreator "Coma of Souls" (śmiech)? Jakie zespoły stanowiły dla Was największą inspirację? Chyba jednak bliżej Wam do sceny amerykańskiej?
Cóż… nasz pseudonim wywodzi się od fantastycznego albumu, „Horrorscope” i jego świetnego utworu rozpoczynającego, „Coma”. Ten album jest jednym z najważniejszych dla naszego rozwoju. Inne zespoły, które nas inspirują to oczywiście Metallica, Slayer, Anthrax, Testament, Death, Forbidden, Iced Earth, Annihilator i wiele innych!
Wasz muzyka zachowuje równowagę pomiędzy agresją, a melodią w stylu wspomnianego Overkill czy testament? Mieliście takie założenie czy po prostu przyszło Wam to naturalnie?
Przyszło nam to naturalnie. Nigdy nie decydowaliśmy w jaką stronę skierujemy się w danej piosence… Zaczynamy od pomysłu, a później pozwalamy mu rozwijać się swobodnie!
  • Ile czasu zajęło Wam napisanie materiału na "Mindless"? które utwory są najstarsze, a które najnowsze?
Na tym albumie są cztery utwory pochodzące z naszego początkowego okresu („Mindless”, „Full Of Nothing”, „Old Man”, „No Love and Only Hate”), jedna z naszej środkowej fazy („Last Aim”) i trzy z tego ostatniego roku („My Venom Inside”, „Under Attack” i „Again”). Zasadniczo wzięliśmy wszystkie nasze piosenki, te stare i te nowe, mocno je przearanżowaliśmy, żeby stworzyć jednorodne brzmienie. Wycięliśmy niektóre części i zmieniliśmy inne („Mindless” na przykład, początkowo było piosenką trwającą 10 minut!).
  • Jak wygląda u Was proces pisania utworów? Pracujecie zespołowo czy może któryś z Was jest głównym kompozytorem?
Zazwyczaj Antonio zaczyna myśleć nad głównym tematem każdego utworu, później tworzy brzmienie, które zarysowuje główną myśl. Kiedy piosenka jest skończona sprawdzamy wszystko razem. Kiedy utwór jest gotowy Antonio pisze tekst i partie wokalu. Czasami Michele pomaga mu pisać teksty (na przykład „My Venom Inside”).
  • Gdzie nagrywaliście album i kto odpowiada za brzmienie? Jesteście z niego zadowoleni?
Nagraliśmy go w naszym domowym studio, poza wokalami (nagrane w V-Studio). Wszystko co słyszysz na tym albumie jest dokładnie tym samym co dostajesz na scenie. Te same wzmacniacze, ta sama perkusja. Bez pluginów i bez obróbki. Chcieliśmy nagrać album, który brzmi prawdziwie, bez żadnych sztuczek, czy czegoś innego. Płyta została zmiksowana przez Riccardo Atzeniego (ex-Dominici, ex-Solid Vision) i zmasterowana przez Ettore’a Rigotti. Jesteśmy bardzo zadowoleni z jej brzmienia, właśnie to chcieliśmy nagrać!
  • Gościnnie znakomite solo w utworze "Again" zagrał Craig Locicero z legendarnego Forbidden. Jak udało Wam się namówić go do współpracy?
Michele, nasz perkusista, robił dla Forbidden audycje internetowe i wybrali go, żeby wziął udział w kilku ich próbach. Z powodu problemów z paszportem nie mógł dostać się do Kalifornii, żeby wystąpić, ale pozostał w kontakcie z Craigem. Po prostu zapytaliśmy go, czy byłoby możliwe, żeby był naszym gościem na albumie, a on się zgodził!
  • Jakie znaczenie ma dla Was strona liryczna? Kto pisze teksty i jakie tematy są w nich poruszane?
Zazwyczaj Antonio pisze wszystkie teksty. Mówią one o różnych tematach. Na przykład „Under Attack” jest o fałszywych ludziach, którzy zawsze gadają za twoimi plecami. „Old Man” jest zadedykowany dla dziadka Antonio i Michele. To historia starego człowieka, który walczył w kilku wojnach i zawsze szukał ich sensu. „Full Of Nothing” to pewnego rodzaju zemsta na pewnej dziwce…
  • Udaje Wam się doskonale ubrać klasyczne thrash metalowe łojenie w dzisiejsze brzmienie co daje znakomity efekt. Czy mieliście takie założenie tworząc materiał?
Po prostu staramy się włożyć w muzykę to co czujemy. Nie mamy żadnych wytycznych, po prostu tworzymy muzykę zaczynając od naszych odczuć w danym momencie!
  • "Mindless" wydaliście w coraz prężniej działającej Punishment 18. Jak oceniacie tą wytwórnię? Jesteście z niej zadowoleni?
