Pamiętam jak jeszcze niedawno
spuszczałem się z zachwytu nad poprzednim krążkiem Manilla Road
uważając go za coś absolutnie wybitnego. Podejrzewam, że gdybym
dał „Mysterium” trochę więcej czasu i napisał recenzję z
bardziej chłodną głową to ocena byłaby trochę mniej
entuzjastyczna, choć w dalszym ciągu uważam, że jest to znakomity
album. Natomiast z najnowszym materiałem bogów epickiego metalu
postąpiłem nieco inaczej. Słuchałem go w nocy, w dzień, na
słuchawkach, głośnikach. Robiłem przerwy i ponownie do niego
wracałem. Wszystko po to by przekonać się z całą stanowczością,
że jest to dzieło wybitne. Może nie najlepsze, bo niektórych
tytułów po prostu nie da się przebić, ale również zasługujące
na to miano.
Zespół po raz pierwszy w historii
wydał dwupłytowy materiał. Pierwsza część zatytułowana „The
Blessed Curse” to główna składowa tego wydawnictwa, a zawiera
ona 10 premierowych kompozycji. Już pierwszy, tytułowy numer,
pokazuje nam, że oto właśnie zetknęliśmy się z czymś
nietuzinkowym i jedynym w swoim rodzaju. Na początek spokojne gitary
i delikatny śpiew Sheltona w zwrotkach, po czym następuje
fantastyczny refren i w tym momencie jestem już kupiony.
Niespodziewanie w pewnym momencie pojawia się w tym utworze
progresywna, a może nawet trochę jazzowa wstawka. Po prostu
arcydzieło. Co ciekawe, na tym materiale większe wrażenie robią
te spokojniejsze utwory. Kolejnym absolutem jak dla mnie jest ponad
8-mio minutowy „Tomes of Clay”, który dzięki orientalizmom
wprowadza nas w świat starożytnego Sumeru i doskonale uzupełnia
się z tekstem. Poza solówkami, cały jest zagrany na gitarach
akustycznych i jak dla mnie jest to czysty geniusz. W podobnych
klimatach utrzymane są też przepiękny i bardzo przestrzenny
„Falling”, w którym gościnnie zagrali i zaśpiewali backing
wokale Gianluca Silvi (Battle Ram, Doomsword)) oraz Kostas Tzortzis
(Battleroar), a także zamykające tę część akustyczne arcydzieło
„The Muses Kiss”.
Zapytacie teraz, a gdzie tu metal?
Pomijając to, że nawet w tych spokojniejszych kompozycjach słychać
jaki zespół je wykonuje, to reszta utworów to konkretny strzał
między oczy. Takie „Truth in the Ash”, „King of Invention”
czy „Reign of Dreams” to typowo manillowe, metalowe killery
depczące pozerów i fanów popowych melodii. Jedyną rysą na tym
materiale jak dla mnie jest refren „Luxiferia's Night”, ale za to
zwrotki w tym numerze i główny riff są znakomite. Pozostałe
utwory to „The Dead Still Speak”, bardzo bezpośredni numer z
niesamowicie wkręcającym riffem na początku i na końcu oraz
„Sword of Hate” będący typowym numerem dla Sheltona z pięknym
epickim gitarowym wejściem przeradzającym się w cudowne solo.
Właśnie pozostając w temacie solówek
to są one najlepsze jakie Shelton stworzył od wielu lat. Zresztą
wszystkie jego partie gitarowe tutaj to po prostu perfekcja. Podobnie
jak gra sekcji z fenomenalnym Neudim na bębnach, który tutaj
przeszedł samego siebie oraz znakomitym Joshem Castillo na basie,
który tworzy gęste, pulsujące tło pod gitarę mistrza. Utwory,
nawet te teoretycznie proste mają w sobie tyle smaczków, że
odkrywanie ich wszystkich zajmuje wiele przesłuchań. Ja z każdym
kolejnym wielbię ten krążek co raz bardziej. Prawdziwa uczta dla
fanów Manilla Road i ogólnie pojętej muzyki metalowej. Słychać,
że zespół po zwartej heavy metalowej „Mysterium” powrócił do
bardziej epickich form wyrazu.
Drugi krążek zatytułowany jest
„After the Muse” i należy go potraktować jako ciekawostkę i
prezent dla fanów, ale utrzymany na tak wysokim poziomie, że wręcz
nie wypada traktować go jako coś gorszego sortu. Wszystkie utwory,
poza kilkoma solami, są zagrane niemal w całości akustycznie. Na
program tej płyty składają się choćby dwie wersje utworu „All
Hallows Eve” pierwotnie nagranego na próbie w 1981 roku i
odświeżonego po latach z gościnnym udziałem syna Marka, Ian'a
Alexandra na gitarze oraz Ricka Fishera na bębnach. Oprócz tego
mamy nowe lub niepublikowane wcześniej utwory „After the Muse”,
Life Goes on”, Reach” oraz napisany przez Marka i Gianluce
Silvi'ego „In Search of the lost Chord”. Bardzo miły i
relaksujący materiał wzbudzający większy apetyt na solowy
akustyczny projekt Sheltona Obsidian Dreams, którego debiut ma wyjść
jeszcze w tym roku.
Podsumowując „The Blessed Curse”
jest kolejnym arcydziełem twórców epickiego metalu. Jest to płyta,
która jeśli tylko dacie jej szansę to zawładnie Wami totalnie i
zapewni niesamowite doznania. Wielki zespół nagrał kolejny wielki
krążek, a ja gnę się w pokłonach.
5,9/6