Musimy z tego miejsca bardzo podziękować Corrado z Punishment 18. Skontaktował się z nami jakiś czas temu, ale nie nagraliśmy nic z wielu powodów. Kiedy we wrześniu zadzwoniliśmy do niego, żeby powiedzieć „Cześć chłopie, właśnie nagraliśmy album… możemy coś razem zrobić???” nie mogliśmy się spodziewać niczego dobrego, ale zgodził się po przesłuchaniu tylko dwóch utworów przed remixami, bez tekstu! Pracujemy teraz wspólnie z nim i jego wytwórnią nad wieloma projektami.
Jak wygląda kwestia koncertów? Często gracie na żywo? Z kim dzieliliście scenę?
W Sardynii bardzo trudno jest zorganizować koncert. Nie ma za dużo miejsc, a większość z nich nic nie płaci zespołom. Przez te lata mieliśmy wiele koncertów, ale teraz staramy się grać jedynie 3-4 razy w naszym mieście. Wolimy grać poza Sardynią, jechać w trasę z jakimś zespołem, albo po prostu zorganizować parę koncertów z innymi przyjaciółmi. Na przykład, zeszłego listopada byliśmy w trasie po całej Europie z Master i planujemy kolejną trasę we Włoszech w następnym październiku. Tego lata będziemy grać na METAL DAYS FESTIVAL w Słowenii z wieloma legendami metalu. Kiedy gramy w Cagliari, zwykle dzielimy scenę z zespołami, które są nam bliskie, ze wzglądu na nasza przyjaźń (Shardana, Terrorway, Inexhibit…).
  • Macie w planach jakąś trasę? jeśli tak to czy będzie to Wasze własne tour czy też pojedziecie z jakąś większą nazwą jako support?
Jak przed chwilą powiedziałem, planujemy własna trasę w październiku, ale jest też coś baaaaaaaaaardzo bardzo dużego, czego nie możemy w tej chwili zdradzić. Jednym z naszych celów w nowym roku jest trasa z jakimś dużym zespołem… może!
  • Scena włoska jest moim zdaniem ostatnio jedną z najlepszych i najpłodniejszych scen jeśli chodzi o klasyczne gatunki metalu. Odczuwacie dużą rywalizację czy to wszystko działa raczej na zasadzie braterstwa?
Cóż… jak w codziennym życiu możesz spotkać ludzi, którzy dzielą z tobą niektóre wartości i zasady, ich możesz nazywać przyjaciółmi. Możesz znaleźć zespoły, które się z Toba nie zgadzają, ale zawsze robią to z szacunkiem i nie ma problemu. Zawsze jednak możesz trafić na zespoły, które nie zgadzają się z tobą i próbują zniszczyć wszystko co robisz, oni nie są przyjaciółmi… Wierzymy, że szacunek zawsze jest rozwiązaniem.
  • Piszecie już jakieś nowe numery? Jeśli tak to czy będą utrzymane w tym samym stylu co "Mindless" czy należy oczekiwać niespodzianek? Kiedy planujecie wydać drugi krążek?
Tworzymy właśnie nowy materiał i mamy już prawie gotowe 3-4 utwory, które stylistycznie przypominają „Mindless”, ale jak już wcześniej mówiłem, nic nie planujemy przed pisaniem piosenek… Może spróbujemy skomponować coś w nowy sposób. Na przykład w „Mindless” użyliśmy dwóch różnych strojeń, ale żadnych 7-strunowych gitar… kto wie! Będziemy mieli też nowych gości na następnym albumie, ale to tajemnica… Jeżeli wszystko pójdzie dobrze, nowy album zostanie wydany następnej wiosny!
  • Co jak do tej pory uważacie za swój największy sukces? Z czego jesteście najbardziej dumni?
Cóż… Po pierwsze, to wielki zaszczyt widzieć wszystkie recenzje naszego albumu z dobrym wynikiem. Kontakt z fanami jest niewiarygodny. Trochę dziwnie o tym mówić, ale kilku z nich wszędzie za nami podąża. Jest wiele rzeczy, które są dla nas szczególne. Wiemy, że jesteśmy dopiero na początku tej drogi, ale każdy krok wymaga od nas bycia silniejszymi niż wcześniej. Teraz wypuszczamy nasze pierwsze wideo i jest świetnie!
  • Jakie postawiliście sobie cele na przyszłość? Na co możemy liczyć z obozu Coma?
Mamy nadzieję dać świetny występ na Metal Days, zagrać mocno na kolejnej trasie po Włoszech i może ruszyć w trasę z jakimś większym zespołem tak szybko jak to możliwe. I oczywiście zamierzamy nagrać nowy album, który będzie kopał dupy mocniej niż pierwszy!
  • To już wszystko, wielkie dzięki za wywiad. Ostatnie słowa należą do Was.
Dziękujemy za miejsce jakie nam poświęciliście. Bardzo trudno jest zespołom takim jak COMA wydostać się ze swoja muzyką poza granice kraju. Mamy nadzieję, że kiedyś spotkamy się w Polsce!
Rock on!!

Brute Forcz - Out for Blood (2012)

Ten zespół to dość ciekawe zjawisko, a to z tego względu, że został założony prze dwóch bliżniaków wrestlerów. Jammer i Slammer postanowili porzucić karierę zawodowych zapaśników i poświęcić się swojej kolejnej miłości, czyli heavy metalowi. Ten pierwszy jest śpiewającym basistą natomiast drugi z braci obsługuje gary. Skład uzupełnia jeszcze gitarzysta Will Wallner. W takim składzie Brute Forcz wypuścił własnym sumptem swój debiut „Out for Blood”, za którego produkcję odpowiadał Bob Kullick, brat słynniejszego Bruce'a. Muzyka grana przez to trio to przesiąknięty testosteronem rockendrollowy heavy metal. Jest prosto do bólu i surowo, oparte na nieskomplikowanych riffach, motorycznej sekcji i gardłowym wokalu. Słychać inspiracje Motorhead, Venom czy Judas Priest i można powiedzieć, że Brute Forcz gra wypadkową tych grup. Dodać jeszcze można trochę Motley Crue. Męski, chamski i szczery jest ten krążek. Słucha się go naprawdę dobrze i na pewno sprawdzi się świetnie jako dodatek do browca. Teksty jak łatwo się domyśleć nie traktują o problemach egzystencjalnych nastolatków. Jest klasycznie jak tylko może być, czyli metal, seks i przemoc. No i bardzo dobrze. Miła odmiana po wielu przeintelektualizowanych w treści krążkach.
4/6

Brute Forcz - Chcemy walić muzyką prosto w twarz


Dwóch byłych wrestlerów Jammer i Slammer postanowiło oddać się swojej drugiej (a może pierwszej?) wielkiej pasji, czego skutkiem jest debiutancka płyta „Out for Blood”. Jak można się było po nich spodziewać jest głośno, surowo i męsko. Nie ma tu miejsca na ballady czy romantyczne pierdoły. Konkretna mieszanka wpływów Judas Priest, Motorhead i Venom to właśnie Brute Forcz. Zapraszam do lektury wywiadu ze śpiewającym basistą Jammer’em.
HMP: Witam. Jak doszło do tego, że dwóch profesjonalnych wrestlerów postanowiło założyć Heavy Metalowy zespół?
Robb "Jammer" Steel: Zawsze chcieliśmy grać w zespole metalowym. Założylismy Brute Forcz kiedy wyszliśmy ze szkoły średniej. W tym samym czasie, kiedy prowadziliśmy zespół, dostaliśmy ofertę treningów i zostania profesjonalnymi wrestlerami. Przez cały czas kiedy uprawialiśmy wrestling wiedzieliśmy, że pewnego dnia znowu będziemy działać jako zespół. Zarówno wrestling jak i heavy metal są głośne, agresywne, pełne energii i właśnie dlatego byliśmy w stanie pogodzić te dwie rzeczy.

Skąd się wzięła nazwa Brute Forcz? Brzmi dość nietypowo.
Sami na nią wpadliśmy, zawsze wszystko robiliśmy z agresją i siłą. Wydawało się to być idealna nazwa dla dwóch braci, którzy bili się przez cały czas również ze sobą. Tak więc użyliśmy jej jako nasze imiona wrestlingowe i zachowaliśmy ją, żeby opisać styl muzyki jaka lubimy grać…

Graliście wcześniej w jakichś zespołach czy może Brutal Forcz jest Waszą pierwszą kapelą?
Brute Forcz jest i zawsze będzie jedynym zespołem w jakim gramy.

Jak doszło do tego, że dołączył do Was Will Walner? Czemu zdecydowaliście się akurat na niego?
Chciałem się nauczyć lepiej grać na gitarze, szukałem lekcji w Craigslist. Znalazłem Willa, dał mi kilka lekcji. Dopiero co odszedł z zespołu, z którym grał, powiedziałem mu, że właśnie zakładamy nowy zespół i może chciałby z nami grac dopóki nie znajdzie sobie czegoś lepszego. Jest z nami od tamtego momentu i mamy wielki szczęście. Will jest wspaniałym gitarzystą!!!

Bierzecie jeszcze czasem udział w walkach wrestlingu czy już całkowicie poświęciliście się muzyce?
Już tego nie robimy, ale koncentrujemy się na walce, muzyka i muzyka…

Wasza muzyka jest bezpośrednia i dość prosta, nie bawicie się w różne techniczne zawiłości. Taki właśnie był wasz cel, żeby walić muzyką prosto w twarz?
Od pierwszego dnia aż do końca chcemy po prostu być wielcy, ciężcy i dawać w twarz!!! Jest masa innych zespołów, które mają świetne teksty, znaczenie ich piosenek, cokolwiek chcesz. My chcemy walić wam muzyką prosto w twarz…

Jak wygląda u was podział obowiązków? Kto odpowiada za muzykę, a kto za teksty?
Jammer, czyli ja (śmiech)!

Zdecydowanie słychać u was inspiracje takimi zespołami jak Motorhead czy Judas Priest. Kto jeszcze miał największy wpływ na waszą muzykę?
WASP, Motely Crue, KISS, Venom

"Out for Blood" został wyprodukowany przez Boba Kullicka. jak doszło do współpracy z nim? Jesteście zdowoleni z tego jak brzmi ten album?
Trenowaliśmy w tej samej siłowni co brat Boba, Bruce Kulick z Kiss. Mój brat i ja widzieliśmy go przez cały czas, kiedy tam chodził, wyglądał znajomo, ale po prostu nie mogliśmy wpaść na to skąd go znamy. Pewnego dnia zdaliśmy sobie sprawę kim był więc podeszliśmy, żeby się przedstawić. Wyobraź sobie dwóch dość dużych facetów, którzy są trochę wystraszeni, idą w twoim kierunku, a Bruce nie miał pojęcia kim byliśmy, trochę przyparliśmy go do muru. Przedstawiliśmy się, powiedzieliśmy mu, że próbujemy nagrać naszą muzykę, ale nie mogliśmy znaleźć nikogo, kto dałby nam takie metalowe brzmienie jak chcieliśmy (wcześniej próbowaliśmy dwa razy, nie mieliśmy szczęścia). Powiedział, że jego brat, Bob, ma studio i mógłby nagrać naszą muzykę z brzmieniem jakiego szukamy. Dał więc nam jego numer i zadzwonił do Boba, żeby dać mu znać, że będziemy się z nim kontaktować w sprawie muzyki. I właśnie tak poznaliśmy Boba Kulicka i zaczęliśmy z nim pracować. Swoją drogą, Bruce jest bardzo miłą osobą do rozmowy i prawdziwym profesjonalistą, powinno być w tym biznesie więcej ludzi takich jak on.
Płytę wydaliście własnym sumptem. Nie było żadnej wytwórni gotowej wypuścić "Out for Blood" czy może po prostu woleliście zrobić to samemu?
Kiedy nie jesteś znany, robisz to co musisz robić. Wydanie własnym sumptem było jedynym wyjściem, musieliśmy rozkręcić maszynę Brute Forcz, a to była nasza jedyna opcja.

Niedawno podpisaliście papiery z Pure Steel Records na dystrybucję płyty. Jakie nadzieje wiążecie z tą wytwórnią? Czemu zdecydowaliście się właśnie na nią?
Pure Steel jest wspaniałą, niezależną firmą i jesteśmy szczęśliwi mogąc być częścią ich rodziny. Właściwie mieliśmy kilka ofert od dwóch mniejszych firm, ale kiedy skontaktowali się z nami Pure Steel od razu podpisaliśmy kontrakt. Oni będą mogli zabrać naszą muzykę w takie części świata, gdzie do tej pory nie mogliśmy być i to jest dla nas wspaniałe.

Jak wygląda promocja "Out for Blood"? Planujecie może jakąś większą trasę? Może jakiś klip?
Właśnie pracujemy nad trasą, kiedy odpowiadam na te pytania. To ostatnia rzecz jaka nam pozostała do zrobienia, jesteśmy zespołem grającym na żywo i musimy być w trasie. Jeżeli zobaczysz, że będziemy grali w twojej okolicy, przyjdź i zobaczysz, że na żywo jesteśmy zajebiści.

Graliście koncerty z takimi legendami jak Michael Schenker Group, Y&T, W.A.S.P. czy Loudness. Jak przyjmuje Was publika?
Każda publiczność nas przyjęła i pokochała naszą muzykę, nie było żadnych wyjątków. Jesteśmy zespołem uśpionych szpiegów, jesteśmy tuż za tobą…
Jak na dzień dzisiejszy oceniacie wasz debiut? Zmienili byście coś w nim? W jakim kierunku chcecie pójść na następnej płycie?
Jesteśmy bardzo zadowoleni z wszystkiego co się do tej pory działo, zrobiliśmy ogromne postępy, krok po kroku. Żyjąc w Los Angeles, można by pomyśleć, że to duża pomoc dla zespołu, ale nie jest tak w tym przypadku. To jakbyś był sam na wyspie, wierzcie lub nie, ale trudno jest tu się przepchnąć ze swoją muzyką. Biorąc to pod uwagę, zostaliśmy dobrze przyjęci przez chyba wszystkich krytyków, nasi fani kochają naszą muzykę i sprzedaliśmy sporą ilość CD w zasadzie bez narażania się. Nasza muzyka jest grana w niektórych większych internetowych stacjach radiowych w Stanach, więc wszystko jakoś idzie. Jeśli chodzi o kolejny album, jedyna rzecz jaką zmienimy to cięższe brzmienie, to będzie jak spotkanie Motorhead z Venom i WASP. Mamy teraz już trochę doświadczenia i wiemy trochę lepiej czego szukamy.

Jak zachęcilibyście naszych czytelników do zainteresowania się Brute Forcz?
Nasza muzyka jest prostym, oldschoolowym heavy metalem z lat ‚80. Nie próbujemy być słodcy, czy zabawni, nasze piosenki są głośne, agresywne, to muzyka typu odkręć szybę w samochodzie i wal głową. Tak więc jeśli to twój styl, to na pewno nas polubisz, prosto z mostu. Ale, nie walimy w pokrywy od koszy na śmieci i nie gramy również ballad, posłuchaj zespołów takich jak Winger i jemu podobnych, jeżeli lubisz takie rzeczy. Jeżeli naprawdę chcesz trochę pobiegać, spróbuj wbiec na scenę, kiedy my na niej jesteśmy, żebyśmy mogli wykonać na tobie clothesline albo piledrive, Bracie!! (swoją drogą, krew jest prawdziwa)

Wielkie dzięki za wywiad. Ostatnie słowo należy do Was.
Dziękujemy za tę możliwość, ,że dajecie zespołom takim jak nasz szansę, żeby zostać usłyszanym i jesteśmy za to naprawdę wdzięczni. Jeszcze raz dziękujemy. Chcielibyśmy również podziękować wszystkim naszym fanom za wsparcie. Dziękujemy wszystkim i wypatrujcie nas niedługo na trasie…
Dziękujemy za twój czas i miłego dnia (napisane piękną i poprawna polszczyzną - przyp. red.)

Night Demon - Night Demon ep (2012)

Ależ ja mam ostatnio szczęście do znakomitych debiutów. Sporo osób może pomyśleć, że się zbytnio egzaltuję, niektórymi wydawnictwami, ale co zrobić, jeśli trafiają idealnie w moje gusta?
Tak samo ma się sprawa z debiutancką ep Night Demon. Trio pochodzące z miasta Ventura w Kaliforni postawiło sobie za cel granie w najlepszej tradycji klasyków NWOBHM z Diamond Head i Angel Witch na czele. Jeśli mam być szczery to muszę tutaj napisać coś co wielu może uznać za bluźnierstwo. Te 4 numery znajdujące się na tej płytce w niczym nie ustępują wyżej wymienionym klasykom, a wręcz niszczą ich ostatnie wydawnictwa. Gdyby ten materiał ukazał się w 80/81 roku to dzisiaj by był wymieniany jednym tchem z największymi tej sceny. Możecie uważać, że przesadzam, ale radzę Wam, żebyście wpierw posłuchali Night Demon. Zastanawiam jakim cudem udało im się tak idealnie odwzorować klimat tamtych lat. Wpływ na to mają tez zapewne teksty obracające się wokół tematu okultyzmu. Do tego brzmienie, które jest jednocześnie surowe, selektywne i przestrzenne. Znakomite umiejętności techniczne i kompozytorskie pozwalają myśleć o tym zespole jako o jednej z największych nadziei na przyszłość. Jeśli na pełnym albumie wszystkie utwory będą na poziomie „The chalice” czy „Ancient Evil” to będziemy świadkami narodzin nie lada sensacji. Jeśli jesteście fanami NWOBHM lub starego heavy metalu/hard rocka to zróbcie wszystko by dostać tę płytkę. Na kolana.

5,8/6

piątek, 12 lipca 2013

Riot - The Privilage of Power (1990)

W 2 lata po fenomenalnym "Thundersteel" nowojorczycy z Riot uderzyli z kolejnym albumem. Pod koniec lutego 1990 roku światło dzienne ujrzał ich siódmy krążek studyjny zatytułowany "The Privilage of Power". Już od pierwszego numeru "On Your Knees" czeka nas niemałe zaskoczenie. Pomimo identycznego składu jak na poprzedniczce, tym razem mamy trochę niespodzianek. Przede wszystkim gościnny udział sekcji dętej soulowego (!) zespołu Tower of Power. Nigdy nie byłem zwolennikiem takich kombinacji i eksperymentów, więc jak dobrze pamietam mój pierwszy kontakt z tym krążkiem nie należał do udanych. Jednak gdy postanowiłem dać "The Privilage..." kolejne szanse to wreszcie zaskoczyło. Trąbki pojawiają się dość często i nadają temu albumowi pewnej indywidualności i stanowią o jego wyjątkowości nie tylko jeśli chodzi o dyskografię Riot. Pomimo tego kwintesencją tej płyty pozostaje jednak klasyczne heavy metalowe granie. Wystarczy posłuchać marszowego hymnu "Metal Soldiers", rozpędzonego typowego dla Riot killera "Dance of Death", który bez problemu mógłby się znaleźć na "Thundersteel", utrzymanego w tym samym klimacie "Storming the Gates of Hell" czy kolejnego morderczego speedziora "Black Leather and Glittering Steel". Gdyby cała płyta była utrzymana na poziomie i w klimacie tych kawałków to dzisiaj mówilibyśmy o kolejnym arcydziele. Jednak jest też trochę bardziej rockowych klimatów jak w "Maryanne", "Little Miss Death", nagranym z gościnnym udziałem Joe Lynn Turnera "Killer" oraz balladę "Runaway". Na koniec dostajemy jeszcze cover jazzowego gitarzysty Ala Di Meoli "Racing with the Devil...". Całośc sprawia bardzo dobre wrażenie i uważam "The Privilage of Power" za jeden z lepszych albumów Riot. Trzeba tylko przymknąć oko na pewne kwestie. O ile do trąbek z czasem się przyzwyczaiłem to drugie novum w postaci mówionych przerywników między utworami po początkowym pozytywnym odbiorze z czasem zaczęło nużyć. Element ten ma stanowić łącznik pomiędzy poszczególnymi kawałkami i nadać płycie cech albumu koncepcyjnego, traktującego o tytułowym przywileju władzy. Jednak z każdym kolejnym przesłuchaniem te gadki stają się co raz bardziej irytujące. Tak więc pomimo tego, że jednak kilka minusów by się znalazło to plusy są na tyle duże, że zdecydowanie dominują na tym krążku. Riot na "The Privilage of Power" starali się trochę odświeżyć swoją formułę i nagrać dzieło bardziej zróżnicowane i muszę przyznać, że ta sztuka im się udała. Nie przebili co prawda genialnego "Thundersteel" jednak stworzyli świetną płytę, a takie numery jak "Dance of Death" czy "Black Leather..." to jedne z najlepszych jakie kiedykolwiek nagrał ten zespół. Podsumowując, jest to znakomity album nagrany przez znakomitych muzyków i zawierający kilka niespodzianek.
5/6

środa, 10 lipca 2013

Riot - Thundersteel (1988)

Na przełomie lat 70/80 Riot wydał 5 bardzo dobrych albumów ze znakomitym "Fire Down Under" na czele po czym w 1984 roku słuch o nim zaginął. Jednak gitarzysta Mark Reale (RIP) nie dał za wygraną, zebrał nowy znakomity skład i przywrócił zespół do świata żywych. W 1988 roku ukazał się uważany przez zdecydowaną większość fanów za największe dzieło w historii Riot, album "Thundersteel". Niezbyt udana okładka skrywa absolutne arcydzieło i mus dla kążdego fana US metalu. Na początek dostajemy uderzenie między oczy w postaci speedowego utworu tytułowego, który dzisiaj jest traktowany niemalże jak hymn grupy. Gra muzyków rozwala na strzępy, świdrujące riffy Reale'a, pulsujący bas Dona Van Staverna, obłąkańcze bębny Bobb'ego Jarzombka (który zagrał w 5 numerach, natomiast w pozostałych 4 możemy usłyszeć grę Marka Edwardsa) i rewelacyjne wysokie wokale Tony'ego Moore'a. Ten kawałek zna chyba każdy metalowiec wychowany na amerykańskim metalu lat '80. Dalej mamy troszkę wolniejszy, bardziej rytmiczny ale równie znakomity "Fight or Fall" ze świetnym refrenem. Zresztą refreny to kolejny plus tej płyty. Każdy z nich zostaje w głowie na długo i jeszcze nie raz będziemy się łapać na podśpiewywaniu ich pod prysznicem w samochodzie czy gdziekolwiek kto lubi śpiewać. Trzeci w kolejce jest wolniejszy i bardziej klimatyczny, zagrany trochę w stylu Dio "Sign of the Crimson Storm" po czym znowu robi się szybciej. "Flight of the Warrior" z hiciarskim i wesołym refrenem, przy którym nie sposób nie śpiewać, tupać nogą czy co tam kto woli. Niektórzy pewnie znają ten numer w wersji Hammerfall. Dalej mamy utrzymany w tym samym klimacie "On Wings of Eagles" po czym przechodzimy do rewelacyjnego "Johny's Back". Ten kawałek dosłownie rozpieprza słuchacza na atomy. Znakomite riffy i fenomenalny śpiew Moore'a, po prostu jeden z najlepszych utworów w historii Riot, jak zresztą większość z tej płyty. Teraz mamy chwilę wytchnienia w na wpół balladowym "Bloodstreets", do którego zespół nakręcił klip. Znakomity klimat, kroczące gitary i bardzo emocjonalny śpiew Tony'ego. Potem jest typowy riotowski rocker "Run for Your Life". Jest to całkowicie inna kompozycja niż ta zamieszczona na płycie "Fire Down Under", tylko tytuły są takie same. Na koniec najdłuższy "Buried Alive (Tell Tale Heart) zaczynający się od 3-minutowego spokojnego wstępu granego na gitarze bez przesteru robiącej podkład pod solo. Potem ten numer rozwija się w znakomity, lecz trochę odmienny od reszty kawałek grany w średnich tempach i wypełniony dziwną, niepokojącą atmosferą. Reasumując "Thundersteel" to magnum opus Riot i jeden z pomników US metalu. Najwyższych lotów speed/heavy/power metal z hard rockową duszą i płyta jakiej już chyba nie będzie. Perfekcyjna pod każdym względem zarówno instrumentalnym, kompozycyjnym jak i wokalnym. Tylko szkoda Marka, który niestety na początku ubiegłego roku odszedł z tego świata po wieloletnich zmaganiach z chorobą. Zdołał jeszcze nagrać ostatnią płytę niewiele ustępującą temu klasykowi, a zatytułowaną znamiennie "Immortal Soul". Dzięki takim płytom jego nieśmiertelna dusza będzie żyła po wsze czasy.
6/6

Gloryful - The Warrior's Code (2013)

Patrząc na nazwę i okładkę płyty nie spodziewałem się niczego nadzwyczajnego, ot kolejnego melodyjnego euro poweru. Jednak to piątka Niemców nagrała na swój debiut wyrywa z butów i powoduje nieustający uśmiech na mojej gębie. Gloryful gra heavy/power metal według najlepszych receptur stworzonych przez Priest, Maiden czy Manowar, ale robi to niesamowicie świeżo i z potężną energią. Każdy z 11 numerów zamieszczonych na "The Warrior's Code" tętni swoim własnym życiem i jest wypełniony masą melodii. No właśnie, pomimo naprawdę mocnego i agresywnego brzmienia Gloryful gra bardzo melodyjnie co sprawia, że ta płyta jest bardzo przebojowa i słucha się jej z niekłamaną przyjemnością bez ani chwili znużenia. Nawet przez moment nie ma się wrażenia obcowania z debiutantami. "The Warrior's Code" brzmi jakby została skomponowana i nagrana przez doświadczonych wyjadaczy zarówno jeśli chodzi o umiejętności techniczne jak i kompozycyjne. Każdy numer brzmi niezwykle selektywnie i jednocześnie potężnie co jest zasługą słynnego Dana Swano (m.in. Edge of Sanity, Nightingale, Steel i milion innych), który wyprodukował ten album i zrobił to doskonale. Nad całością unosi się mocny głos Johnny'ego la Bomby, który najczęściej śpiewa nisko z lekką chrypką i co najważniejsze bardzo pewnie jednak, gdy trzeba potrafi też wyciągnąć góry. Bardzo wyrównana jest ta płyta, a każdy numer brzmi jak potencjalny hit. Ja bym jednak wyróżnił genialny "Heavy Metal-More Than Meets the Eye", "Evil Oath", manowarowy "Fist of Steel" czy też jedną z lepszych ballad jakie słyszałem ostatnio "Chased in Fate". Naprawdę rewelacyjny debiut, a fakt, że został wydany w barwach Massacre rec. świadczy o tym, że chyba jeszcze o Gloryful usłyszymy.
5,5/6

sobota, 29 czerwca 2013

Battlezone - Warchild, the Best of Battlezone (1988)

Tym razem przyszło mi przybliżyć zespół Battlezone kojarzony pewnie przez niektórych z racji wokalisty, a mianowicie Paula Di'Anno najbardziej znanego z dwóch pierwszych Lp Maidenów. Wspólnie z kilkoma muzykami znanymi między innymi z takich grup jak Tokyo Blade, Chinatown czy Persian Risk wydał w latach 86-87 dwa albumy zatytułowane kolejno "Fighting Back" i "Children of Madness". Później zespół zmienił nazwę na Killers by w 1998 roku powrócić do starego miana przy okazji płyty "Feel my Pain", która to jednak zawierała już nieco odmienną muzykę. Natomiast opisywany tutaj materiał to kompilacja z 1988 roku wydana nakładem nieistniejącej już brytyjskiej Powerstation. Na program płyty składa się sześć utworów z debiutu, jeden bonus w postaci "Rising Star", oraz cały album "Children of Madness". Muzycznie utwory z "Fighting Back" to poprawny Heavy Metal jednak bez fajerwerków. To co się przede wszystkim rzuca w uszy to to, że Battlezone lepiej radzi sobie w wolniejszych i bardziej klimatycznych kompozycjach takich  jak ponad 7-minutowy niemal epicki "The Land God gave to Cain". Z tej części płyty wyróżniłbym jeszczcze "Too Much to Heart" też wolny i utrzymany w klimacie hard&heavy z fajnym refrenem. Nieco szwankuje  produkcja, przez którą gitary brzmią mało wyraziście i płasko. Poza tym jest poprawnie z kilkoma zrywami w postaci wymienionych wyżej kawałków. Bonusowy numer ani nie odstaje ani nie wyróżnia się jakoś specjalnie, jednak wpasowuje się w ogólny obraz kompilacji. Druga część płyty czyli cały Lp "Children of Madness" to już heavy Metal najwyższych lotów. Battlezone skupił się na tym co wcześniej wychodziło mu najlepiej czyli na kompozycjach wolniejszych, utrzymanych w marszowym tempie, cięższych. Do tego masa znakomitych melodii i fantastyczna forma głównego bohatera czyli Di'Anno. Aż ciężko uwierzyć, że ta płyta nie osiągnęła sukcesu na jaki zasłużyła. Przynajmniej 5 utworów z "Children..." to potencjalne hiciory. Wystarczy wymienić mój ulubiony potężny "Whispered Rage", który brzmi jak typowy US Power. Jeszcze ten refren, palce lizać. Niewiele ustępują "Metal Tears", Nuclear Breakdown" czy tytułowy "Children of Madness". Forma pozostałych muzyków nie budzi zastrzeżeń. Gitarzyści grają z dużym feelingiem bez zbędnych popisów.  Są oczywiście znakomite riffy czy błyskotliwe sola, ale to wszystko jest zagrane z dużym popisem i bez żadnych niepotrzebnych ozdobników. Reasumując jest to ciekawa kompilacja zawierająca najlepszy, drugi album grupy plus kilka starszych, więc otrzymujemy przekrój twórczości tego już trochę zapomnianego zespołu. Rzecz zdecydowanie godna polecenia nie tylko dla fanów Żelaznej Dziewicy i Di'Anno, ale też takich zespołów jak Tokyo Blade, Dio czy Black Sabbath, a także ogólnie Metalu lat '80.
5/6

Fanthrash - Apocalypse Cyanide (2013)

Lublinianie z Fanthrash po dwóch latach od bardzo udanego debiutu "Duallity of Things" przypominają o sobie nową epką. Muzyka zawarta na "Apocalypse Cyanide" jest w prostej lini rozwinięciem stylu znanego z poprzednika jednak jest jeszcze bardziej progresywna. W tych trzech utworach dzieje się bardzo dużo i trzeba przyznać, że jest to granie dla zdecydowanie wymagającego słuchacza, ponieważ poziom skomplikowania i kombinowania jest wysoki. Kojarzy mi się to trochę z ostatnim Atheist, a solówki przywodzą na myśl Pestilence z okresu "Spheres". W tę płytkę trzeba się wgryźć. Ja potrzebowałem dużej liczby przesłuchań i dziś mogę stwierdzić, że "Vitality" i "Outcast from Cassiopeia" to znakomite utwory, natomiast numer tytułowy w dalszym ciągu mi nie wchodzi. Jest mniej melodii, a więcej technicznego grania niż na "Duallity of Things". Kilka chwytliwych momentów też się znajdzie jak riff w "Vitality" albo refren w rewelacyjnym "Outcast...". Mimo tego nie jest to do końca moja bajka dlatego ta Ep podoba mi się jednak troszke mniej. Doceniam jednak umiejętności kompozytorskie muzyków i rozwój Fanthrash, gdyż w swojej kategorii powoli dobijają do czołówki. Dla fanów technicznego thrash/death metalu będzie to zdecydowanie smakowity kąsek i pewnie ocena też wyższa.
4/6

Hyborian Steel - Blood Steel and Glory (2012)

Epicki Heavy Metal nie jest zbyt mocno eksploatowanym gatunkiem dlatego każda płyta z takim graniem sprawia mi olbrzymią radochę. Hyborian Steel piszą o sobie, że pochodzą z Crystal City z USA co jest najprawdopodobniej ściemą. W składzie zespołu jest Guido Tiberi znany z włoskich Axevyper czy Assedium, a płyta "Blood Steel and Glory" została wydana przez specjalizującą się w italiańskich kapelach My Graveyard prod. Tak więc Ci amerykańscy Włosi (albo odwrotnie) na swoim drugim albumie prezentują kawał znakomicie odegranego i skomponowanego barbarzyńskiego metalu w najlepszej tradycji sceny. Wpływy są oczywiste, więc wystarczy, że wymienię tylko Manilla Road, Cirith Ungol (świetnie zagrany cover "War Eternal"), Omen czy najmłodszy w tym zestawie Ironsword. Brzmienie jest oczywiście surowe, ale bezbłędnie pasujące do tego grania. Pojawiają się czasem lekkie niedociągnięcia, ale nie wpływają negatywnie na odbiór, a wręcz dodają naturalizmu. Warstwa tekstowa to oczywiście Howard i Heavy Metal czyli dwa często nieodłączne tematy. Niestety scena epic metalowa jest bardzo skromna, ale na szczęście jakość zespołów tworzących w jej ramach rekompensuje niewielką ilość. Oczekiwanie na nowe płyty Ironsword (kiedy wreszcie???) czy Battleroar może być bardziej znośne dzięki takim płytom jak "Blood Steel and Glory". Hail Crom!
5/6